<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Podpory społeczeństwa
Rozdział Akt I
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Samfundets Støtter
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT I.
Wielki salon wychodzący na ogród w domu radcy Bernicka. — Na przodzie sceny na lewo drzwi prowadzące do pokoju radcy, więcéj w głębi po téj saméj stronie drzwi drugie. Na prawo pośrodku drzwi główne. Cała ściana w głębi złożona jest z lustrzanych szyb z otwartemi drzwiami na ogrodowe wschody, nad któremi jest rozpięta markiza. Po za wschodami widać ogród, zamknięty kratą z furtką. Za kratą ciągnie się ulica, zabudowana mnóstwem małych, jasnych domków. Gorący dzień letni. Od czasu do czasu ktoś przechodzi ulicą. Przechodzący spotykają się, zatrzymują, kupują coś w handlu znajdującym się w narożnym domu. — W salonie około stołu zebrane jest towarzystwo złożone z pań. W środku siedzi pani Bernick, po jej lewéj stronie pani Holt z córką, daléj pani Rummel i panna Rummel. Po prawéj stronie pani Bernick siedzą pani Lingen, panna Bernick i Dina Dorff. Wszystkie panie są zajęte robotą. Na stole leżą stosy skrojonéj bielizny i różnych ubiorów. Trochę w głębi przy małym stoliczku, na którym stoją wazony z kwiatami i szklanka wody z cukrem, siedzi wikary Rohrland i czyta coś z książki ze złoconemi brzegami, w ten sposób jednak, że słychać tylko pojedyńcze słowa. W ogrodzie biega Olaf Bernick i strzela z łuku do celu. Po chwili z prawéj strony wchodzi cieśla okrętowy Auler. To przerywa czytanie, pani Bernick kiwa głową przybyłemu i wskazuje mu drzwi na lewo. Auler przechodzi przez scenę prosto do drzwi radcy i stuka kilkakrotnie w sposób dyskretny. Prokurent Krapp, z kapeluszem w ręku i papierami pod pachą, wychodzi z pokoju radcy.

KRAPP. To pan stukałeś?
AULER. Pan radca mnie wezwał.
KRAPP. Zapewne, ale teraz przyjąć pana nie może i mnie poleci pana...
AULER. Panu? Ale jabym wolał...
KRAPP. Polecił mi panu powiedziéć, że należy porzucić owe sobotnie pogadanki dla robotników.
AULER. Tak? Sądziłem, że mogę czas wolny temu poświęcić.
KRAPP. Nie powinieneś pan poświęcać czasu na to, ażeby czynić robotników niemożliwemi. Ostatniéj soboty mówiłeś im pan o szkodach, jakie poniosą z powodu wprowadzenia nowych maszyn i nowej organizacyi pracy, jaka wyniknie w warsztatach z tego powodu. Dlaczego pan to robi?
AULER. Ażeby wspierać społeczeństwo.
KRAPP. Tak, tak. Radca mówi, że tym sposobem obluźnią się wszystkie węzły społeczne.
AULER. Moje społeczeństwo nie jest społeczeństwem radcy, panie prokurencie, a jako naczelnik stowarzyszenia robotników, ja muszę...
KRAPP. Przedewszystkiém jesteś pan naczelnikiem warsztatów radcy Bernick’a. Przedewszystkiém musisz pan służyć jego firmie, gdyż z niéj żyjemy wszyscy. Teraz wiész pan już, co radca miał panu do powiedzenia.
AULER. Radca byłby to powiedział w inny sposób, panie prokurencie, już ja wiem dobrze, panu mam podziękować za tę naukę. To ten przeklęty Amerykanin. Ludzie chcą, ażeby tutaj stosowano się w pracy do jego wskazówek i to...
KRAPP. Tak, tak, nie mogę się wdawać w szczegóły. Znasz pan w tym względzie zdanie radcy, to dość! Wracaj pan do warsztatów, jesteś pan pewno potrzebny. Sam tam zaraz przyjdę. Przepraszam panie. (Kłania się wkoło i wychodzi przez ogród na ulicę. Auler wychodzi drzwiami na prawo. Rohrland, który przez czas rozmowy prowadzonéj przyciszonym głosem czytał ciągle, po krótkiéj chwili kończy zaczętą powieść i głośno zamyka książkę).
ROHRLAND. W ten sposób, szanowne słuchaczki, kończy się powieść.
PANI RUMMEL. Jakież nauczające opowiadanie!
PANI HOLT. I tak moralne!
PANI BERNICK. Podobna książka daje wiele do myślenia.
ROHRLAND. Stanowi to miłe przeciwstawienie utworom, które nam ciągle dają dzienniki i czasopisma. Owe świetne, jaskrawe pozory wielkich społeczeństw pokrywają tylko pustkę i zgniliznę. Niéma tam moralnego gruntu. Jedném słowem, te dzisiejsze wielkie społeczeństwa są to tylko pobielane groby.
PANI HOLT. Wielka prawda.
PANI RUMMEL. Dość spojrzéć na tych amerykańskich marynarzy, którzy tu przebywają.
ROHRLAND. O takich wyrzutkach ludzkości nie chcę nawet wspominać. Ale cóż się nie dzieje w wyższych warstwach? Wszędzie zwątpienie i dręcząca troska. Niepokój w umysłach, niepokój we wszystkich stosunkach. Podkopane są podstawy rodziny, a najdziksze pojęcia i pożądania zajmują miejsce prawd uświęconych.
DINA (nie podnosząc oczu). Czyż obok tego, niéma tam rzeczy wielkich i pięknych?
ROHRLAND. Wielkich i pięknych? Nie rozumiem.
PANI HOLT (zdumiona). Boże mój, Dino!
PANI RUMMEL (tak samo). Ależ Dino, jakże możesz!
ROHRLAND. Nie sądzę, ażeby zdrowym był dla naszego społeczeństwa oddźwięk owych „wielkich i pięknych rzeczy”. Powinniśmy przeciwnie Bogu dziękować, że u nas jest tak, jak jest. Wprawdzie i tu także krzewi się kąkol w pszenicy, ale staramy się wykorzeniać go z całych sił. Należy, łaskawe panie, zachować społeczeństwo w czystości i oddalać wszelkie niespokojne żywioły, owoc dzisiejszych gorączkowych czasów.
