<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Soliveau stał nieruchomi Mglisty obłok pokrył mu nagle władzę myślenia. Skutki kanadyjskiego płynu objawiać się zaczęły.
Maryanna z trwogą nań spoglądała. Dwaj policyjni agenci, siedzący przy stoliku, natężyli uwagę.
— Miałżeby to być ów zapowiedziany wypadek? — zapytywali się nawzajem.
— No... dalej! zacznijże nam śpiewać, burgundczyku — wołano zewsząd.
Owidyusz powlókł wokoło siebie, martwem, bezmyślnem spojrzeniem.
— Śpiewać? — powtórzył głosem zmienionym — tak jest... wyśpiewać wszystko potrzeba!
Ogólne osłupienie ogarnęło obecnych ha widok dziwnego zachowania się Owidyusza i jego oczu rozszerzonych nadmiernie.
— Boże! co to się znaczy? — zawołała właścicielka zakładu; — czy on oszalał?
— Ha! ha! ha! jam nie oszalał... — odrzekł bezmyślnie Soliveau — ale wy wszyscy tutaj obecni!
I powtórnie wybuchnął śmiechem.
— Ależ, na Boga! — mówiła dalej oberżystka — przyjdźże do przytomności, panie Piotrze Lebrun.
— Jakżeś ty głupia... ty... stara! — odparł mniemany baron de Reiss. — Ja nie nazywam się Piotr Lebrun, ale Owidyuez Soliveau. Nigdy nie byłem piekarzem ale obywatelem. Żyję z mej renty, jaką. mi wypłaca mój kuzyn, milioner, którego znacie lub o nim słyszeliście... mój kuzyn, Paweł Harmant.
Na te wyrazy Joanna zadrżała i zbladła. Wszyscy od stołu powstali. Otoczono Owidyusza, patrząc nań ze zdumieniem, słuchano go z trwogą.
— Paweł Harmant.. — mówił dalej — wy wiecie... ów sławmy mechanik... wielki konstruktor maszyn w Courbevoie... Mówiłem wam, że to mój kuzyn... Ha! ha! nie wierzcie temu! Nie jesteśmy dla siebie krewnymi ani z Adama, ani z Ewy. On... ta wysoka, powszechnie ceniona osobistość, jest to prosty złodziej!... Tak!... złodziej, podpalacz i morderca... daję wam na to słowo honoru! Zaznajomiliśmy się przed dwudziestu jeden laty, płynąc razem na okręcie Lord-Major pomiędzy Anglią a Ameryką. Ów łotr uciekał podówczas z Francyi, popełniwszy tu cały szereg zbrodni. Płynął do New-Yorku... i aby nie zostać schwytanym, przybrał nazwisko mego kuzyna, Harmanta, zmarłego już od lat wielu. Wyśledziłem ja to wszystko i aby kupić moje milczenie, dozwala mi on czerpać ze swej kasy. Ha! ha! ta jego kasa jest nieprzebraną! Im więcej się z niej bierze, tem więcej w nią napływa... Istna kopalnia złota peruwiańskiego! Och! on posiada miliardy, ten mój kuzyn Harmant, który właściwie nie jest wcale moim kuzynem i nie nazywa się Pawiem Harmant... Prawdziwe jego nazwisko jest Jakób Garaud!
— Jakób Garaud? — powtórzyła Joanna wystraszona, jak pół obłąkana, chwytając za rękę Owidyusza; — ty powiedziałeś, że ów Paweł Harmant nazywa się Jakóbem Garaud? Wszak powiedziałeś to... nieprawdaż?
Oczy burgundczyka zaiskrzyły się, muskuły twarzy konwulsyjnie drgały.
