<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Pizy słabym blasku wypływającego z za chmur księżyca, ujrzał Duchemin rzęd powozów, umieszczonych pod szopą.
— Jestem więc u utrzymującego remizy — rzekł — trzeba korzystać ze sposobności, jaką mi los zsyła. Abym tylko zdołał dowlec się do którego z tych fiakrów, wsunę się weń i świtu oczekiwać będę.
Zebraczy całą odwagę, na rękach dowlókł się do szopy nareszcie, poczem, mimo nadzwyczajnego bólu, podniósł się, otworzył drzwiczki jednego z fiakrów, wsiadł weń i złamany cierpieniem nad siły, padł na siedzenie bezprzytomny.
W pawilonie Owidyusza tymczasem policya przeszukiwała gorliwie.
— Otóż! — zawołał naczelnik, pokazując sędziemu śledczemu złoto i bilety bankowe, leżące w otwartej szufladzie; — człowiek ten, który drzwi wyważył, nie przyszedł tu dla kradzieży. Dowodem tego te, ot... pieniądze.
— Pocóżby więc przychodził? — zapytał sędzia.
— Po zabranie papierów, o których istnieniu możemy wnosić z odpowiedzi tego nędznika Soliveau.
— Zatem ów łotr zażartował z nas — rzekł sędzia. — Miał widać wspólnika w Gospodzie piekarzów i ów wspólnik spostrzegłszy, że Owidyusz został aresztowanym, uprzątnął ztąd wszystko, co mogło skompromitować tego hultaja.
— Zaręczam, że to uczynił Paweł Harmant... tak... Paweł Harmant, napewno... — powtórzył naczelnik policyi. — Patrz pan, narzędzia, jakie tu pozostawił, wszystkie są nowe. Zostały kupionemi umyślnie na tę wyprawę. Ten człowiek był tu, gdyśmy przybyli i uciekł.
— Być może... lecz o tak późnej godzinie, nie będzie mógł wyjść z przyległych domów, które są zamknięte. Straż miejska czuwać tu będzie i równo ze dniem przetrząśnie wszystkie podwórza i kamienice.
Po tych słowach rozpoczęto w mieszkaniu poszukiwania. Wszystkie sprzęty zostały ściśle przejrzanemi jedne po drugich; pakunki i zawiniątka porozwiązywano i przetrząśnięto. Naczelnik policyi spostrzegł wypisane na pakach adresy.
— W samą por^ — zawołał — schwytaliśmy, tego człowieka; ów łotr chciał uciec do Ameryki.
Zamieszczono ów szczegół w protokole. O trzeciej nad ranem ukończono poszukiwania, poczem dwaj urzędnicy raport podpisali. Straż miejska wraz z agentami czuwała przy bramach, domów, przytykających do pawilonu Owidyusza. Z pierwszym blaskiem dnia weszli w głąb dziedzińców, dla rozpoczęcia poszukiwań.
Rani Duchemin przez pięć godzin pozostawał w omdleniu. Skoro odzyskał przytomność, czuł się złamanym, zgnębionym, noga spuchnięta, w straszny sposób mu dolegała. Przypomniawszy sobie o wszystkiem co zaszło, wyjrzał przez drzwiczki fiakra, w którym się znajdował. Rozwidniło się już na dobre, dzień zabłysnął.
W podwórzu uwijali się woźnice, myjąc powozy i zaprzęgając takowe do wyjazdu.
— Odnajdą mnie tu... — pomyślał Duchemin. — Z wszystkich powozów umieszczonych pod szopą, trzy tylko pozostały. I na ten zarówno, w którym się ukryłem, przyjdzie kolej mycia i wyjazdu. Co począć? Kto wie, czyli policya nie pilnuje wyjść wszystkich. Nie mogę pozwolić się przecież przytrzymać... Muszę się widzieć z Edmundem Castel, doręczyć mu jaknajprędzej akt zejścia prawdziwego Pawła Harmant. Przywołam całą energię i odwagę i wyjść spróbuję. I cicho, bez hałasu, otworzył drzwiczki powozu.
Jednocześnie dwaj miejscy strażnicy weszli w dziedziniec. Raul cofnął się w głąb fiakra, zamykając drzwiczki za sobą.
Jeden ze strażników zbliżył się ku myjącemu powozy.
— Od jak dawni brama jest u was otwartą? — zapytał.
— Od wpół do piątej rano... — odrzekł woźnica — a teraz szósta.
— Nie widzieliście nic podczas ubiegłej nocy, coby mogło zwrócić waszą uwagę?
— Nic... zgoła. Czyż się co stało? Może jaką zbrodnię spełniono w naszym okręgu?
— Och! to cała historya.
— Opowiedzże nam pan.
— Byłoby to zbyt długo. Ten, którego szukamy, miał czas od rana już zemknąć. Zapomniano rozciągnąć nadzór w tym tu zaułku. Mówicie więc, że nic niewidzieliście?
