Podpalaczka/Tom VI-ty/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

— Tem lepiej... — zawołał Duchemin, wysłuchawszy jej opowiadania. — Lecz strasznie cierpię na nogę — dodał — zechciej mi przysłać pantofel i nożyczki; rozetnę kamasz, ponieważ zdjąć mi go niepodoba.
Amanda pobiegłszy szybko do siebie, wróciła z tem wszystkiem. Po wdzianiu pantofla, Paul doznał natychmiastowej ulgi.
— Musisz pójść do szwalni — rzekł do niej — w południe powiadomię cię o wszystkiem, co posłyszę od pana Castel. Jestem pewien, że będzie zadowolony. Wsiądź teraz do powozu, zawiozę cię po drodze pa ulwę św. Honoryusza.
Amanda pobiegła dokończyć ubrania, i za chwilę jadąc z Raulem, wysiadła przed zakładem pani Augusty.
Edmund Castel zarówno źle noc przepędził. Pełen obawy, oczekiwał przybycia Raula i nie doczekał się go wcale. Położył się dopiero około czwartej nad ranem, lecz zasnąć nie mógł. O szóstej wstał i wszedł do swej pracowni. Pod ścianą stał obraz, w przeddzień do przeniesienia upakowany. Na stoliku obok paki znajdował się mały konik tekturowy, który artysta sam oddać Jerzemu postanowił.
Posłańcy mieli przyjść o ósmej godzinie, by odnieść pomieniony obraz na ulicę Bonapartego. Oczekując na nich, Edmund chodził wzdłuż i wszerz po pracowni, zaniepokojony nieobecnością Duchemina.
Rozmyślając dlaczego nie przybył, poczynał się obawiać, czyli przy spotkaniu się jego z Owidyuszem nie nastąpił jaki wypadek.
— Dlaczego również Amanda — zapytywał siebie — będąc u mnie wczoraj wieczorem, nie przybyła dziś rano? Wszystkoż to miałoby się zbierać, jak burza na ową chwilę, gdzie prawda zabłyśnie, wraz z wyjawieniem zbrodni, popełnionych przez Owidyusza Soliveau na polecenie Harmanta? Lecz Raul Duchemin... co się z nim stało... Miałżeby poledz w walce z tym zbrodniarzem Soliveau?
Przygnębiony temi myślami artysta, rzucił się na krzesło, dumając, gdy we drzwiach pracowni ukazał się służący.
— Co chcesz? — zapytał go Castel, mając nadzieję, iż przychodzi mu oznajmić przybycie Raula albo Amandy. Nadzieja zawiodła go tym razem.
— Posłańcy przyszli, by zabrać ów obraz — rzekł lokaj.
— Niech wejdą.
Skoro się ukazali, artysta wskazał im pakę drewnianą.
— Trzeba przenieść ten obraz z wielką ostrożnością — rzekł do nich.
— Znamy się na tem panie... — odparł jeden z przybyłych — nie po raz pierwszy przenosimy podobne rzeczy.
— Zabierajcie się więc do roboty.
— Bierz pakę za jeden róg, kolego, ja wezmę za drugi — rzekł tenże sam posłaniec.
Pochwycili jednocześnie za dwa rogi paki. Obraz był ciężkim w istocie.
— No... trzymasz dobrze? — zapytał pierwszy.
— Trzymam... podnoś do góry.
Bądź to przez niezręczność lub nieuwagę, pierwszy z posłańców wypuścił pakę z ręki, podczas gdy drugi podnosił ją w górę. Pudło zachwiawszy się upadło na ziemię z hałasem, strącając ze stołu i miażdżąc małego, tekturowego konika.
— Do kroć tysięcy!.. mazgaje!.. — zawołał Edmund Castel, zrywać się od biurka, przy którym pisał list do Jerzego. — Przestrzegałem o ostrożność!
— Trudno utrzymać taki ciężar, nie mając go za co pochwycić — odparł pierwszy z posłańców — wysunęło mi się ot! z ręki. Obraz na szczęście się nie uszkodził... tylko ten konik, wszakże zabawka to nie kosztowna.
— Mazgaje!.. niezdary! — powtarzał malarz — skoro czuliście, że wam zbyt ciężko, trzeba było powiedzieć, a służący byłby wam pomógł.
— Nie... nie potrzeba, zobaczy pan, że teraz dobrze poniesiemy. Tu obaj pochwyciwszy pakę, wyszli z nią z mieszkania.
Konik tekturowy Jerzego został doszczętnie zmiażdżonym. Z jego rozdartego tułowiu powylatały różne kawałki papieru i szczątki gałganków.
— Co powie Jerzy? — powtarzał Edmund, podrzucając w kąt, kawałki zgniecionego konika. — On tyle wartości przywiązywał do tej pamiątki! Ach! prawdziwe nieszczęście... ciężka dla mnie zgryzota!

Odsunąwszy zgniecioną zabawkę, Castel nie zebrał gałganków i papierów, jakie z jej wnętrza wyleciały i nie troszcząc się o to siadł kończyć list do młodego adwokata. List ren zawierał:
„Drogie ukochane me dziecię!

