Podpalaczka/Tom VI-ty/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Trzy te wyrazy: „Z przyczyny roznosicielki chleba“ napełniły Łucyę przerażeniem. Przywoławszy całą, odwagę, zbliżyła się do rozmawiających.
— Wybacz, pani — przemówiła do jednej z kobiet. — Słyszałam, jak opowiadałaś przed chwilą, że Gospodę piekarzom z rozkazu władzy zamknięto?
— Tak jest, panienko.
— I to z przyczyny roznosicielki chleba?
— Tak... właśnie.
— A nie wiesz pani czasem nazwiska tej roznosicielki?
— Nazywano ją powszechnie matką Elizą.
Łucya zachwiała się, począwszy, iż wszystka krew nagle do serca jej spływa, dusząc ją prawie.
— Ależ dlaczego... dlaczego? — pytała ledwie dosłyszanym głosem.
— Ba! pytasz panna dlaczego? Prawdy tu nikt nie wie... Mówią wiele rzeczy... nadmieniają o zbrodni...
— O zbrodni? — powtórzyła Łucya, drżąc cała.
— Tak... Podczas uczty jakiś człowiek został przyaresztowanym, który udawał chłopca piekarskiego, a nie był nim wcale, i który, jak mówią, chciał otruć matkę Elizę. Następnie chciano zaaresztować wraz z nim matkę Elizę, lecz robotnicy piekarscy, odepchnąwszy agentów, ułatwili jej ucieczkę. Otóż wskutek raportu tych policyjnych agentów, zakład został zamknięty, a właściciele Piekarskiej gospody wezwani zostali dziś rano do sędziego śledczego.
— Boże! mój Boże! — zawołała Łucya z rozpaczą, i szybko odbiegła.
Szła chwiejąc się, z pomięszanemi myślami, nie wiedząc, czy wierzyć ma temu, co usłyszała przed chwilą, a wyrazy: „Człowiek, który chciał otruć matkę Elizę, został przyaresztowanym...“ — brzmiały jej w uszach bezustannie. Roznosicielka więc znowu przed jakiemś niebezpieczeństwem ocaloną została. Ale dlaczego mianoby ją zaaresztować? dlaczego? Robotnicy piekarscy, jak opowiadała ta nieznajoma kobieta, rzucili się na agentów. Nie uważali ją zatem za winną.
Co to znaczyło? Gdzie szukać rozwiązania tej strasznej zagadki?
Sądząc, iż może znajdzie bliższe objaśnienia w piekarni Lebreta, Sucya bezzwłocznie tam się udała. Zastała w sklepie służącą.
— Powiedz mi pani — zapytała — czy była tu dziś matka Eliza?
— Ach! nie pytaj mnie panna o nią — odrzekła dziewczyna z gestem przerażenia. — Chciano ją zaaresztować wczoraj w Gospodzie piekarzów...
— Ależ dlaczego?
— Nic nie wiem... Mówią, iż była oddawna ściganą przez policyę?...
— Ściganą przez policyę?! — powtórzyła Łucya jak pół obłąkana. — Matka Eliza ścigana przez policyę?...
— Powszechnie tak mówią. Wiadomość ta rozbiegła się po całym okręgu.
— Lecz w czemże przewiniła?
— Nie wiem tego... Lugduńczyk jednak, który ją bronił, został ujętym i zaprowadzonym dziś rano do sędziego śledczego, a Gospoda piekarzów zamkniętą.
Łucya zaledwie na nogach utrzymać się zdołała pod ciosem tej strasznej wiadomości. Siłą woli pokonawszy ’wzruszenie, podziękowała służącej i wyszła ze sklepu.
— Nic... nic się nie dowiedziałam — szeptała; — gdzie pytać o matkę Elizę... gdzie ją odnaleźć? Niepodobna, ażeby ona przez policyę poszukiwaną być mogła. Ta kobieta nigdy nikomu nie uczyniła nic złego... Służąca widocznie źle zrozumiała! I otóż zostałam sama pośród tej strasznej tajemnicy, nie mogąc przyjść w pomoc zacnej matce Elizie. Lucyan opuścił mnie... Ach! jakżeby mi on teraz mógł pomódz... on, który tak kocha! matkę E^izę... byłby mi radził... byłby ją bronił! O! jakież ciężkie Bóg na mnie zsyła udręczenia!
Nagle zatrzymała się w miejscu. Przyszedł jej na myśl przyjaciel Lucyana, adwokat, do którego chodziła roznosicielka. Nie tracąc chwili, zwróciła się na ulicę Bonapartego. W dwadzieścia minut przybyła do domu, gdzie zamieszkiwał.
— Wszakże tu mieszka pan Jerzy Darier, adwokat? — pytała odźwiernego.
— Tu... na drągiem piętrze.
— Jest w domu?
— Zdaje się... ponieważ nie widziałem, aby wychodził.
