<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

— Zapewniasz więc mnie pan, iż to nie zaszkodzi jej zdrowiu? — powtórzyła Maryanna.
— Przysięgam... na honor!
— Dobrze... zatem wleję te krople.
— Skoro się podniosę, aby wznieść toast, ty przygotuj to wtedy — mówił łotr dalej. — Gdy zażądani Chartreus’u celem oblania nim podarunku dla matki Elizy, natenczas owym likierem, zmieszanym z tym płynem, napełnisz jej szklankę.
— A jeśli się omylę i wszystkim go wleję? — mówiła żartobliwie Maryanna.
— Niech Bóg uchowa! — odrzekł Owidyusz z obawą: — wszystkim natenczas w głowach by się pozawracało!
— To byłoby śmieszne, doprawdy!
— Nie, nie... tego nie czyń... bądź baczną, proszę...
— Nie lękaj się pan... będę pamiętała. Dwie karafki mieć będę w ręku i jedynie matce Elizie naleję z tej, w której napój będzie przygotowanym.
— To dobrze.
— Gdzież jest ten płyn? — pytała Maryanna.
— Proszę o karafkę z Chartreus’em... wleję go sam, ponieważ mogłabyś wlać za wiele, a wtedy nastąpiłby przeciwny skutek. Zamiast sprowadzić wesołość, ów płyn sen by sprowadził.
— Idę po karafkę z likierem — rzekła służąca, zbliżając się do stołu, na którym ustawiono flaszki ponumerowane z alkoholami.
Każdy numer oznaczał ilość kieliszków wewnątrz zawartego płynu.
— Jakóbie — zapytała posługującego — czy już gotowe karafki z Chartreus’em?
— Tak, panno Maryanno.
— Daj mi z nich jedną...
— Weź którą zechcesz.
Dziewczyna, wziąwszy karafkę, wróciła z nią do Owidyusza. Nikczemnik ten wyjął już naprzód z kieszeni flakon, kupiony w New-Yorku, napełniony, jak już wspomnieliśmy, w trzech częściach kanadyjskim płynem, poczem, napełniwszy szklankę Chartreus’em, wlał w nią pewną ilość tej zawartości a zamąciwszy to wszystko dobrze, zlał powtórnie do karafki, zatkał korkiem i oddał Maryannie, mówiąc:
— Nie omylże się... pamiętaj! i nie pomięszaj z innemi karafkami.
— Bądź pan spokojnym — odpowiedziała, chowając flaszkę do kieszeni. — Postawię to oddzielnie, aby uniknąć pomyłki.
Soliveau zatarł ręce z zadowoleniem.
— Cieszę się naprzód! — zawołał — wspomniawszy, jak wszyscy śmiać się będziemy.
— Doskonale! — odrzekła radośnie Maryanna i pobiegła, aby się zająć robotą.
Soliveau kończył powoli śniadanie.
Ani jeden wyraz z prowadzonej pomiędzy nim a służącą rozmowy, nie uszedł baczności Amandy. Przechodząc kolejno ze zdumienia do przestrachu, zapytywała siebie, kim była ta osobistość, którą nazywano matką Elizą, a której Owidyusz postanowił dać do wypicia ów napój piekielny, jaki omal jej samej w Bois-le-Roi życia nie pozbawił. Jakąż zbrodnię ten człowiek znów spełnić postanowił? Jakież ponure plany układał? Zimny pot spływał kroplami po czole Amandy. Wszystko to, co usłyszała, w dziwny sposób ją przygnębiało, obezwładniało ją prawie. Nagle podniosła głowę, oblicze jej energią zabłysło, podczas gdy w jej oczach zapłonął promień zemsty. Przez uchyloną nieco firankę spojrzała na Owidyusza, zapalającego cygaro.
Właścicielka zakładu zbliżyła się do niego.
— Jakże? znalazłeś pan dla siebie robotę? — zapytała.
— Dotąd nie jeszcze, lecz wczoraj byłem w pewnej piekarni, gdzie kazano mi przyjść dzisiaj — odpowiedział.
— Zatem dobrego powodzenia.
— Dziękuję.
— Nie zapomnij pan, iż siadamy do stołu punkt o dwunastej.
— Pamiętam... nie opóźnię się... upewniam. Stawię się pierwszy, przed innymi. Obecnie dopiero dziesiąta; mam jeszcze dwie godziny czasu na załatwienie niektórych interesów.
— Idź pan więc, lecz wracaj prędko.
Owidyusz, opuściwszy salę, przeszedł przez sklep, udając się na ulicę. Amanda śledziła wzrokiem wszystkie jego gęsta. Widziała go, gdy wychodził, lecz nie poruszyła się z miejsca. Mimo, że ukończyła śniadanie, przez kilka minut siedziała nieruchoma.
Maryanna przyszła sprzątnąć ze stołu, przy którym jadł Owidyusz. Szwaczka pani Augusty, zbliżywszy się natenczas do w pół otwartego okienka, zawołała zcicha:
— Panno Maryanno!
Służąca spojrzała z przestrachem wokoło.
— Kto mnie woła? — zapytała.
— Ja.
— Lecz kto? gdzie?
— To ja, w gabinecie... Proszę tu przyjść na chwilę, cucę coś panience powiedzieć.
— Biegnę!
