Podpalaczka/Tom VI-ty/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

— Co czynić zatem? — pytała Łucya ze złożcnemi błagalnie rękami.
— Pozwól pani chwilę... chcę zadać ci jeszcze parę zapytań... Czy ta, którą nazywasz matką Elizą — wyrzekł po krótkiem milczeniu, nie wyjawiła ci nigdy, kim jest rzeczywiście?
— Nie rozumiem, o co pan pytasz?
— Czy nie powiedziała ci swego prawdziwego nazwiska?
— Nie, panie.
— Nazywała się więc? — Elizą Perrin.
— Pod tem nazwiskiem inne się kryło.
— Inne? — powtórzyła Łucya ze zdumieniem.
— Tak, pani. Potrzeba ci będzie udać się do prefektury policyi... tam tylko odnaleźć będziesz mogła wierną swą przyjaciółkę.
— Pan mnie przerażasz! — zawołało dziewczę, zrywając się z miejsca. — Miałażby matka Eliza rzeczywiście popełnić jaką zbrodnię?
— Nie wiem tego, lecz mogę panią upewnić, że Eliza Perrin pod innem nazwiskiem została skazaną na dożywotnio więzienie. Uciekła ona z więzienia centralnego w Clermont i nazywa się rzeczywiście Joanną Fortier.
Łucya zachwiała się i zbladła.
— Joanną Fortier? — wyjąkała stłumionym głosem; — pan powiedziałeś, że ona nazywa się Joanną Fortier?...
— Tak, pani.
Dziewczę wydało okrzyk rozpaczy.
— Moja matka! — wołała, załamując ręce. — Ona więc jest moją matką... moją matką niesłusznie skazaną... Lucyan mi to niegdyś powiedział... matką, cierpiącą za zbrodnie drugiego! Ach! otóż wiem teraz, dlaczego ją tak kochałam!... Rozumiem teraz te jej tkliwe starania... jej niewyczerpaną dla siebie miłość! Och! moja matko... moja ty biedna, ukochana matko!... i znów cię pochwycili nanowo i uwięzili... i nie zobaczę cię więcej! Ależ to straszne, panie, to przerażające! — dodała, zwracając się do Jerzego. — Musi przecież istnieć jaki sposób ujawnienia ojej niewinności w tych zbrodniach, jakiś środek jej ocalenia! Panie! pan jesteś adwokatem... człowiekiem, pełnym uczuć szlachetnych... widzę to, bo oczy twoje napełniają się łzami... panie, błagam cię na kolanach, ocal mą matkę!
Nagle otwarły się drzwi gabinetu. Edmund Castel, Lucyan i Raul w progu się ukazali.
— Mój opiekun! — zawołał Jerzy.
— Lucyan: — szepnęło dziewczę, cofając się z trwogą.
Labroue podbiegł ku niej, a pochwyciwszy jaw objęcia, przycisnął do piersi, szepcąc:
— Łucyo... droga, ukochana Łucyo... nie traćmy nadziei!
— Bóg cię tu przyprowadził! — zawołał Edmund Castel, zbliżając się do niej.
— Przyszła mi oznajmić o zniknięciu Elizy Perrin — rzekł Jerzy.
— Znajdziemy ją... bądźcie spokojni!... — odparł artysta.
Łucya podeszła ku drzwiom, chcąc odejść.
— Zostań pani, proszę... — zawołał Edmund — będziesz świadkiem ważnych, a z bliska obchodzących cię wypadków.
— Ważnych wypadków? — powtórzył Darier. — Co to ma znaczyć, opiekunie?
— Drogi mój chłopcze! — rzekł Edmund Castel wzruszonym głosem — dziś kończysz dwudziesty piąty rok życia. Dziś mam wypełnić ostatnią wolę człowieka, który czuwał nad twem niemowlęctwem i powierzył mi nad tobą opiekę.
Tu Edmund, dobywszy z kieszeni portfel, wyjął zeń list z wielką czarną pieczęcią i podał takowy Jerzemu, mówiąc:
— Przeczytaj go, proszę... przeczytaj głośno, a ty, Łucyo Fortier, posłuchaj...
Jerzy, wziąwszy list drżącą ręką, nie miał odwagi rozłamać pieczęci.
— Czytaj! — powtórzył artysta.
Młodzieniec, rozdarłszy kopertę, czytał co następuje:

„Ukochany mój Jerzy.