W dniu dzisiejszym kończysz dwudziesty piąty rok życia. Pamiętając o tem, jak widzisz, posyłam ci obraz przyobiecany. Obok tego pragnąłbym złożyć ci niezmiernie ważne zwierzenia. Będę u ciebie o dziewiątej, mając nadzieję, iż na mnie zaczekasz.
Twój na zawsze przyjaciel i były opiekun

Edmund Castel.“

W chwili, gdy artysta list skończył, wszedł jeden z posłańców.
— No! paka już szczęśliwie na dół zniesiona — zawołał — mój kolega został przy niej. Ja powróciłem aby zapytać się pana gdzie to zanieść mamy?
— Pod ten tu adres, na ulicę Bonapartego — rzekł Edmund. — Oddasz przytem, ten list panu Jerzemu Darier, adwokatowi.
— Dobrze panie.
— Po dostawieniu obrazu, we wskazane miejsce, powrócisz tu; służący za kurs wam zapłaci.
Posłaniec, wziąwszy list, odszedł.
Obróciwszy się Edmund, spojrzał powtórnie na szczątki konika, oraz rozproszone gałganki i papiery.
— Ów sławny rumak Trojański, nie był jak widzę lepiej zaopatrzony — rzekł, zbierając szczątki z podłogi. Kto jednak napchał weń tyle? Tu zaczął przeglądać porozrzucaną zbieraninę.
— Nie mógł tego zrobić fabrykant — mówił dalej. — Jerzy więc będąc malcem uprowidował w ten sposób swojego bieguna.
Tu nagle Castel zatrzymał się w osłupieniu, z oczyma, utkwionemi w ćwiartkę papieru, jaką wydobył z pośród gałganków. Zbladł, ręce mu drżały. Nazwisko, jakiego niespodziewał się spotkać w tej chwili, przybiło go w miejscu nieruchomie.
Jakób Garaud! — zawołał — list pisany przez Jakóba Garaud do Joanny. Boże... mój Boże!.. gdybyż to był...
I począł czytać przerywanym głosem:

„Kochana moja Joanno!

„Wczoraj ukazałem ci w bliskiej przyszłości majątek dla ciebie i twoich dzieci. Obecnie, mogę ci to przyrzec w sposób niezawodny. Jutro zostanę bogatym, lub co najmniej środki do zebrania wielkiego majątku znajdą się w mem ręku. Zostanę posiadaczem wynalazku, który mi przyniesie korzyści nieobliczone, a na eksploatacyę tegoż, będę miał przeszło dwieście tysięcy franków.“
„Porzuć więc proszę, Joanno, wszelkie fałszywe skrupuły! Pomyśl o swoich dzieciach, które się staną mojemi, a ta myśl niechaj ci doda odwagi. Będę cię oczekiwał dziś w wieczór o jedenastej, wraz z małym Jurasiem na moście w Charenton, zkąd zaprowadzę cię w bezpieczne schronienie, z jakiego jutro wyjedziemy na obczyznę, by tam żyć w szczęściu i bogactwie.“
„Opuść bez żalu dom, z którego właściciel wypędza cię, pośpiesz ku temu, który cię kocha i na zawsze ci wiernym pozostanie. Gdybyś nie przyszła Joanno... nie wiem ku jakiej ostateczności rozpacz popchnąćby mnie mogła!“
„Wszak mam nadzieję, że przyjdziesz.“

Jakób Garaud.“
d. 7 Sierpnia 1861 roku.

— Na Boga! — zawołał artysta, po przeczytaniu — ależ to jest ten list, o którym Joanna Fortier sądziła, iż został spalonym w czasie pożaru. Jestto ów dowód jedyny jej niewinności, o którym zawsze mówiła, jakiego wzywała bezprzestannie nieszczęśliwa! Aten dowód tak blisko niej się znajdował! Biedna kobieta! fatalizm ciążył widocznie po nad nią. Treść tego listu wyświetla wszystko, nie ulega ona zaprzeczeniu.
— Jakób Garaud pisze o dwóchset tysiącach franków, a ukradł osiemset tysięcy Julianowi Labroue. Mówi o wynalazku, z którego ma odnieść nieobliczone korzyści. Jest to wynalazek, dokonany przez ojca Lucyana.
— Ach! Bóg, który mi dozwolił odnaleźć ten dowód obecnie... Bóg jest sprawiedliwym! Jest dobrym nieskończenie.
— Jerzy, dowiedziawszy się, iż jest synem Joanny Fortier, dowie się jednocześnie, iż będzie mógł z hańby niesłusznie rzuconej oczyścić swą matkę i nic nie przeszkodzi odtąd Lucyanowi nadać swoje, nazwisko Łucyi, którą tak kocha i która jego jest godną...
Tu nagle Edmund zamilkł i przerwał.
— Tak... — zaczął nanowo po kilku sekundach. — Lecz jeśli Jakób Garaud nie żyje?... Jeżeli Harmant nie jest tym, za kogo go biorą?... Jeżeli Owidyusz Soliveau zabił Duchemina?... Nie! nie! to być nie może! — zawołał; — Bóg nie pozwoliłby na coś podobnego! Joanna Fortier nie popełniła tej zbrodni... dowód jest w liście Jakóba Garaud... Ach! gdybym posiadał choć ze trzy wyrazy, kreślone ręką Harmanta, natychmiast porównałbym z sobą oba te pisma!..
Przy tych wyrazach dał się słyszeć głos dzwonka od strony przedpokoju i lekkie puknięcie do drzwi pracowni.
— Proszę! — zawołał Edmund Castel.
Paul Duchemin wszedł do pokoju, wspierając się ręką o ścianę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.