Podpalaczka/Tom VI-ty/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

— Jesteś nareszcie! — zawołał z radością artysta, biegnąc ku młodzieńcowi i wiodąc go do krzesła. Raul, zmuszony iść prędzej, krzyknął boleśnie.
— Co ci jest? — pytał Edmund niespokojnie.
— Zostałem raniony — rzekł Duchemin.
— Raniony? gdzie? jak?
— Zwichnąłem nogę.
— Eh! to drobnostka... wkrótce się wyleczysz. Wiadomości... mów jaknajprędzej.
— W ogóle dobre.
— Owidyusz Soliveau?
— Aresztowany.
— Aresztowany... czy podobna? — zawołał Edmund z zdumieniem.
— Tak... dzięki zręczności Amandy. Opowiem panu wszystko w skróceniu, lecz najprzód pozwól mi usiąść, stać dłużej nie jestem w stanie.
Artysta przysunął fotel, na którym usiadł Duchemin, odetchnąwszy z ulgą.
— Mówże... mów teraz! — wołał Castel niecierpliwie. Cóżeś się dowiedział o Pawle Harmant?
— Paweł Harmant umarł.
— Co?.. ojciec Maryi umarł? — zawołał Edmund w osłupieniu.
— Ja nie mówię o ojcu Maryi — odrzekł Duchemin — lecz o człowieku, którego nazwisko przybrał ów nędznik. Prawdziwy Paweł Harmant zmarł przed dwudziestu pięciu laty w genewskim szpitalu, a ów mechanik z Courbevoie, milioner, szanowany powszechnie i poważany, podszył się pod nazwisko tamtego, aby ukryć swoje.
Edmund drżał z nadmiaru wzruszenia.
— Masz na to dowód? — zawołał.
— Mam.
— Jaki? — Najlepszy w świecie... nie ulegający zaprzeczeniu... Patrz pan...
Tu podał artyście akt zejścia Pawła Harmant, wyjęty z akt stanu cywilnego w Genewie, staraniem niegdyś Owidyusza Soliveau. Edmund Castel czytał go chciwie.
— Tak jest! — zawołał — najmniejsza wątpliwość tu nie istnieje. Nie omyliło mnie zatem przeczucie... Odgadłem prawdę!
— A obok tego — mówił dalej Raul, wydobywając z kieszeni paczki, zabrane z biurka Owidyusza, — mam tu inne papiery, których przejrzeć nie miałem czasu; być może, iż one są również ważnemi...
— Eh! co mnie obchodzą te papiery — mówił artysta, rozpromieniony radością. — Mam to, czego mi trzeba, reszta mnie nie obchodzi. Ha! ha! Jakóbie Garaud, trzymam cię więc nareszcie!
To mówiąc, zadzwonił. Służący ukazał się w progu.
— Masz zapewne powóz na dole? — zapytał Raula.
— Mam, panie.
— Wsiądź więc w powóz pana Duchemin — rzekł Edmund do służącego — i jedź do Courbevoie, do fabryki pana Harmant. Tam staraj się zobaczyć z panem Lucyanem Labroue, powiedz mu, że to ja cię przysyłam, prosząc go, ażeby wszystko rzuciwszy, jakim spieszniej tu do mnie przybywał. Gdyby się pytał ciebie, o co chodzi, powiedz, że interes najwyższej wagi wymaga jego zemną widzenia.
— Dobrze, panie.
Służący wyszedł z pracowni.
— Ach! mój drogi Paulu! — zawołał Edmund, ściskając rękę młodzieńca — dobrym uczynkiem okupiłeś w zupełności । winę, spełnioną w przystępie szaleństwa. Mnie teraz przypada spełnić rzeczy wielkiej doniosłości, których będziesz świadkiem.
Duchemin płakał z wzruszenia.
— Lecz obok tego wszystkiego — mówił artysta — nie zapominajmy o tem, co jest nam koniecznem. Potrzeba nam zjeść śniadanie, ponieważ skoro przybędzie Lucyan Labroue, wraz z nim wyjść nam wypadnie. Zostawiam cię na chwilę, ażeby wydać rozkazy kucharce, która zastąpi nam lokaja. Przy śniadaniu opowiesz mi wszystko szczegółowo.
Tu Edmund wyszedł, a po kilku minutach ukazał się w wizytowem ubraniu.
Jednocześnie kucharka oznajmiła, iż śniadanie gotowe. Obadwa przeszli do jadalni.
— No! a teraz opowiadaj... — rzekł Edmund — będę cię słuchał z najwyższem zajęciem.
Duchemin przedstawił w najdrobniejszych szczegółach wypadki, zaszłe podczas ubiegłej nocy, oraz bytność swą w pawilonie przy ulicy de Clichy.
— Owidyusz został więc aresztowanym — zawołał artysta; — a gdy ów zbrodniarz wyjawił nazwisko swego wspólnika wobec policyjnych agentów, rozciągną nadzór nad domem Harmanta. Mało nas to zresztą obchodzi. Przybędę do niego zanim zostanie aresztowanym, ponieważ z milionerem, tak jak on powszechnie poważanym, policya będzie działała zwolna, ostrożnie. Co zaś do Joanny Fortier, zajmiemy się nią, skończywszy wprzód sprawę z Jakóbem Garaud. Gdyby w tym czasie została przytrzymaną, będę się starał o jej uwolnienie.
We drzwiach jadalni ukazał się służący. Powrócił, przywożąc z sobą Lucyana.
— Biegnę, kochany artysto — zawołał tenże. — Chcesz, jak mnie powiadomiono, o czemś ważnem zemną pomówić.
— O rzeczach niesłychanej wagi — odrzekł Edmund Castel.
— Słucham więc...
— Odkryłem zabójcę twojego ojca, Lucyanie!...
Labroue zbladł, usta mu drgały, nie był w stanie słowa przemówić. Wzruszenie głos mu tłumiło.
— Odnalazłem go — mówił dalej Edmund — a to dzięki pomocy tego pana — tu wskazał na Raula — dzięki jemu, który zdemaskował tego nędznika.
Syn Juliana Labroue zaledwie zdołał nad sobą zapanować.
— Nazwisko tego mordercy? — zawołał.
— Będziesz je wiedział w swoim czasie i to niezadługo — rzekł Edmund. — Panie Duchemin — pytał, zwracając się do Raula — będziesz-że miał odwagę towarzyszyć nam obu, wsparłszy się na mnie i Lucyanie?
— Najchętniej.
— Jedźmy więc...
— Lecz gdzie?
— Do Jerzego Darier.
Tu wszyscy trzej, wsiadłszy do powozu, udali się na ulicę Bonapartego.


