<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Obaj agenci zasiedli na wskazanem miejscu.
— Będzie panom tu dobrze... nieprawdaż? — pytała Maryanna.
— Doskonale! — rzekł Brichard.
— Panowie śpieszycie się może?
— Nie; potrzebujemy tylko zdążyć na pociąg drogi wersalskiej, odchodzący o piątej po południu.
— Tem lepiej... jest dosyć czasu. Przypatrzycie się tu panowie uczcie wesołej, będą u nas tańczyć i śpiewać. A teraz, co panowie podać rozkażą?
— Najprzód dwa kieliszki absyntu, a dalej... namyślimy się...
Maryanna kazała podać chłopcu napój żądany, gdy właśnie w tej chwili jedna z roznosicielek chleba wbiegła szybko na salę.
— Matka Eliza zaraz przybędzie! — wołała — widziałam ją idącą na skręcie ulicy.
— Baczność! — zawołał Lugduńczyk — najstarszy z pomiędzy nas niechaj wystąpi z bukietem.
Mężczyzna sześćdziesięcioletni, wyszedłszy zpośród obecnych, zbliżył, się do stołu, a wziąwszy zeń olbrzymi bukiet, stanął w pierwszym rzędzie między zaproszonymi.
— Czy wiesz pan, co masz uczynić, skoro wejdzie matka Eliza? — pytał go Tourangeau.
— Wiem... wiem.
— No... teraz ani słowa... milczenie! Cisza zapanowała, jak gdyby pod wpływem czarów.
Brichard i Montel spoglądali w stronę drzwi swemi przenikliwemi oczyma. Nagle ukazała się Joanna Fortier.
— Niech żyje Eliza Perrin! — zabrzmiały ze wszech stron okrzyki i ów podeszły wiekiem mężczyzna podszedł ku niej z bukietem.
— Matko Elizo! — rzekł wzruszonym głosem — chciej przyjąć ten bukiet, jaki ci twoi przyjaciele ofiarują w oznakę szczerej przyjaźni...
— Wiwat, Eliza Perrin! — rozległo się powtórnie na sali.
Roznosicielka łzy ocierała.
— Niepodobna, aby ta dzielna kobieta była ową zbiegłą z więzienia zbrodniarką... — szepnął zcicha swemu towarzyszowi przebrany ów wieśniak.
— Czekajmy i słuchajmy dalej.
— Ma pozór uczciwej kobiety...
— Pozory mylą niejednokrotnie, masz dowód, iż tak ty, jak ja, nie jesteśmy w tej chwili tymi, na kogo wyglądamy.
Tłoczono się, aby uścisnąć matkę Elizę, która owładnięta wzruszeniem, nie wiedziała sama, kogo ma pierwej witać.
Lugduńczyk podał jej szklankę wina. Wzięła ją drżącą ręką i przed zbliżeniem do ust wyrzekła zcicha:
— Za wasze zdrowie, drodzy przyjaciele! za wasze zdrowie!
— Obiad podano! Proszę do stołu... — wyrzekła poważnie właścicielka zakładu. Tourangeau i Lugduńczyk posadzili Joannę na honorowem miejscu, a ofiarowany jej bukiet umieścili na stole w pięknym wazonie.
Uczta się rozpoczęła.
Owidyusz, siedząc w pobliżu Joanny, usiłował rozweselić współbiesiadników. Nie będziemy wymieniali dań szczegółowo, wystarczy nam objaśnienie, iż było wszystkiego podostatkiem i smakowicie przyrządzone pod nadzorem samej gospodyni.
Dwaj policyjni agenci skorzystali z tej uczty niemało. Amanda w trwodze i niepokoju oczekiwała rozwiązania tej sztuki, której wodewilowy początek miał według wszelkiego podobieństwa, tragicznie się zakończyć.
O w pół do czwartej podano kawę. Maryanna, objęta nerwowem drżeniem, czekała hasła, jakie miał jej dać Owidyusz. Zbliżyła się do stolika, na którym stały flaszo z likierami.
— Nie podawaj, Jakóbie, Chartreus’u — rzekła do posługującego. — Ja sama go podam.
— Dobrze, panno Maryauńp.
Dziewczyna, sięgnąwszy do kieszeni, dobyła karafkę, stawiając takową na czele innych flaszek. Spostrzegł ów ruch Owidyusz, śledzący ją od kilku minut.
— Dobrze — pomyślał sobie; — nie zapomniała o poleceniu. Za pół godziny najdalej wszyscy grubo śmiać się będziemy.
Tu podniósł się z miejsca.
— Ha! ha! — zawołał Tourangeau — burgundczyk nam coś zaśpiewa... i to coś znakomitego, zobaczycie!
— Brawo, burgundczyk! — zawołali wszyscy — jeżeli w twojej piosence są odpowiednie zwrotki, powtarzać je chórem będziemy.
— Niech śpiewa! niech śpiewa!... ze wszech stron wołano Soliveau, położywszy prawą rękę na sercu, kłaniał si z miną komicznego aktora.