— Tak... powiedziałem! — odrzekł, — powiedziałem i po sto razy powtórzę, on jest Jakóbem Garaud, Jakóbem Garaud, złodziejem, podpalaczem i mordercą: Jakóbem Garaud, zabójcą własnego pryncypała, Juliana Labroue, którego zamordował w Alfortville przed dwudziestu jeden laty!... Ach! on się nie spodziewa, że ja to wszystko wyjawię! Podejrzywając go o te zbrodnie, wlałem mu, jak tobie dzisiaj, Elizo Perrin, kanadyjskiego płynu, który zmusza do wyznania prawdy... który znagla ludzi do mówienia nawet wtedy, gdy mówić nie chcą... Wkrótce więc i ty stara poczniesz nam tutaj cierkać, jak sroka na płocie...
— Ja? — zawołała Joanna, czując, iż z tego wszystkiego mięszać się jej w głowie zaczyna. — Ja... co on mówi? co to ma znaczyć?
— On chce powiedzieć — odezwała się Maryanna — że przygotował dla pani dozę tego dyabelskiego płynu, lecz zamiast pani, ja jemu wypić to dałam.
Soliveau nic nie słyszał, nie wiedział, co się „wkoło niego dzieje. Oczy mu krwią zaszły, całe ciało drgało w dreszczach konwulsyjnych.
— Tak... dałem ci płynu kanadyjskiego... — mówił dalej — tego samego płynu, który zmusił Jakóba Garaud do mówienia prawdy... i który zmusi ciebie do wyznania wobec wszystkich, że ty nie jesteś Elizą Perrin... ale Joanną Fortier!
— Milcz!... milcz!... — wołała z przerażeniem roznosicielka.
— Tak! ty jesteś Joanną Fortier... — mówił dalej Owidyusz — Joanną Fortier... której córkę, Łucyę, ja zabić chciałem; — Joanną Fortier... którą usiłowałem zmiażdżyć, przeciąwszy nad jej głową liny rusztowania przy ulicy Git-le-Coeur... Joanną Fortier, skazaną na dożywotnie więzienie, a zbiegłą z tegoż w Clermont!...
Okrzyk grozy i przerażenia wybiegł z piersi obecnych. Uczucie wstrętu powlekło wszystkie twarze, otaczający Joannę i Owidyusza nagłe się cofnęli.
Roznosicielka, odzyskawszy przytomność umysłu, śmiało stawić czoło obecnemu położeniu postanowiła.
— Ach! ty nędzniku... — zawołała, dumnie wznosząc głowę. — Ty morderco... zbrodniarzu, ty, chcąc mnie zgubić, ocalasz mnie bezwiednie!
— Tak! Joanną Fortier, skazaną za podpalenie, kradzież i morderstwo, ty jesteś... — zaczął chrypliwym głosem Soliveau.
— Tak... ja nią jestem... ja! — powtórzyła Joanna — jestem tą, którą w swem zaślepieniu ocalasz i rehabilitujesz! Tak... — dodała, zwracając się do obecnych — ja jestem Joanną Fortier, ową skazaną i zbiegłą. Zostałam jednak osądzoną niesprawiedliwie za zbrodnie, popełnione przez Jakóba Garaud... Wszak słyszeliście owo zeznanie z ust tego człowieka? Uciekłam z więzienia, aby odnaleźć me dzieci, moją córkę, którą on chciał zabić, jak i mnie zarówno! Mam świadków na słowa przez ciebie wyrzeczone, nędzniku, i mam ich wielu. Dzięki tobie, otrzymani rehabilitacyę... dzięki tobie, nie pozostawię mym dzieciom splamionego nazwiska! Teraz więc wiecie, kim jestem, moi przyjaciele — dodała po chwili milczenia. — Znacie moje nieszczęścia, moje życie... Sądźcie mnie teraz!
Wszyscy przybiegli do Joanny, ściskając jej ręce.
Owidyusz upadł na krzesło, owładnięty gwałtownym, nerwowym paroksyzmem.
Jednocześnie dwaj policyjni agenci, rozsunąwszy tłum, jaki się zebrał wokoło matki Elizy, przystąpili do niej, a jeden z nich zawołał, kładąc jej rękę na ramieniu:
— Joanno Fortier... zbiegła z więzienia w Clermont, w imieniu prawa aresztuję ciebie!
