Podpalaczka/Tom VI-ty/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

— Będziesz pamiętała o wszystkiem, co ci mówiłam? nie zapomnisz najdrobniejszego szczegółu? — pytała Amanda.
— Bądź pani spokojną — odpowiedziała służąca. — Będę trzymała w ręku dwie karafki z likierem i tę ot właśnie czworograniastą, w którą on wiał ów płyn, przed nim postawię. Zresztą, sama pani zobaczysz.
— To prawda... Pozostanę w tym gabinecie. Żądam od ciebie jednak dochowania najściślejszej tajemnicy, o tem wszystkiem, co ci mówiłam.
— Możesz pani na mnie rachować. Pozwoliłabym sobie raczej uciąć język, mi jedno słowo wydać z tej całej, sprawy.
Amanda, dobywszy z portmonetki dwa bilety stufrankowe, podała je Maryannie.
— Oto moja obietnica... przyjm to odemnie — wyrzekła.
Dziewczyna odsunęła rękę dającej.
Nie ja nie wezmę... — odpowiedziała — zachowaj pani te pieniądze.
— Ależ...
— Nie ma żadnego ale. Nie bierze się zapłaty za spnienie uczciwego czynu i zdemaskowanie zbrodniarza.
— Pięknie to z twej strony... bardzo pięknie, jednakże przyjm co ci ofiaruję. Możesz temi pieniędzmi rozporządzić, jak się podoba; możesz je dać matce Elizie, jako podarek, zacna ta kobieta jest pewnie ubogą. W każdym jednak razie przyjm, proszę.
— Dam jej to chyba, jako dar ze strony pani?
— Nie; daj jej to sama od siebie.
— Ależ to będzie nienaturalnem... wzbudzi podejrzenia... Tak biedna jak ja dziewczyna, nie może czynić podobnych podarunków. Złożę chyba te pieniądze mej pani; niech ona doręczy je matce Elizie.
— Dobrze... lecz bądź dyskretną... o mnie ani słowa!
— Nie obawiaj się, pani.
— Zostanę tu do południowej godziny — mówiła dalej Amanda. — Podasz mi obiad do gabinetu. Staraj się jednak wszystko w ten sposób, by ów burgundczyk nie spostrzegł mnie wcale.
— Nie zobaczy pani, upewniam.
— A teraz weź należność za śniadanie — wyrzekła szwaczka pani Augusty, podając Maryannie sztukę dziesięciofrankcwą.
Dziewczyna poszła rozmienić pieniądze do kontuaru, powiadamiając właścicielkę, iż gabinet został na pół dnia zajętym przez znajdującą się w nim osobę, poczem odniosła resztę drobną monetą Amandzie, która niezwłocznie wyszła z restauracyi.
Maryanna była uczciwą dziewczyną; oburzała ją nikczemność burgundczyka. Radaby była wszystko opowiedzieć swej pani, aby wyrzucić za drzwi owego hultaja, który chciał zaszkodzić zdrowiu matki Elizy, wystawiając ją na śmieszność. Przyrzekłszy jednak zamilczeć o wszystkiem, postanowiła słowa dotrzymać. Prócz tego wiedzieć pragnęła, co też o sobie ów łotr mówić będzie po wypiciu przygotowanej mięszaniny dla roznosicielki chleba, kłopocząc się obok tego, w jaki sposób postąpić z owemi dwiema setkami franków. Skoro powie o tem swej pani, ta ją zapyta napewno: „Zkądżeś je wzięła?“ Co odrzec natenczas?
W chwili, gdy nad tem wszystkiem rozmyślała, przywołała ją do siebie właścicielka sklepu.
— Przesiadujesz w gabinecie — zawołała z gniewem — podczas, gdy tu jest tyle roboty do wykonania!
— Rozmawiałam z tą panią...
— Dobrą chwilę wybrałaś do prowadzenia rozmowy.
— Chodziło o matkę Elizę.
— O nią... z jakiego powodu?
— Ta pani, przyzwawszy mnie do siebie, dała mi to dla niej...
Tu pokazała trzymane w ręku dwa stufrankowe bilety.
— Ach! ależ to jest dwieście franków! — zawołała właścicielka.
— Tak, pani.
— I dała to dla matki Elizy?
— Dla niej.
— No, jeśli tak, to już nie gniewam się, żeś rozmawiała. Oddasz ów podarunek przy końcu uczty owej poczciwej kobiecie.
— Wolałabym, ażebyś pani dać jej to zechciała... — rzekła z zakłopotaniem Maryanna.
— Dobrze... mogę i ja jej doręczyć. A teraz pójdź, obejrzyj nakrycia z uwagą; zobacz, czy wszystko jest w porządku, jak trzeba; następnie idź się ubrać, a skoro wrócisz, ja zajmę się swoją toaletą.
Maryanna pobiegła spełnić zlecenie.