— Zaśpiewam wam towarzysze — odrzekł — skoro koniecznie żądacie; będę śpiewał wszystko, co chcecie i ile zechcecie, lecz przed tem proszę o głos dla siebie.
— Dajemy ci go jednomyślnie — zawołał Lugduńczyk — no, gadaj... słuchamy z uwagą.
— Przed przybyciem do Gospody piekarzów — zaczął Soliveau — nie znałem matki Elizy; przy waszej pomocy, towarzysze, zawarłem z nią znajomość, nauczyłem się ją poważa i kochać. Jest to zacna i dzielna kobieta. Czuję się szczęśliwym, mogąc jej w dniu dzisiejszym ofiarować mały podarek, dumnym będę, jeżeli przyjąć go raczy.
— Brawo!... brawo!... oto myśl piękna! — Pokaż-że nam ów podarunek — mówił Tourangeau.
Owidyusz wstawszy, podszedł ku Joannie Fortier.
— Pani Perrin — rzekł ów nikczemnik, podając jej pudełko — racz przyjąć to odemnie, a na dowód życzliwości z twej strony, pozwól mi się uścisnąć.
I na policzkach zacnej kobiety ów wspólnik Jakóba Garaud, złożył dwa judaszowe pocałunki.
Sala zagrzmiała od frenetycznych oklasków, wśród których postarzano:
— Zobaczmy ów podarunek... zobaczmy!
Joanna, otworzywszy pudełeczko, wydała okrzyk zdumienia. Podarunek przechodził z rąk do rąk, przez wszystkich chwalony.
— Winszuję ci, mój chłopcze — wyrzekła właścicielka zakładu, zwracając się do Owidyusza — umiesz, jak widzę, postępować uprzejmie z damami. Tak piękny jednak podarek oblać stosownie należy.
— Przewidziałem to — odparł Soliveau — stawiam butelkę prawdziwego Chartreus’u!
— Wiwrat burgundczyk! — wołano.
Maryanna na te wyrazy przybiegła z dwiema karafkami likieru szmaragdowej barwy.
— Najprzód dla matki Elizy — wyrzekła.
Joanna podała sw7ój kieliszek. Służąca, napełniwszy go po brzegi, zwróciła się do Owidyusza.
— A teraz... panu... — dodała.
I ze zręcznością czarodziejki, zmieniwszy w ręku flakony, nalała burgundczykowł Chartreus’u z tej flaszki, w którą wmięszał rano pewną ilość kanadyjskiego płynu.
— Za twoje zdrowie, matko Elizo! — zawołał łotr — trąćmy się kieliszkami!
— Z całego serca... — odrzekła roznosicielka.
Trąciwszy się kieliszkami, wychylili je jednym tchem.
Amanda ze śmiertelną trwogą, utkwiła swój wzrok w Owidyusza, Joannę Fortier i Maryannę, nie tracąc przez uchyloną firankę jednego ruchu z wyż wymienionych trzech osób. Na widok łotra, wypróżniającego swą szklankę, oczy jej zabłysły blaskiem dzikiej radości.
— Zginąłeś nareszcie, rozbójniku! — szepnęła — zginąłeś! — powtórzyła — przeczucie mi to powiada, które mnie nigdy nie myli...
Właścicielka restauracji zbliżyła się teraz ku Joannie Fortier.
— Na mnie teraz kolej, matko Elizo — wyrzekła! — nietylko pracownicy piekarni są twymi przyjaciółmi, lecz znajdują się osoby pomiędzy tymi, którym chleb dostarczasz, wielce dla ciebie życzliwe. I oto jedna z nich prosiła mnie o doręczenie ci tego...
Tu położyła przed Joanną dwa bilety stufrankowe, wymienione na złoto.
Ogólny okrzyk zapału wybuchnął po tem oświadczeniu.
Joanna uścisnęła oberżystkę.
— No! dosyć już tych wzruszeń — zawołał Lugduńczyk — trzeba nam się teraz rozweselić... Zaśpiewajmy... baczność... zaczynam!
Wszyscy zamilkli, słuchając.
Soliveau, z utkwionym wzrokiem w Joannę, oczekiwał skutków działania kanadyjskiego płynu, podczas gdy Lugduńczyk kończył pieśń swoją wśród grzmotu oklasków.
Napełniono kieliszki nanowo.
— Zdrowie burgundczyka! — zawołał Tourangeau.
— Wiwat! — wszyscy krzyknęli.
Owidyusz się podniósł i nie spuszczając wzroku z Joanny, zaczął śpiewać piosenkę z repertoaru zimowego w Alkazarze. Nagle uciął wśród drugiego kupletu, przesuwając ręką po czole. Zdawało się, jak gdyby go błyskawicznie pamięć opuściła.
— Co ci się stało? — zawołał Lugduńczyk, wybuchając śmiechem. — Wypij drugą szklankę, a przypomnisz sobie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.