PANI HOLT. A takich jest zbyt wiele.
PANI RUMMEL. Tak, zeszłego roku o włos co tu nie przeprowadzono kolei.
PANI BERNICK. Zapobiegł temu Bernick.
ROHRLAND. Bądź pani przekonaną, że jéj małżonek był tylko narzędziem w ręku Najwyższego, gdy odmówił poparcia temu projektowi.
PANI BERNICK. A przecież tyle mu nawymyślano w gazetach! Ale zapomniałyśmy panu podziękować. To prawdziwa łaska, że nam tyle czasu poświęcasz.
ROHRLAND. O, proszę pani... teraz w czasie wakacyj.
PANI BERNICK. Zawsze to ofiara z pańskiéj strony.
ROHRLAND (przysuwając do niéj swoje krzesło). Nie mów tego, droga pani Bernick. Czyż pani wszystkiego nie poświęca dla dobréj sprawy, a czyni to pani wesoło, ochotnie. Ci moralnie upadli, nad których poprawą pracujemy, powinni być uważani, pod pewnym względem, jako żołnierze, którzy odnieśli rany na polu bitwy. Wy panie, jesteście jak dyakonisy, owe miłosierne siostry, które skubią szarpie dla tych nieszczęśliwych i miękką dłonią obwiązują rany, ażeby je zgoić.
PANI BERNICK. Jest to prawdziwa łaska boska widziéć rzecz w tak piękném świetle.
ROHRLAND. Wiele rzeczy jest nam danych, ale niektóre można w sobie wyrobić. Należy tylko spoglądać na wszystko ze stanowisk poważnych życiowych zadań... Co pani o tém mówi, panno Bernick? Czy pani nie spostrzega, że poświęcając się w zupełności szkole, stoisz na pewniejszym gruncie?
PANNA BERNICK. Nie wiem sama co mam odpowiedziéć. Nieraz kiedy idę do szkoły, przychodzi mi pragnienie być gdzieś daleko stąd, na rozhukaném morzu.
ROHRLAND. Kochana pani to są początki. Niespokojnych należy za drzwi wyrzucić... Rozhukane morze, tego nie można brać dosłownie. Masz pani pewno na myśli to wielkie wzburzone społeczeństwo, w którém tyle rzeczy ginie. A czyż pani idzie o to życie, którego szum słyszymy zdala? Spójrz pani tylko na ulicę. Ludzie tam idą wśród skwaru, zmęczeni, spotniali i dręczą się swemi drobnemi kłopotami. Nam jest daleko lepiéj, nam, co przebywamy w chłodnym pokoju, zdala od burz i niepokojów.
PANNA BERNICK. Tak, masz pan zapewne słuszność.
ROHRLAND. I w takim domu jak ten, w tak dobrém, zacném otoczeniu, gdzie życie rodzinne przedstawia się w całym swym wdzięku, gdzie panuje zgoda i jedność... (do pani Bernick). Czego łaskawa pani nasłuchuje?
PANI BERNICK (zwrócona ku pierwszym drzwiom na lewo). Jakiż tam gwar!
ROHRLAND. Czy idzie o coś ważnego?
PANI BERNICK. Nie wiem, ktoś tam jest u męża. (Z drzwi prawych wychodzi Hilmar Tönnesen z cygarem w ustach, a widząc tyle pań, zatrzymuje się).
HILMAR. Och! przepraszam (chce się cofnąć).
PANI BERNICK. Chodź bliżéj, Hilmarze. Nie przeszkadzasz nam wcale. Czy chciałeś czego?
HILMAR. Nie... zaglądałem tylko. Dzień dobry paniom (do pani Bernick). No i cóż z tego będzie?
PANI BERNICK. Z czego?
HILMAR. Bernick zwołał zgromadzenie.
PANI BERNICK. Tak? Zaszło coś nadzwyczajnego?
HILMAR. Ach! znowu kolejowe szwindle.
PANI RUMMEL. Niepodobna!
PANI BERNICK. Biedny Ryszard. Znowu będzie miał przykrości.
ROHRLAND. Skądże się to wzięło, panie Tönnesen? Przeszłego roku konsul Bernick przecież tak jasno wyłożył, że nie chce wcale kolei.
PANI BERNICK. Być może, ale Krapp mówił mi, iż rzecz znowu przyszła na stół, a Bernick ma właśnie konferencyą z trzema miejskiemi finansistami.
PANI RUMMEL. Zdawało mi się, że rozpoznaję głos mego męża.
HILMAR. Naturalnie, jest tam pan Rummel i pan Altstedt oraz Reineke Wiegeland, zwany świętym Reineke.
ROHRLAND. Hm!
HILMAR. Przepraszam, panie wikary.
PANI BERNICK. A tu było tak spokojnie, pogodnie.
HILMAR. Co do mnie, nie mam nic przeciwko temu, żeby znowu z powodu kolei wydzierano sobie włosy. Byłaby to przynajmniéj mała rozrywka.
ROHRLAND. Sądzę, że bez takich rozrywek obejść się możemy.
HILMAR. To zależy od usposobienia. Niektóre natury od czasu do czasu potrzebują podniecającéj walki, ale małomiasteczkowe życie wogóle jéj nie pożąda i nie każdemu jest dano... (przerzuca książkę pomocnika kaznodziei). Rozdział dziewiąty: „Kobieta jako służebnica społeczna”. Cóż to znowu za niedorzeczność?
PANI BERNICK. Na Boga! nie mów tego, Hilmarze. Pewnoś téj książki nie czytał?
HILMAR. Nie, dzięki Bogu.
PANI BERNICK. Pewno jesteś dziś nie zdrów.
HILMAR. Jak zwykle.
PANI BERNICK. Pewno źle spałeś téj nocy.
HILMAR. Bardzo źle. Z powodu mojéj choroby robiłem wczoraj wieczór małą wycieczkę. Potém w klubie czytałem opis podróży do bieguna północnego. Jest coś wzmacniającego siły w samém czytaniu téj walki człowieka z żywiołami.