Amanda zamknęła okienko i zasunęła firankę.
— Pani mnie potrzebujesz? — zapytała wchodząc Maryanna.
— Tak.
— Jestem na rozkazy... o cóż chodzi?
— Pragnę z robą pomówić... Dziś u was jakaś wielka uczta... nieprawdaż?
— Tak... na cześć Elizy Perrin, którą w całym naszym okręgu nazywają matką Elizą.
— Któż jest ta matka Eliza?
— Dzielna i zacna roznosicielka chleba, która omal, że nie została zmiażdżoną pod zapadającem się rusztowaniem, w ubiegłą sobotę przy odnawiającym się domu, na ulicy Gitle-Coear.
Amanda zadrżała.
— Wszyscy robotnicy piekarscy — mówiła dalej Maryanna — roznosiciele i roznosicielki chleba z całego naszego okręgi złożyli się, by na cześć jej ocalenia ucztę wyprawić.
— Tę poczciwą kobietę i ty zapewne kochasz, Maryanno? — pytała Amanda.
— Ma się rozumieć, że ją kocham... jest to tak zacna istota!...
— Jeśli tak, to nie uczynisz tego, co ci rozkazał ów człowiek, który tu w sali rozmawiał z tobą przed pół godziną.
— Zkąd pani wiesz o tem? — szepnęła dziewczyna w osłupieniu.
— Okienko to było otwarte... wszystko słyszałam... — odrzekła szwaczka, wskazując.
— Zatem powinnaś była pani zrozumieć, iż tu o żart jedynie... o chwilę niewinnej zabawy. Chcieliśmy rozweselić matkę Elizę, która zawsze chodzi tak smutna.
— Wiem, że twoje zamiary nie były szkodliwemi, ale musisz ich zaniechać, Maryanno.
— Dlaczego? Przypuszczasz więc pani, że ów człowiek wlał coś do butelki szkodliwego dla matki Elizy?
— Tak... jestem pewną, że nie chodziło mu o rozweselenie tej biednej kobiety.
— Znasz pani zatem tego burgundczyka?
— Znam i przysięgam ci na wszystko, iż on miał najhaniebniejsze zamiary. Skutkiem tego zaklinam cię, byś mu w dopomagała w ich wykonaniu.
— Mówisz pani, że miał haniebne zamiary? — powtórzyła, ze drżeniem Maryanna.
— Tak, moje dziecię... A teraz powiedz mi, proszę, czy chciałabyś zarobić uczciwie dwieście franków?
— Dlaczego nie?
— I przeszkodzić spełnieniu nikczemnego czynu?
— Tak... chcę, pani... a nawet pragnę gorąco... Nietyle dla dwustu franków, ile dla przeszkodzenia złemu. I ja, która sądziłam, że ów Piotr jest uczciwym człowiekiem... ja, która przyjęłam od niego podarek!...
— Podarek ten zachowaj.
— Ach! łotr! rozbójnik! — wołała dziewczyna w uniesieniu — on, który mnie chciał uczynić wspólniczką jakiejś zbrodni, spełnionej na matce Elizie. Ach! gdybym mu mogła nawzajem za to wszystko zapłacić!
— Możesz, jeżeli tylko zechcesz, Maryanno.
— Doprawdy? lecz jak?
— W sposób bardzo prosty... Wlewając mu do wypicia to, co ci kazał dać matce Elizie.
— Ach! jakaż myśl doskopała!.. — zawołała z radością służąca. — Co miało zaszkodzić matce Elizie, niech temu łotrowi zaszkodzi.
— Doza, jaką widziałam, że wlewał w karafkę — poczęła Amanda — mogłaby kobietę o chorobę przyprawić, mężczyźnie jednak nie zaszkodzi. Skoro wypije, zobaczysz natenczas Maryanno, jakie były jego zamiary... Nastąpi obłęd... z obłędem niepowściągliwa chęć mówienia. Wtedy on wyzna głośno przed wszystkimi, co chciał uczynić i jakie pobudki wiodły go temu. Ów burgundczyk jest wrogiem matki Elizy; dlaczego ja nie wiem, lecz fakt istnieje. Nie należy pozwolić, aby ta biedna kobieta wpadła w zastawioną przez niego zasadzkę.
— Zatem upewniasz pani — rzekła Maryanna, nie mogąc wyjść ze zdumienia — że on będzie mówił, skoro wypije? że wiele rzeczy powie o sobie... że się publicznie wyspowiada?
— Tak, moje dziecko, zapewniam...
— A więc przysięgam pani, że matka Eliza nie wypije ani jednej kropli tego obrzydłego płynu, jaki on przygotował... i że to on sam... tak! on, ten łotr, połknie ową miksturę. Lecz kto on jest, ten hultaj?
— Jest to nikczemnik ostatniego rodzaju, jak dobrze powiedziałaś przed chwilą, wkrótce przekonasz się o tem.
— Pójdę powiadomić o tem właścicielkę zakładu.
— Niech Bóg uchowa... ani się waż! Wypędzonoby go ztąd i nie moglibyśmy się dowiedzieć z jego ust własnych, jakie w tem cele ukrywa.
— To prawda! Dowiemy się o wszystkiem, skoro wypije... Trzeba mu więc podać ten napój, a że wypije go, przysięgam!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.