„W miesiącu wrześniu 1861-go roku, uboga kobieta wraz z małem chłopięciem, przybyła do mnie na probostwo de Chérry. Nieszczęśliwa ta była ścigana za potrójną zbrodnię: morderstwa, kradzieży i podpalenia. Nazywała się Joanna Fortier.“
— Boże mój, Boże! — zawołała Łucya, wybuchając płaczem.
— Ach! drogi opiekunie... — rzekł Jerzy, wzruszony łkaniem dziewczyny! — jesteś bezlitosnym! Spójrz na jej łzy... Dlaczego każesz mi wobec niej czytać ten list?
— Mam ważne powody, ażeby ów papier został odczytanym w jej obecności — odrzekł artysta... Chcę, ażeby słyszała to wszystko, ponieważ żywię dla niej wiele szczerego współczucia, chcę ją uczynić szczęśliwą, mimo, iż chwilowo wyrazy listu boleść jej sprawią. Czytaj więc, proszę, dalej.
„Joanna Fortier — czytał Jerzy — zaprzysięgła mi na życie swojego dziecka, iż była niewinną w tych zbrodniach. Prawda, jaśniejąca w jej spojrzeniu, w dźwięku głosu, w wyrazie twarzy, stwierdzała przysięgę nieszczęśliwej. Uwierzyłem jej i wierzę do obecnej chwili niezachwianie.
— Och! zacne serce... — szepnęła Łucya.
— Wzniosła dusza! — dodał Lucyan Labroue.
— Czytaj! — rzekł Edmund powtórnie.
Jerzy ciągnął dalej:
„Cóż jednak mogłem uczynić, przeciw tylu dowodom, jakie zdawały się nie ulegać zaprzeczeniu? Nic... nic... niestety! Sprawiedliwość ludzka iść musi swym torem. Joanna Fortier, uznana za winną na wszystkich trzech punktach oskarżenia, skazaną została na dożywotnie więzienie.“
Łucya ukryła twarz w dłoniach.
— O! biedna matko!... — szeptała — niewinna, a tak ciężko osądzona... Biedna moja matko!
Jerzy czytał:
„Mimo tylu przygniatających dowodów i wyroku, wydanego przez zgromadzenie sędziów, nie zmieniłem mojego przekonania. Dla mnie Joanna Fortier pozostała męczennicą, ofiarą błędu sądzących.
„Chcąc wynagrodzić, o ile było w mej mocy, tę ludzką niesprawiedliwość, doradziłem mej siostrze, aby przyjęła za własne dziecię, syna Joanny Fortier.
„Uczyniła to i przy akcie adopcyi nadała mu nazwisko Jerzego Darier.
Potrójny okrzyk zdumienia wybiegł jednocześnie z piersi Jerzego, Łucyi i Lucyana Labroue.
— Ja więc... ja... — wołał młody adwokat z oszołomieniem — ja jestem synem Joanny Fortier... a Łucya jest moją siostrą?!
Tu podbiegł, obejmując dziewczę w ramiona.
— Bracie... mój bracie!... — wołała Łucya, tuląc się z uściskiem do piersi młodzieńca.
Trzej obecni świadkowie tej wzruszającej sceny ocierali łzy z oczu.
— Jesteśmy więc dziećmi Joanny Fortier, moja siostro!... — zawołał Jerzy, wydobywając się z uściśnień dziewczęcia; — dziećmi skazanej! Nasza matka niewinną jest w naszem przekonaniu, wobec ludzi wszakże pozostaje morderczynią Juliana Labroue! Jest ona męczennicą... cierpi za cudzą zbrodnię, a my nie mamy sposobu oczyszczenia jej z tej hańby! Ach! to okropne!... Czyliż Bóg nie przyjdzie nam nigdy z pomocą?
— Nie trać ufności!... — zawołał Lucyan, ujmując rękę młodego adwokata; — będziesz mym bratem. Dowody, uniewinniające twą matkę, owe dowody, o które przed chwilą błagałeś nieba, my ci je przynosimy, przyjacielu...
— Dowody?... — powtórzyła Łucya, nie mogąc uwierzyć słowom Lucyana.
— Gdzież one są? — pytał żywo Jerzy.
— Oto z nich jeden... — rzekł Edmund, pokazując swojemu wychowańcowi list Jakóba Garaud. Czytaj, moje dziecię. Jerzy pochłaniał list oczyma.
— Tak... tak! — zawołał — to dowód niezaprzeczony. Ach! moja matko... moja matko! Bóg się więc nad tobą ulitował nareszcie. Ależ ów dowód niezbity, o którym sądzono, że zaginął, gdzie ty go odnalazłeś, opiekunie?
— Schowanym był we wnętrzu tekturowego konika, którego trzymałeś w ręku w chwili, gdy matka wraz z tobą przyszła na probostwo de Chévry — odrzekł Edmund Castel.
Na te słowa zdawało się młodemu adwokatowi, jak gdyby ciemna zasłona, pokrywająca jego wzrok, nagle ustąpiła. Wszystkie wspomnienia jego lat młodocianych ożyły, błysnąwszy mu jasno w umyśle.
— Ach! — zawołał, ukrywając czoło w rękach. Zagasłe światło promienieje nanowo... Przypominani sobie... wszystko przypominam! Z tym to konikiem bawiłem się w podwórzu wielkiej fabryki, którą później w pewną noc ciemną, ujrzałem w płomieniach. Ów konik został rozdartym przez całą długość, szpara się utworzyła; by zapełnić takową, wkładałem w jego wnętrze wszystko, co mi natenczas wpadło pod rękę. Zabrałem ten list i wraz z innemi gałgankami wsunąłem go w głąb konika, A moja biedna matka szukała go napróżno!... i z braku tego dowodu została niewinnie zawyrokowaną! Niestety... ów dowód przybywa zapóźno! Jakób Garaud nie będzie mógł przyznać, iż on kreślił powyższe wyrazy... ponieważ umarł i to oddawna zapewne!
— Jakób Garaud żyje! — odparł artysta.
— Żyje?!
— Tak... jest dziś bogatym, szczęśliwym, powszechnie poważanym, a ukrywa się pod dobrze nam znanem nazwiskiem... Jest to Paweł Harmant!
— Harmant?! — powtórzyli Łucya i Labroue z zdumieniem.
— Tak... Paweł Harmant, który chciał Łucyę zamordować... Paweł Harmant, który zadenuncyował do policyi Joannę Fortier, po nieudanym zabójstwie skutkiem zrzucenia na nią rusztowania.
— Ach! zbrodniarz!... nędznik! — Lecz jestżeś pewnym, opiekunie, tego, o czem mówisz? — pytał Jerzy.
— Niezachwianie pewnym! Paweł Harmant umarł w szpitalu w Genewie, przed dwudziestu pięciu laty.
— Masz na to dowód?
— Oto jest akt jego zejścia — rzekł Edmund — podając papier Jerzemu; — ów wielki przemysłowiec, milioner, nie jest kim innym, jak mordercą, podpalaczem, złodziejem, Jakóbem Garaud!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.