∗             ∗

Łucya Fortier oczekiwała przez cały wieczór na matkę Elizę niecierpliwie, lecz gdy uderzyła dziesiąta, a roznosicielka nie wróciła, dziewczę trwożyć się poczęło.
Dlaczego ta kobieta, tak regularna w swoich zwyczajach, nie przybyła do mieszkania o tak późnej godzinie. Co jej się stało?
— Matka Eliza zapewniała mnie, iż cała uczta potrwa najdłużej do szóstej — powtarzała Łucya; — oddawna zatem być już powinna. Jedynie jakiś wypadek lub nieszczęście mogą tłumaczyć tak długą jej nieobecność.
I niespokojność biednej dziewczyny w przestrach się zmieniła.
Północ minęła, a roznosicielka nie ukazała się wcale. Łucya, mocno jeszcze cierpiąca, jak wiemy, złamana znużeniem i niepokojem, udała się na spoczynek; zamknąć jednakże oczu nie mogła na chwilę. Zrywała się bezustannie, wsłuchując najmniejszy szelest na schodach. Czas wlókł się jej długo niesłychanie. Nakoniec około czwartej nad ranem, wyczerpana z sił, padła na poduszki i twardo zasnęła.
Była ósma skoro się przebudziła. Cała rzeczywistość jasno stanęła jej przed oczyma; przypomniała sobie o swych obawach i trwodze o matkę Elizę. Wyskoczywszy z łóżka, ubrała się prędko i poszła zastukać do drzwi Joanny. Nikt jej nie odpowiedział, pokój był pustym zupełnie. Dziewczę przerażone owem milczeniem, zeszło do odźwiernej.
— Czy matka Eliza nie przychodziła dziś rano? — zapytała.
— Nie przyszła wcale, co bardzo mnie dziwi — odpowiedziała kobieta. — Czekałam na nią wczoraj aż do północy, dziś rano z chlebem nie przybyła, a oto już i dziewiąta. Obawiam się, czy ją nie spotkało znów jakie nieszczęście.
— Och! nie mów pani tego... nie mów, na Boga! — wołała Łucya, drżąc cała. Straszne przeczucia dość mnie udręczają. Pójdę do piekarni Lebreta, może tam czegoś się dowiem.
— Panienka chcesz wyjść, będąc tak słabą? Ależ to nieroztropność... nie czyń tego, proszę — mówiła odźwierna.
— Och! niepewność zabija mnie gorzej nad wszystko! — wołało dziewczę ze łkaniem. — Idę do piekarni natychmiast, a gdyby matka Eliza nadeszła w czasie mej nieobecności, powiedz jej pani, żem się udała na ulicę Delfinatu i że natychmiast powrócę.
— Dobrze, panno Łucyo, wykonam zlecenie; wszakże posłuchaj mnie... zaczekaj. Nie igraj ze swem zdrowiem.
Łucya nie słyszała już rad odźwiernej, pobiegłszy szybko na górę.
— Udam się najprzód do Gospody piekarzów — mówiła, wychodząc i zwróciła się na ulicę Sekwany.
Przybywszy przed znaną nam restaurację, stanęła jak wryta. Sklep był zamknięty. Grupa kobiet zebrała się na chodniku, rozmawiając.
— Prawdziwe nieszczęście — mówiła jedna z kumoszek — tacy poczciwi, zacni ludzie i sklep im zamknięto. Sklep i zakład, który im tyle przynosił korzyści!
— Zamknięto z rozkazu władzy — dodała druga z kobiet i to za sprawę, w której wcale nie przewinili.
— E! nic nie wiecie! — zaczęła trzecia — ja wam opowiem... Zamknięto im sklep z przyczyny tej roznosicielki chleba, którą w czasie obiadu bronili ludzie z piekarni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.