PANI RUMMEL. Ale pan z pewnością nie chciałby jéj staczać.
HILMAR. Zgadłaś pani. Całą noc potém marzyło mi się, żem był ścigany przez wstrętnego wieloryba.
OLAF (który wszedł na wschody). Byłeś ścigany, wuju, przez wieloryba?
HILMAR. Śniło mi się to, dudku. Cóż ty bawisz się jeszcze tym dziecinnym łukiem? Czemuż nie weźmiesz prawdziwéj broni?
OLAF. O, ja chciałbym, ale...
HILMAR. Prawdziwa broń miałaby sens przynajmniéj. Zawsze to wstrząsa nerwy, kiedy się ma strzelić.
OLAF. Wtedy mógłbym polować na niedźwiedzie, ale ojciec nie pozwala.
PANI BERNICK. Nie wbijajże mu w głowę takich rzeczy, Hilmarze.
HILMAR. Hm! jakież to pokolenie wychowują! Mówią mu jedynie o nawyknieniu i wprawie. Żal się Boże, wszystko jest tylko zabawką i żartem. Gdzież tu szukać téj odwagi, po męsku zaglądającéj w oczy niebezpieczeństwu?... No, nie celuj do mnie z łuku, roztrzepańcze, może się obluzować.
OLAF. Ależ, wuju, niéma w nim strzały.
HILMAR. Cóż ty wiész, może w nim jaka została... Odwróć ten łuk, mówię ci. Czemu u dyabła nie przejechałeś się nigdy do Ameryki na którym z okrętów ojca? Tam mógłbyś zobaczyć polowanie na bawoły albo walkę z czerwonoskóremi.
PANI BERNICK. Hilmarze...
OLAF. Ach! jak jabym chciał, wuju! A przytém mógłbym odszukać wuja Jana i ciocię Zosię.
HILMAR. Hm... Tromtatata.
PANI BERNICK. Idź do ogrodu, Olafie.
OLAF. A czy mogę wyjść na ulicę?
PANI BERNICK. Możesz, tylko niedaleko (Olaf biegnie do furtki).
ROHRLAND. Nie należy dziecku takich myśli nasuwać, panie Tönnesen.
HILMAR. Bo ten synek musi w domu siedziéć i wyrość na niuńkę, jak wielu innych.
ROHRLAND. Dlaczegóż pan sam nie podróżuje?
HILMAR. Ja? Z moją chorobą? No zapewne, na to nikt nie zważa w tém mieście. Ale oprócz tego, ma się pewne obowiązki względem społeczeństwa, wśród którego się żyje. Musi tu być choć jeden, coby niósł wysoko sztandar ducha... O, jakże tam znowu wrzeszczą.
PANIE. Kto wrzeszczy?
HILMAR. Ja nie wiem. No, sprawują się tam głośno i to drażni mi nerwy.
PANI RUMMEL. To pewnie mój mąż; on tak się przyzwyczaił głos podnosić w licznych zgromadzeniach...
ROHRLAND. Inni téż mówią głośno.
HILMAR. Bardzo naturalnie, bo kiedy idzie o otwarcie worka, wówczas... To wszystko polega na nizkich materyalnych wyrachowaniach. Ha...
PANI BERNICK. Jest zawsze lepiéj teraz, niż było, kiedy wszystko szło na marne.
PANI LINGEN. Czyż naprawdę, tak tu źle było dawniéj?
PANI RUMMEL. Mogę o tém upewnić. Uważaj się za szczęśliwą, pani doktorowo, żeś dawniéj tu nie mieszkała.
PANI HOLT. Wiele się tutaj zmieniło, a kiedy sobie przypomnę moje panieńskie czasy...
PANI RUMMEL. Dość wrócić się o jakie czternaście, piętnaście lat. Cóż tu było za życie! Mieliśmy wówczas dwa stowarzyszenia: taneczne i muzyczne.
PANNA BERNICK. I dramatyczne, to sobie doskonale przypominam.
PANI RUMMEL. Wówczas grano pańską sztukę, panie Tönnesen?
HILMAR (idzie w głąb). Cóż znowu!
ROHRLAND. Sztuka pana Tönnesena?
PANI RUMMEL. Och! to było na długo, zanim pan tu przybyłeś... A potém, raz tylko była grana.
PANI LINGEN (do pani Rummel). Czy to nie w téj sztuce grałaś pani rolę kochanki? Jak mi to opowiadałaś?
PANI RUMMEL (chowając się za wikarego). Ja... ja... nie mogę sobie tego przypomniéć, pani doktorowo, ale za to pamiętam dobrze, jakie tu było towarzyskie życie.
PANI HOLT. Boże! w niektórych domach wydawano dwa wielkie festyny tygodniowo.
PANI LINGEN. I było tu także wędrowne towarzystwo dramatyczne.
PANI RUMMEL. Tak, to było ze wszystkiego najgorsze.
PANI HOLT (niespokojnie). Hm, hm...
PANI RUMMEL. Nie przypominam sobie wcale aktorów.
PANI LINGEN. Dopiéroż dziać się musiały różne figle. Jakżeż to było właściwie?
PANI RUMMEL. Och, właściwie nic nie było, pani doktorowo.
PANI HOLT. Kochana Dino, przynieś no mi to płótno.
PANI BERNICK (tak samo). Idź do kuchni, Dino, i powiedz Katarzynie, żeby podała kawę.
PANNA BERNICK. Pójdę z tobą. (Dina i panna Bernick wychodzą drzwiami na lewo w głębi).
PANI BERNICK (powstając). Proszę mi wybaczyć. Sądzę, że panie będą wolały pić kawę na dworze (wychodzi do ogrodu i stół nakrywa. Rohrland rozmawia z nią, stojąc we drzwiach, Hilmar na dworze pali cygaro).
PANI RUMMEL (po cichu). Boże! pani doktorowo, jakżeś mnie przestraszyła.
PANI LINGEN. Ja?
PANI HOLT. Tak, ale pani Rummel sama zaczęła.
PANI RUMMEL. Ja? Jak możesz to pani mówić? Ani jedno słowa z ust moich nie wyszło.