— Ty... mnie aresztujesz? — wyjąknęła nieszczęśliwa.
Szmer oburzenia zahuczał wkoło agentów.
— Aresztować matkę Elizę!.. najzacniejszą z kobiet... — zawołał Lugduńczyk, występując — nie! nigdy!
— Bądź posłusznym prawu... dozwól nam pełnić, nasz obowiązek — rzekł agent policyi.
— Nigdy... nigdy! — ze wszech, stron wołano.
— Jeżeli chcecie przyaresztować kogo, to przedewszystkiem tego łotra okujcie w kajdany — odezwał się Tourangeau wskazując Owidyusza; — lecz nie tykajcie matki Elizy.
— Prawu zadość stać się musi!
— Nie!... nigdy... nigdy!
— Uciekaj, matko Elizo... uciekaj co sił... — szepnął Lugduńczyk na ucho Joannie. — Nie dozwól się im przytrzymać. Winnaś żyć i pracować dla szczęścia sw7ych dzieci.
Ścisła grupa utworzyła się natychmiast wokoło roznosicielki chleba, popychając ją do kuchni, w której się znajdowało wyjście na ulicę. Agenci, widząc, iż nic nie poradzą wobec przemagającej siły, zaprzestali walki.
Owidyusz Soliveau, owładnięty nerwowym paroksyzmem, upadł na podłogę.
— On, jak się zdaje, mocno jest słabym... — wyrzekła Maryanna. — Niechaj umiera... nikt go nie będzie żałował, zabijać przynajmniej i kraść zaprzestanie.
— Nie... nie! — zawołał jeden z agentów, potrzeba ratować tego człowieka... trzeba, aby żył i powtórzył sędziemu śledczemu to, co wobec nas mówił przed chwilą. Niechaj kto biegnie jaknajprędzej po doktora.
— Właśnie w tym samym domu mieszka doktór Richard — rzekła właścicielka sklepu.
— Maryanno, biegnij po niego.
Dziewczyna pośpieszyła.
Owidyusz tymczasem wił się jak wąż po podłodze, uderzając głową o deski. Piana z ust mu się toczyła. Wszyscy patrzyli nań z przerażeniem. Za chwilę weszła Maryanna z doktorem, który, zbliżywszy się do chorego, cofnął się jednocześnie, wołając:
— To on!
— Znasz więc pan tego człowieka? — pytał jeden z agentów.
— Znam, panie.
— Jestem agentem policyi... Powiedz mi pan, proszę, jego rzeczywiste nazwisko...
— Owidyusz Soliveau... jest to łotr, nikczemnik!
— Czy umrze on, panie?
— Nie, nie ma niebezpieczeństwa. Wypił, jak widzę, dozę kanadyjskiego płynu, którego skutki są mi dobrze znane. Miałem sposobność raz już się spotkać z tym człowiekiem... ztąd go znam... Za kilka chwil paroksyzm przeminie i będziecie go panowie mogli uprowadzić. Pomoc lekarza jest tu zbyteczną, żegnam więc panów.
W chwili, gdy przechodził koło okienka gabinetu, poznała go Amanda.
— To doktór z Bois-le-Roi — wyrzekła.
Według oznajmienia lekarza, paroksyzm zwolna się uspokajał; ruchy konwulsyjne łagodniały i nastąpiło ogólne prawie letargiczne obezwładnienie.
Jeden z agentów poszedł wyszukać fiakra, w którym możnaby było przewieźć nieruchome ciało nikczemnika, podczas gdy drugi zwrócił się do właścicielki restauracyi.
— Pani będziesz odpowiedzialną — rzekł — za fakta, jakie dziś miały miejsce w twoim zakładzie. Stawiono opór prawu... dopomożono do ucieczki zbiegłej z więzienia. Jest to rzecz ważna... bardzo ważna.
— Czyliżem mogła przeszkodzić temu?
— Sprawiedliwość to oceni.
Fiakr przed dom zajechał. Włożywszy weń bezwładnego Owidyusza Soliveau, agenci pojechali z nim do prefektury.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.