∗             ∗

Amanda, mając przeszło godzinę czasu do rozporządzenia, postanowiła jechać do pani Augusty, aby powiadomić ją, iż sprawa wielkiej doniosłości nie pozwoli jej dziś przybyć do pracowni. Jakoż udała się fiakrem na ulicę św. Honoryusza. Pragnęła uprzedzić również o tem co zaszło Raula i Edmunda Castel, nie wiedząc jednak, gdzie ich odnaleźć, zaniechać tego musiała.
Owidyusz, po wyjściu z Gospody piekarzów, udał się do Tierceleta, na ulicę Jakóba, gdzie pozostawił słów kilka, A przypominając mu o obiecanych listach rekomendacyjnych dc Buenos-Ayres. Oznaczył Tierceletowi schadzkę nazajutrz, zapraszając go na śniadanie. Zawczasu ułożył sobie plan na wszystkie dni, jakie mu przed wyjazdem pozostawały. I tak:
W piątek miał być na śniadaniu z wyżej wymienionym Tierceletem, poczem postanowił jechać do Courbevoie dla zobaczenia się z Harmantem i odebrania od niego przyrzeczonej sumy pięciuset tysięcy franków. W sobotę dokończy uzupełnienia zakupów. W niedzielę przewiezie swoje pakunki na stacyę drogi żelaznej z Paryża do Hawru, a w poniedziałek zrana wyjedzie kuryerskim pociągiem, by tegoż samego wieczora jeszcze wsiąść na okręt żeglugi transatlantyckiej.
Wszystkie swoje papiery umieścił w portfelu. Zapomniał tylko o rozłożeniu czasu wieczorem w dniu, w którym wydawano bankiet na cześć roznosicielki chleba.
— Pójdę do teatru lub kawiarni — rzekł do siebie.
Po oddaniu listu do pana Tiercelet, przechadzał się po ulicy Jakóba, oczekując nadejścia godziny, w której do Gospody piekarzów udać się będzie trzeba.
Joanna tymczasem ubierała się w domu. Biedna kobieta płakała z radości, opowiadając Łucyi o oznakach szacunku i przywiązania ze strony poczciwych tych ludzi, którzy tak okazali się dla niej życzliwymi.
— Jakżebym rada, abyś i ty tam być mogła, dziecię ukochane — mówiła do Łucyi z rozrzewnieniem — abyś się przekonała, jak oni mnie wszyscy kochają.
— A któżby cię nie kochał, matko Elizo? zaiste, musiałby to być człowiek bez serca — odrzekło dziewczę — dopomagając Joannie w ubieraniu się.
Nadchodziło południe; trzeba było śpieszyć, ażeby na czas przybyć na ulicę Sekwany.
Ucałowawszy Łucyę, roznosicielka odeszła.
— Zacna kobieta! — wyrzekło dziewczę, patrząc na schodzącą po schodach. — Kocham ją, jak gdyby była mą matką.
I wróciła do swej stancyjki, która obecnie bardziej niż kiedy smutną jej się wydała.


∗             ∗

Edmund Castel, jak pamiętamy, rozłączywszy się z Ducheminem, kazał się zawieźć do fabryki Harmanta. Przemysłowiec pracował w gabinecie. Lucyan, przechodząc do warsztatów przez podwórze, spostrzegłszy Edmunda, idącego w stronę biur fabrycznych, pośpieszył ku niemu. Obaj uścisnęli się gorąco.
— Ty tu, kochany artysto? — pytał zdziwiony Labroue.
— Jak widzisz, mój młody przyjacielu.
— Cóż cię sprowadza?
— Ot! kaprys... fantazya. Radbym zwiedzić warsztaty, ponieważ na pewnym obrazie mam odtworzyć wnętrze fabryki. Pan Harmant jest tu?
— Przed chwilą wróciliśmy oba ze śniadania. Może cię zaprowadzić do jego gabinetu?
— Właśnie, proszę o to.
Szli oba razem.
— Widziałem przed godziną pannę Maryę — rzekł Edmund Castel; — biedaczce tej zaledwie kilka dni życia pozostaje.
— Ach! panie... — zawołał Lucyan z gestem rozpaczy; — odgrywanie dalsze tej roli, jaką mi nakazałeś w nieznanym celu, przechodzi me siły!...
— Celem tym, powtarzam — własne twe szczęście... Miej ufność we mnie... oczekiwanie niedługiem już będzie.
— Ależ ja cierpię męki, grając komedyę, która świętokradztwem mi się wydaje.
— Im więcej przecierpisz, tem wyższą będzie twa radość, wierzaj! Jest to prawo przeciwieństw, znane w całym święcie. Ale... zapraszam cię dziś na obiad wraz z Harmantem.
— Chętnie przyjmuję — rzekł Labroue.
Przybyli do budynków, mieszczących biura fabryki. Lucyan zapukał do drzwi gabinetu właściciela.
— Proszę! — ozwał się głos Harmanta.
— Otóż wizyta niespodziewana — rzekł, wchodząc Labroue.
Milioner spostrzegł Edmunda Castel.
— Na honor! prawda... — zawołał, podając rękę przybyłemu. — Nadspodziewana, lecz w każdym razie przyjemna. Cóż pana sprowadza do Courbevoie, panie Castel?
Mimo głębokiego wstrętu, jaki Edmund uczuwał dla przemysłowca, zmuszonym był uścisnąć mu rękę.
— Sprowadza mnie ciekawość — odpowiedział.
— Ciekawość? — powtórzył Harmant.
— Tak...
Tu artysta powtórzył wyjaśnienie, jakie dał Lucyanowi przed chwilą, a potem dodał:
— Myśl ta opanowała mnie, nie dając spokoju, przybyłem więc dziś rano na ulicę Murillo, chcąc pana prosić, abyś mnie z sobą zabrał do Courbevoie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.