PANI LINGEN. Ale cóż to takiego?
PANI RUMMEL. Jakże można było wszczynać tę kwestyę... Pomyśl pani tylko... Wszakże była tu Dina...
PANI LINGEN. Dina? Mój Boże! więc to ona...
PANI HOLT. I jeszcze tutaj, w tym domu. Czyż pani nie wié, że właśnie brat pani Bernick?
PANI LINGEN. Jakto? Ja o niczém nie wiem, jestem tu od niedawna...
PANI RUMMEL. Więc pani nie słyszała, że... Hm! (do córki). Możesz pójść do ogrodu, Hildo!
PANI HOLT. I ty także, Netto, a bądź bardzo przyjazną dla biednéj Diny. (Hilda Rummel i Neta Holt idą do ogrodu).
PANI LINGEN. I cóż się stało z bratem pani Bernick?
PANI RUMMEL. Czy pani nie wié, że był sprawcą skandalu?
PANI LINGEN. Hilmar Tönnesen był sprawcą skandalu?
PANI RUMMEL. Mój Boże! nie, Hilmar jest tylko jéj kuzynem. Ja mówię o jéj bracie.
PANI HOLT. O tym zgubionym Tönnesenie...
PANI RUMMEL. Nazywał się Jan. Popłynął do Ameryki.
PANI HOLT. Naturalnie, musiał popłynąć.
PANI LINGEN. I on był sprawcą okropnego skandalu...
PANI RUMMEL. Tak... To był taki... Jakże to powiedziéć?.. Było to z matką Diny... Och! pamiętam tak dobrze, jakby się wczoraj stało.. Jan Tönnesen pracował u staréj pani Bernick; Ryszard Bernick właśnie powrócił z Paryża, jeszcze nie był zaręczony.
PANI LINGEN. Ale ten okropny skandal.
PANI RUMMEL. Widzi pani, owéj zimy gościło tu towarzystwo dramatyczne Müllera.
PANI HOLT. A w tém towarzystwie był aktor Dorff i jego żona. Wszyscy młodzi ludzie za nią szaleli.
PANI RUMMEL. Bóg wié dlaczego znajdowali ją śliczną. Otóż raz Dorff powrócił późno do domu...
PANI HOLT. Całkiem niespodziewanie...
PANI RUMMEL. I zastał... nie, to się nie da opowiedziéć.
PANI HOLT. Ależ pani Rummel, on zastał tylko drzwi z wewnątrz zamknięte.
PANI RUMMEL. To właśnie mówiłam, zastał drzwi zamknięte. I pomyślcie tylko, ten, co tam był, musiał oknem wyskoczyć.
PANI HOLT. Wyskoczyć z okna facyaty.
PANI LINGEN. I to był brat pani Bernick?
PANI RUMMEL. Brat pani Bernick.
PANI LINGEN. Potém popłynął do Ameryki.
PANI HOLT. Musiał popłynąć do Ameryki.
PANI RUMMEL. Bo potém odkryło się coś równie może złego. Pomyślcie tylko, dobrał się do kasy.
PANI HOLT. Tego jednak nie wiemy na pewno, pani Rummel. Może były to tylko pogłoski.
PANI RUMMEL. Proszę pani, wiedziało o tém całe miasto. A czyż pani Bernick, wskutek okradzenia kasy, nie była blizką bankructwa? Opowiadał mi to sam Rummel. Ale niech mnie Bóg strzeże opowiadać takie rzeczy.
PANI HOLT. W każdym razie te pieniądze nie dostały się pani Dorff, bo ona...
PANI LINGEN. Jakżeż się stosunki ułożyły z rodzicami Diny?
PANI RUMMEL. A cóż, Dorff porzucił żonę i dziecko i poszedł w swoję stronę. Ale ta pani była tak bezczelną, że tu jeszcze rok cały mieszkała. Na scenie pokazać się już nie mogła, utrzymywała się z prania i szycia...
PANI HOLT. Chciała dawać lekcye tańca.
PANI RUMMEL. To jéj się naturalnie nie udało. Jacyż rodzice mogliby dzieci powierzać podobnéj kobiecie? Wszystko to niedługo trwało. Piękna pani nie była przywykłą do pracy, zachorowała na piersi i umarła.
PANI LINGEN. Rzeczywiście był to okropny skandal.
PANI RUMMEL. Łatwo sobie wyobrazić, jaka to była gorzka pigułka dla Bernicka. Stanowi to ciemną plamę na słońcu jego szczęścia, jak się kiedyś mój mąż wyraził. Niech pani nigdy nie wspomina tutaj o tych rzeczach.
PANI HOLT. Ani téż o przyrodniéj siostrze.
PANI LINGEN. Pani Bernick miała także przyrodnią siostrę?
PANI RUMMEL. Szczęśliwie, że ją tylko miała, gdyż teraz zerwane są związki pokrewieństwa z obojgiem... Ale to była jakaś... Pomyśléć tylko, nosiła obcięte włosy, a w czasie deszczu chodziła w męzkich butach.
PANI HOLT. A gdy jéj brat przyrodni, ten człowiek zgubiony, wywędrował do Ameryki i naturalnie całe miasto było na niego oburzone, wié pani, co ona zrobiła? Oto udała się za nim.
PANI RUMMEL. Tak, ale poprzednio przecież popełniła skandal.
PANI HOLT. Pst, nie mów pani o tém.
PANI LINGEN. Boże! więc ona także popełniła skandal?
PANI RUMMEL. I jaki! posłuchaj pani. Ryszard Bernick właśnie się z Betty Tönnesen zaręczył, i w chwili gdy prowadząc ją pod rękę, szedł z nią do jéj ciotki, ażeby oznajmić, że się zaręczyli...
PANI HOLT. Tönnesenowie nie mieli już rodziców, trzeba pani wiedziéć.
PANI RUMMEL. Lona Hessel powstała i eleganckiego, wykształconego Ryszarda Bernick uderzyła w twarz, aż mu oko podsiniało.
PANI LINGEN. Czy być może?..
PANI HOLT. Tak było.