— Aniśmy widzieli, ani słyszeli.
— Ha! łotr nam uciekł tym razem, ale go schwytamy. Prędzej czy później dostanie się on w nasze ręce. Tu dwaj strażnicy wyszli z podwórza.
Jeden z myjących powozy, zwrócił się do szopy, aby wziąć drugi fiakr do oczyszczenia. Przyciągnął ku sobie znajdujący się obok Raula. Trwoga młodego człowieka opisać się nie da. Pojął, że podobna sytuacya, nie może przeciągnąć się dłużej i po raz drugi otworzył drzwiczki i spojrzał. Sześć kroków zaledwie dzieliło go od bramy, wychodzącej na ulicę. Próbował postawić na stopniu swą chorą nogę, nie podobna mu jednak było. Wsparłszy się przeto na zdrowej, rzucił okiem na myjących i zaprzęgających powozy. Wszyscy czterej zwróceni byli do niego plecami.
Uzbroiwszy się w całą odwagę, w trzech skokach na jednej nodze pomknął ku bramie, na której oprzeć się musiał.
— Panie... hej! panie... — zawołał natenczas na jednego z ludzi, znajdujących się w dziedzińcu.
Na to wezwanie wszyscy czterej razem się zwrócili.
— O co chodzi? — zapytał jeden z nich.
— Skręciłem nogę na chodniku i przychodzę szukać powozu, któryby mnie odwiózł do domu. Czy będę mógł wynająć takowy?
— Dobrze — rzekł woźnica, podchodząc do Raula — wesprzyj się pan na mojem ramieniu i wsiądź do fiakra.
Tu pomógł mu umieścić się na siedzeniu.
— W jaki jednakże sposób nastąpił ów wypadek? — zapytał po chwili.
— Źle stąpiłem... potknąłem się o kamień.
— Nie dziwi mnie to. Chodniki na tej ulicy są bardzo zdradliwiwemi. Kończę zaprzęgać — dodał — i zaraz jedziemy lecz pan pozwolisz, iż za nim cię odwiozę, wstąpię do domu na śniadanie.
— Zgoda! — rzekł Raul — proszę tylko o pośpiech.
— Za pięć minut będę gotowym. Gdzie pan mieszkasz?
— Przy ulicy Assas.
— Do czarta! kurs dosyć daleki.
— Wynajmę cię na godzimy i dostaniesz odemnie suty napiwek.
— Jedziemy więc...
— Lecz przed udaniem się na ulicę Assas, zatrzymasz się na ulicy des Dames, pod nr. 28.
— Dobrze panie. Tu zaprzęgnąwszy, zaciął konie i wyjechał z bramy wioząc Duchemina.
Zaułek, na którym mieszkał utrzymujący wynajem powozów, łączył się z ulicą de Clichy. Przejeżdżając około pawilonu Owidyusza Soliveau, Raul spostrzegł gruppę ciekawych, rozpytujących agentów, rozstawionych w około domu.
Gdy powóz ujechał z pięćdziesiąt metrów przestrzeni, odetchnął nieco swobodniej.
Lecz wróćmy do Amandy. Przepędziła ona noc straszną; do szóstej rano nie otrzymała żadnej wiadomości od Raula. Co z nim się działo? Jakiż nieprzewidziany wypadek zatrzymał go tak długo nazewnątrz? Młoda kobieta stawiała sobie po tysiąc razy te zapytanie, niemogąc na nie znaleść odpowiedzi. O siódmej, ubrała się, postanowiwszy pójść do Edmunda Castel. Kończąc swą toaletę, chwilami zbliżała się do okna, patrząc czy nie spostrzeże nadchodzącego Raula. Nagle dojrzała powóz, jadący z pośpiechem. Zabłysła nadzieja, która nie była tym razem zwodniczą, gdyż fiakr zatrzymał się przed domem, a z poza drzwiczek spostrzegła wychyloną głowę Duchemina.
— Zejdź prędko! — wołał, ujrzawszy ją w oknie.
Amanda na dół pobiegła.
— Dlaczego nie wysiadasz? — pytała.
— Z dwóch przyczyn... Najprzód mam nogę zwichniętą.
— Ach! wielki Boże!..
— Nic to... nie obawiaj się. Następnie, potrzebuję zaraz jechać na ulicę Assas.
— Cóż się stało?
— Zdobyłem papiery...
— Nasze?
— Tak... nasze; a co więcej, mam także akt zejścia prawdziwego Pawła Harmaut. Owidyusz nie wrócił do swego mieszkania.
— Ponieważ został aresztowanym... — dodała Amanda.
— Jakto... aresztowany! — powtórzył Duchemin.
— Tak.
— Zkąd wiesz o tem?
— Posłuchaj. Tu opowiedziała w krótkości o wszystkiem co zaszło w piekarskiej gospodzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.