Mimo wielkiego osłabienia, Łucya szybko przebiegła dwa piętra. Stanąwszy u drzwi mieszkania Jerzego, dziwnego doznała wzruszenia, zdało się jej, jak gdyby serce nagle bić jej przestało. Po kilku sekundach zadzwoniła. Magdalena pospieszyła jej otworzyć.
— Mogę się widzieć z panem adwokatem Darier.
— Tak sądzę... — odrzekła służąca. — Zatrzymaj się pani, pójdę go uprzedzić.
Tu Magdalena wprowadziła Łucyę do salonu, gdzie stała paka z obrazem, przysłanym przez Edmunda Castel, poczem weszła do gabinetu Jerzego.
Młody adwokat przeglądał akta procesu Harmanta, w obronie którego miał stawać nazajutrz. List przemysłowca leżał przed nim otwarty.
Spostrzegłszy Magdalenę, zwrócił się ku niej, zapytując:
— Co mi chcesz powiedzieć?
— Jakaś młoda osoba chce widzieć się z panem.
— Poproś ją.
Służąca, wprowadziwszy Łucyę, odeszła.
Za pierwszym rzutem oka Jerzy spostrzegł cierpienie, wyryte na twarzy przybyłej.
— Proszę, siądź pani — rzekł uprzejmie, podsuwając krzesło.
— Ach! panie... panie! — wołało dziewczę z płaczem. — Nie odmawiaj mi swej pomocy... ocal ją... ocal!
Zdumiony owym wybuchem rozpaczy Jerzy, zapytał łagodnie:
— Proszę... powiedz mi pani, o co chodzi? Jakaż boleść tak cię przygnębia gwałtownie?
— Racz pan posłuchać... — odrzekła Łucya, łzy ocierając. — Miałam przy sobie zacną kobietę, którą nad wyraz kochałam. Podczas mej długiej i ciężkiej choroby pielęgnowała mnie ona tkliwie, jak własne swe dziecię. Przed kilkoma dniami nieszczęśliwa, omal że nie została zmiażdżoną pod załamującem się nad jej głową rusztowaniem przy ulicy Git-le-Coeur; i otóż wczoraj na uczczenie jej ocalenia piekarscy robotnicy urządzili obiad składkowy. Miała powrócić wieczorem... niestety, do obecnej chwili nie powróciła wcale. Zaniepokojona obawą o jakie nowe nieszczęście, udałam się do restauracyjnego zakładu, w którym ów bankiet miał miejsce. Sklep zastałam zamkniętym z rozkazu policyi, dowiedziawszy się wypadkiem, iż wydano ów rozkaz dlatego, iż pomienioną kobietę otruć ktoś usiłował i że ratowała się ucieczką przy pomocy swoich kolegów z piekarni, aby uniknąć aresztowania. Od owej chwili do domu nie powróciła; nie wiem, co począć, gdzie się udać, aby ją odnaleźć?... Będąc samą na świecie, przychodzę, panie, błagać cię o pomoc i radę. Nie odmawiaj... ratuj mnie, bez twojej bowiem opieki biedna matka Eliza na zawsze dla mnie straconą zostanie!
— Matka Eliza?! — zawołał Jerzy, zrywając się z miejsca. — Eliza Perrin?... ta zacna kobieta, która przed kilkoma dniami odniosła mi znalezione papiery... O matkę Elizę więc chodzi?
— Tak, panie.
— A pani nazywasz się Łucya, nieprawdaż?
— Tak — powtórzyło dziewczę.
Jerzy Darier pomimowolnie wydał okrzyk trwogi, przypomniał sobie bowiem o groźbach, czynionych przez Harmanta roznosicielce chleba.
— Co panu jest? — pytała Łucya; — może wiesz o jakiem nieszczęściu?
— Nie... nie! — mówił adwokat, ujmując życzliwie rękę przybyłej. — Uspokój się pani... porozmawiamy. Przychodzisz prosić mnie zatem o pomoc i radę?
— Tak, panie... Wszak mi ich nie odmówisz?
— Napewno! Jest to mym obowiązkiem... Lecz jeszcze słowo...
— Mów pan, proszę.
— Wspomniałaś pani o usiłowaniu otrucia matki Elizy?
— Tak.
— Któż miał popełnić tę zbrodnię?
— Jakiś mężczyzna.
— Cóż się następnie z nim stało?
— Został, jak mówią, aresztowanym. Jeśli jest prawdą, co opowiadają, to chciano również przytrzymać i matkę Elizę, lecz ją ocalili ludzie, wydający dla niej ów obiad.
— Na mocy czego aresztować ją chciano?
— Nie wiem. Mówią, że ta nieszczęśliwa kobieta była poszukiwaną przez policyę.
— Harmant ją zadenuncyował... — pomyślał Jerzy — a spostrzegłszy, iż została schwytaną w zasadzkę, uciekła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.