PANI RUMMEL. Potem upakowała kufry i popłynęła do Ameryki.
PANI LINGEN. Więc sama zapewne miała na niego oko.
PANI RUMMEL. Naturalnie. Wyobrażała sobie, że on się z nią ożeni, skoro wróci z Paryża.
PANI HOLT. Także wyobrażenie! Bernick... młody, wykwintny światowiec, młodzieniec, jakich mało... ulubieniec dam...
PANI RUMMEL. A przytém tak przyzwoity, tak moralny.
PANI LINGEN. I cóż ta panna Hessel w Ameryce?
PANI RUMMEL. To już widzi pani, jak się mój mąż wyraził, pokrywa zasłona, którą trudno uchylić.
PANI LINGEN. Jakto?
PANI RUMMEL. Stosunki pomiędzy rodziną zostały zerwane, wié o tém jednak całe miasto, że śpiewała w hotelach za pieniądze....
PANI HOLT. Że miewała publiczne odczyty...
PANI RUMMEL. I napisała jakąś waryacką książkę.
PANI LINGEN. Niepodobna?
PANI RUMMEL. Tak, Lona Hessel to także plama na szczęściu rodzinném Bernicków... Teraz już wiesz o wszystkiém dokładnie, pani doktorowo. Bogu wiadomo, że mówiłam o tych rzeczach dlatego tylko, ażebyś była uważną.
PANI LINGEN. Ma się rozumiéć, będę się teraz miała na ostrożności. Biednaż ta Dina Dorff, przykro mi bardzo, gdy o niéj myślę.
PANI RUMMEL. Dla niéj to prawdziwe szczęście, że się tak stało. Pomyśléć tylko, gdyby była została w ręku rodziców! Naturalnie zajęłyśmy się nią wszystkie i przestrzegały, jak mogły, wreszcie panna Bernick tak rzeczy urządziła, że znalazła schronienie w tym domu.
PANI HOLT. Była ona jednak zawsze trudną do prowadzenia. Naturalnie... te wszystkie złe przykłady. Taka dziewczyna... to nie to, co nasze dzieci..
PANI RUMMEL. Pst. Otóż i ona (głośno). Ta Dina jest bardzo zdolna... Ach! jesteś tu, Dino!
PANI HOLT. Kochana Dino, jak ślicznie pachnie kawa. Taka przedobiednia filiżaneczka...
PANI BERNICK (na ogrodowych wschodach). Bądźcie panie łaskawe. (Panna Bernick i Dina pomogły służącéj przynieść przybory do kawy. Niektóre panie zasiadają w ogrodzie, rozmawiając z Diną przyjaźnie. Ona powraca do salonu i szuka swojéj roboty).
PANI BERNICK (przy stole w ogrodzie). Dino! nie chcesz kawy?
DINA. Nie, dziękuję (siada i szyje, pani Bernick i wikary zamieniają słów parę. Po chwili wikary wraca do salonu).
ROHRLAND (szuka czegoś w pobliżu stołu i mówi przyciszonym głosem). Dino.
DINA. Co?
ROHRLAND. Dlaczego nie być ze wszystkiemi?
DINA. Gdy przynosiłam kawę, poznałam po twarzy téj obcéj pani, że mówiono o mnie.
ROHRLAND. Ale były one wszystkie dla ciebie tak przyjazne.
DINA. Cóż, kiedy mi się to nie podobało.
ROHRLAND. Jesteś upartą, Dino.
DINA. Tak.
ROHRLAND. Czemuż jesteś taką?
DINA. Bo jestem taką.
ROHRLAND. Czyż nie mogłabyś się starać być inną?
DINA. Nie.
ROHRLAND. Dlaczegoż nie?
DINA (patrząc na niego). Bo należę do moralnie upadłych.
ROHRLAND. Fe, Dino!
DINA. Moja matka należała także do moralnie upadłych.
ROHRLAND. Któż ci mówił o takich rzeczach?
DINA. Nikt. Ze mną się nie mówi. Dlaczego? Wszyscy obchodzą się ze mną tak ostrożnie, jak gdybym była nadtłuczoną... Och! jakże nienawidzę całéj téj dobroci serca...
ROHRLAND. Kochana Dino, rozumiem doskonale, że się czujesz zgnębioną, ale...
DINA. Gdybym mogła być stąd bardzo daleko! Dałabym już sobie radę na świecie... gdybym tylko nie była pod władzą ludzi, którzy... są... tak... tak...
ROHRLAND. Którzy są?
DINA. Którzy są tak przyzwoici, tak moralni.
ROHRLAND. Ależ Dino, co przez to rozumiesz?
DINA. O! wiész pan dobrze, co przez to rozumiem. Panna Rummel i Neta Holt przychodzą tu codzień, ażebym brała z nich wzory. Tak dobrze wychowaną, jak one, nie mogę przecież być nigdy. Nawet byćbym nie chciała. Och! gdybym tylko była daleko — potrafiłabym być dzielną.
ROHRLAND. Jesteś dzielną, kochana Dino.
DINA. Na cóż mi się to tutaj przyda?
ROHRLAND. Więc wyjazd... Czy myślisz o tém naprawdę?
DINA. Nie chciałabym tu jednego dnia pozostać, gdyby nie pan.
ROHRLAND. Powiedz mi, Dino, dlaczego właściwie lubisz być ze mną?
DINA. Bo mnie pan uczy tylu pięknych rzeczy.
ROHRLAND. Pięknych? więc nazywasz pięknemi moje nauki?
DINA. Tak... To nie to właściwie, czego pan nauczasz, tylko kiedy pana słyszę mówiącego, to jest mi, jakby otaczało mnie jakieś piękno.
ROHRLAND. Co rozumiész przez owo piękno?
DINA. Nie pomyślałam nad tém nigdy.
ROHRLAND. Więc pomyśl teraz, co znaczy to piękno.
DINA. Piękno... to jest... to musi być coś wielkiego i coś, co jest stąd bardzo daleko.
ROHRLAND. Hm! droga Dino, ja szczerze się o ciebie troskam.
DINA. Tylko tyle?
ROHRLAND. Wiesz przecież, jak bardzo drogą mi jesteś.
DINA. Gdybym była Hildą albo Netą, nie troskałbyś się pan o mnie, każdyby to zauważył.
ROHRLAND. Dino, jak możesz lekceważyć owe tysiące względów... Kiedy się jest z powołania moralną podporą społeczeństwa, które nas otacza, nigdy nie można być dość ostrożnym. Gdybym tylko był pewny, że mi nikt nie przypisze fałszywych powodów!!. Jednakże, pomoc miéć musisz!.. Dino, skoro mi na to okoliczności pozwolą, powiem głośno: oto moja ręka, czy chcesz zostać moją żoną? Czy mi to wówczas przyrzeczesz, Dino?
DINA. Tak!
ROHRLAND. Dzięki! dzięki! Bo ja także... Och! Dino! jesteś mi tak drogą... Pst, ktoś idzie. Dino, uczyń to dla mnie i idź tam do wszystkich. (Dina odchodzi do stołu. W tejże chwili Rummel, Altstedt wychodzą drzwiami na przodzie sceny, za niemi idzie Bernick z plikami papierów w ręku).
BERNICK. Więc rzecz skończona...
WIEGELAND. Tylko na imię boskie...
RUMMEL. Skończona, Bernicku. Człowiek ma tylko jedno słowo.
BERNICK. I nikt się nie cofnie, choćbyśmy spotkali największy opór.
RUMMEL. Stoimy jeden przy drugim, jak przyjdzie upaść, upadniemy razem.
HILMAR (który stanął w drzwiach ogrodowych). Upaść. Przepraszam, czy to przypadkiem nie kolej upadła.
BERNICK. Przeciwnie; ma przyjść do skutku...
RUMMEL. ...Siłą pary, panie Tönnesen.
HILMAR (zbliżając się). Tak?
ROHRLAND. Jakto! koléj?
PANI BERNICK (w drzwiach od ogrodu). Kochany Ryszardzie, jakże ta rzecz stoi?
BERNICK. Kochana Betty, cóż cię to może zajmować? (do trzech panów). Teraz trzeba przygotować listę... im prędzéj, tém lepiéj. My czteréj podpisujemy się pierwsi. Nasze położenie społeczne nakazuje nam ten obowiązek i o ile możemy...
ALTSTEDT. Rozumie się, panie radco.
RUMMEL. To musi pójść, Bernicku.
BERNICK. Nie wątpię o powodzeniu. Musimy jednak pracować, każdy w kole swych znajomych. A gdy będziemy mogli rachować na żywy współudział wszystkich warstw społecznych, to naturalnie i miasto da subwencyę.
PANI BERNICK. Ryszardzie, przyjdź-że i opowiedz.
BERNICK. Kochana Betty, nie są to rzeczy dla dam.
HILMAR. Chcesz więc na prawdę wziąć w rękę sprawę kolei?
BERNICK. Naturalnie.
ROHRLAND. Jednak w przeszłym roku, panie radco...
BERNICK. W przeszłym roku było co innego. Szło o koléj nadbrzeżną...
WIEGELAND. Rzecz zupełnie zbyteczną. Mamy przecież parowce...
ALTSTEDT. Które nas tyle kosztowały...
RUMMEL. Przyniosłoby to szkodę wielu tutejszym interesom.
BERNICK. Decydującą przyczyną jednak było to, że nie przyniosłaby ona korzyści wielkim Towarzystwom. Dlategom był temu przeciwny i dlatego to wybrano linię wewnętrzną.
HILMAR. Ale ona do naszych okolic nie dojdzie.
BERNICK. Owszem, mój drogi, dojdzie do naszego miasta, bo zbudujemy odnogę.
HILMAR. Aha! Nowy projekt.
RUMMEL. I do tego wspaniały! — co?
ROHRLAND. Hm!
WIEGELAND. Nie można zaprzeczyć, że Opatrzność przygotowała odpowiedni teren na koléj.
ROHRLAND Sądzisz pan tak rzeczywiście?
BERNICK. Muszę tu widziéć opatrznościowe urządzenie. Jeszcze na wiosnę, jadąc za interesami, wypadkowym sposobem zwiedziłem dolinę, któréj dotąd wcale nie znałem, i jakby błyskawica uderzyła mnie myśl: Tu należy zbudować odnogę. Posłałem tam inżyniera, a oto mam już anszlag i obrachowanie. Nic na przeszkodzie nie stoi.
PANI BERNICK (ciągle z innemi paniami stojąc przy drzwiach od ogrodu). Czemuż, Ryszardzie, trzymałeś to wszystko przed nami w tajemnicy?
BERNICK. Tego wszystkiego, droga Betty, nie byłybyście mogły ocenić, a potém do dziś dnia nie mówiłem o tém z nikim na świecie, teraz dopiéro przyszła stanowcza chwila, teraz należy działać otwarcie wszystkiemi siłami.
ROHRLAND. I panowie rzeczywiście wiele sobie obiecują z tego przedsiębiorstwa?
BERNICK. Tak jest, będzie to ogromna dźwignia dla naszego społeczeństwa. Pomyślmy tylko o wielkich leśnych przestrzeniach udostępnionych, o kopalniach, które teraz będzie można wyzyskać, wreszcie o rzece — wodospad za wodospadem. Ileż przemysłów może się tu rozwinąć!
ROHRLAND. Nie lęka się pan bliższego zetknięcia z zepsutym światem zewnętrznym?
BERNICK. Nie, pod tym względem możesz pan być bez troski. Nasz mały pracujący światek ma, dzięki Bogu, pod nogami silny grunt moralny, drenowaliśmy go zawsze starannie, jeśli tak wyrazić się można, i nadal czynić to będziemy wszelkiemi sposobami. Ty, panie wikary, będziesz miał wpływ błogosławiony w szkole i w rodzinie; my, praktyczni ludzie pracy, wspierać będziem społeczeństwo i roztaczać wkoło największy możliwie dobrobyt, a nasze żony — raczcie się panie przybliżyć — a nasze żony, mówię, nasze żony i córki, działać będą w kierunku dobroczynnym i, jak to dotąd czynią, będą dla wszystkich pomocą i podporą — tém, czém moja droga Betty i Marta są dla mnie i mego Olafa (ogląda się). Gdzież on się schował, ten Olaf?
PANI BERNICK. Teraz, w czasie wakacyj, niepodobna go w domu utrzymać.
BERNICK. Pewno jest znowu na wodzie. Zobaczysz, że to się może źle skończyć.
HILMAR. Ba! Mała utarczka z siłami natury.
PANI RUMMEL. Jak to pięknie, że masz pan tak wiele rodzinnego uczucia!
BERNICK. Rodzina jest przecież jądrem społeczeństwa. Domowe ognisko, wierni przyjaciele, to stanowi małe ściśle zamknięte koło, na które żadne przewrotowe żywioły cienia swego rzucić nie mogą. (Krapp wchodzi z prawéj strony z listami i dziennikami).
KRAPP. Zagraniczna poczta, panie radco, i telegram z New-Yorku.
BERNICK (bierze go). Ach! to od właścicieli „Gazeli.”
RUMMEL. Więc już poczta nadeszła? Muszę państwu pożegnać.
BERNICK. Ja także.
ALTSTEDT. Żegnam, panie radco.
BERNICK. Żegnam panów, a pamiętajcie, dziś jeszcze o piątéj po południu mamy naradę.
WSZYSCY TRZEJ. Tak, tak, ma się rozumiéć. (Wychodzą na prawo).
BERNICK (przeczytawszy telegram). Nie, to już prawdziwie po amerykańsku, to oburzające!
PANI BERNICK. O Boże! cóż takiego, Ryszardzie?
BERNICK. Patrz, panie Krapp, przeczytaj.
KRAPP (czyta). Możliwie najmniéj naprawić i wysłać „Gazelę,” skoro tylko będzie się mogła utrzymać na morzu. Pora przyjazna. Z konieczności musi płynąć z ładunkiem. No, już trzeba powiedziéć.
BERNICK. Z ładunkiem. Ci panowie przecież dobrze wiedzą, że okręt z ładunkiem idzie na dno, jak kamień, gdy go cokolwiek naruszy.
ROHRLAND. To dowód, czém jest w gruncie owo przechwalone społeczeństwo.
BERNICK. Masz pan słuszność, żadnego poszanowania dla ludzkiego życia, skoro idzie o interes (do Krappa). Czy „Gazela” może w cztery lub pięć dni wypłynąć?
KRAPP. Tak — to jest, jeżeli pan Wiegeland pozwoli, ażebyśmy na ten czas zaniechali roboty przy „Palmie.”
BERNICK. On na to nie pozwoli... No... Bądź pan łaskaw przejrzeć pocztę... Czy nie widział pan w porcie Olafa?
KRAPP. Nie, panie radco (wchodzi do pokoju radcy).
BERNICK (jeszcze raz przegląda telegram). Życie osiemnastu ludzi narazić. O tém ci panowie wcale nie myślą.
HILMAR. Jest to powołaniem żeglarzy walczyć z żywiołami. Musi być w tém coś pobudzającego — czuć pomiędzy sobą i otchłanią tylko marną deskę.
BERNICK. Tak, chciałbym jednak widziéć przedsiębiorcę okrętowego, coby rozumował w ten sposób, nie znajdzie się ani jeden (spostrzegając Olafa). Bogu dzięki, jest zdrów i cały. (Olaf z wędką w ręku przebiega ulicę i ogród i wpada przez furtkę do ogrodu).
OLAF (jeszcze z ogrodu). Wuju Hilmarze, byłem nad morzem i widziałem parowiec.
BERNICK. Znów byłeś w porcie.
OLAF. Nie, byłem tylko na łódce. Ale wiesz, wuju, całe towarzystwo cyrkowe z końmi i dzikiemi zwierzętami, wysiadło na ląd i tylu pasażerów.
PANI RUMMEL. O Boże! więc mielibyśmy tu cyrk na prawdę.
ROHRLAND. My, tego nie sądzę.
PANI RUMMEL. Naturalnie, my nie, ale...
DINA. Jakbym ja chciała choć raz cyrk zobaczyć!
OLAF. Ja także.
HILMAR. Jesteś głuptas. Cóż tam do widzenia? Tylko zręczność! Zupełnie co innego widziéć, jak gaucho na swoim dyszącym rumaku poluje w pampasach. Ale tutaj, Boże mój! w jakiejś budzie...
OLAF (ciągnąc za rękaw pannę Bernick). Ciociu! patrz, patrz, oto idą.
PANI HOLT. Tak jest, otóż i oni.
PANI LINGEN. Br! jacyż szkaradni ludzie. (Tłum pasażerów i mnóstwo miejscowéj ludności przechodzi ulicą).
PANI RUMMEL. Prawdziwi kuglarze. Pani Holt, patrz pani na tę w popielatéj sukni, niesie podróżną torbę na plecach.
PANI HOLT. Właśnie... i jeszcze na parasolu, to naturalnie dyrektorowa...
PANI RUMMEL. A tam pewno sam dyrektor... ten z brodą. Brr! ten to już wygląda na zbója. Nie patrz na niego, Hildo.
PANI HOLT. Ani ty, Neto.
OLAF. Mamo! patrz! dyrektor nam się kłania.
BERNICK. Co on robi?
PANI BERNICK. Co mówisz, dziecko?
PANI RUMMEL. Tak, na Boga, i kobieta się kłania.
BERNICK. To już bezwstyd.
PANNA BERNICK (z mimowolnym wykrzyknikiem). Ach!
PANI BERNICK. Cóż to, Marto?
PANNA BERNICK. Nic, nic, zdawało mi się.
OLAF (krzycząc z radości). Idą, idą, tamci z końmi, ze zwierzętami. A oto Amerykanie, wszyscy marynarze „Gazeli.” (Słychać muzykę, która gra „Yankee Doodle” z akompaniamentem trąb i klarnetów).
HILMAR (zatykając sobie uszy). Aj! aj! aj!
ROHRLAND. Zdaje mi się, łaskawe panie, że najlepiéj będzie się trochę odosobnić. Wszystko to nie dla nas. Powróćmy do naszych zajęć.
PANI BERNICK. Możebyśmy zapuścili story.
ROHRLAND. To właśnie miałem na myśli (panie zasiadają przy stole, Rohrland zamyka drzwi od ogrodu i zapuszcza story, salon zostaje w półcieniu).
OLAF (wyglądając). Mamo, teraz dyrektorowa zatrzymała się przy fontannie i myje twarz.
PANI BERNICK. Jakto! wśród placu?
PANI RUMMEL. I w biały dzień!
HILMAR. No, gdybym podróżował na pustyni i zobaczył cysternę, uczyniłbym to, nie oglądając się na nic... Br! obrzydłe klarnety.
ROHRLAND. Policya powinnaby ograniczyć podobną swobodę.
BERNICK. No cóż, trzeba miéć pobłażanie dla cudzoziemców. Ci ludzie nie mają wrodzonego poczucia obyczajności, które nas utrzymuje we właściwych szrankach. Niech sobie robią, co chcą! Co nas to obchodzi? Wszystkie te wykroczenia przeciw przyzwoitości nie mają na szczęście nic wspólnego z naszém społeczeństwem, jeśli tak wyrazić się mogę. A to co znowu? (Nieznajoma pani wchodzi szybko drzwiami z prawéj strony).
WSZYSTKIE PANIE (z przerażeniem). Cyrkówka! żona dyrektora!
PANI BERNICK. O mój Boże! cóż to znaczy?
PANNA BERNICK (zrywając się). Ach!
NIEZNAJOMA. Dzień dobry, kochana Betty, dzień dobry, Marto, dzień dobry, szwagrze.
PANI BERNICK (z okrzykiem). Lona!
BERNICK (cofając się o krok). Jak prawda, że żyję...
PANI HOLT. Wielki Boże!...
PANI RUMMEL. Czyż to możliwe...
HILMAR. O! o!
PANI BERNICK. Lona... Doprawdy, to ty jesteś!?...
PANNA HESSEL. Czy ja naprawdę? No, naturalnie. Możesz mnie bezpiecznie uściskać.
HILMAR. O! o!
PANI BERNICK. No i przybyłaś tutaj...
BERNICK. I chcesz naprawdę wystąpić?...
PANNA HESSEL. Wystąpić? Jakto wystąpić?...
BERNICK. Z temi sztukmistrzami...
PANNA HESSEL. Ha ha ha! Czyś oszalał, szwagrze? Czy sądzisz, że należę do cyrku? Nie, uprawiałam wprawdzie wiele rzemiosł i nieraz zapewne pobudzałam do śmiechu, ale...
PANI RUMMEL. Hm!
PANNA HESSEL. Ale sztuk konnych nigdy nie pokazywałam.
BERNICK. Więc nie to przynajmniéj.
PANI BERNICK. Bogu niech będą dzięki.
PANNA HESSEL. Podróżowaliśmy jak wszyscy przyzwoici ludzie.
BERNICK (zbliżając się). Jacy my?
PANNA HESSEL. Naturalnie, ja i dzieciak.
WSZYSTKIE PANIE. Dzieciak!
HILMAR. Co?
ROHRLAND. Muszę przyznać...
PANI BERNICK. Ale o kimże mówisz, Lono?
PANNA HESSEL. Naturalnie o Johnie, albo raczéj Janie, jak go tu nazywacie.
PANI BERNICK. Jan.
BERNICK (niepewny). Więc Jan przypłynął także.
PANNA HESSEL. Ależ tak! ależ tak! bez niego przecież nie wybrałabym się w podróż. Dlaczegóż macie wszyscy takie smutne twarze? Siedzicie tu w półświetle i szyjecie coś białego. Przecież niema śmierci w rodzinie?
ROHRLAND. Znajduje się pani wśród stowarzyszenia dla moralnie upadłych.
PANNA HESSEL (półgłosem). Co pan mówi? Te piękne panie byłyżby...
PANI RUMMEL. Nie, cóż znowu...
PANNA HESSEL. Ach! rozumiem! rozumiem! Cóż u licha, wszak to pani Rummel. A tam siedzi pani Holt. My trzy nie odmłodniałyśmy wcale od czasu, jakeśmy się widziały po raz ostatni... Ale posłuchajcie mnie, drogie panie, niech moralnie upadli zaczekają dzień jeden, nic im się przez to nie stanie. Ta chwila jest tak wesołą...
ROHRLAND. Powrót nie zawsze jest wesołą chwilą.
PANNA HESSEL. Nie zawsze? Jakżeż rozumiesz pan biblię, panie pastorze?
ROHRLAND. Nie jestem pastorem.
PANNA HESSEL. Zostaniesz pan nim niezawodnie. Fe, fe, ta moralna bielizna ma tak niemiły zapach... jak grobowy całun. Ja przywykłam do świeżego powietrza amerykańskich stepów...
BERNICK (obcierając sobie czoło). Rzeczywiście, tu jest trochę duszno.
PANNA HESSEL. Czekaj, czekaj, musimy się wydostać z tego grobowca (podnosi story). Musi tu być jasno zupełnie; przyjdzie ten dobry chłopiec. No! zobaczycie dopiéro dzielnego i porządnego człowieka.
HILMAR. O! o!
PANNA HESSEL (roztwierając drzwi i okna)... to znaczy, gdy się umyje w hotelu, bo na statku był zasmolony, jak węglarz.
HILMAR. O! o!
PANNA HESSEL. O! o? Ach, doprawdy... czy to nie jest? (pokazuje Hilmara, zapytując obecnych). Ten się tu zawsze kołacze, powtarzając swoje o! o!?
HILMAR. Nie kołaczę się wcale, tylko znajduję się tutaj z powodu swojéj choroby.
ROHRLAND. Hm! proszę pań, zdaje mi się...
PANNA HESSEL (ujrzawszy Olafa). Czy on twój, Betty? Podaj mi rękę, mały. Albo może boisz się twojéj brzydkiéj staréj ciotki?
ROHRLAND (biorąc książkę pod pachę). Łaskawe panie, nie sądzę, by nastrój obecny pozwalał na dalszą pracę, ale jutro zbierzemy się znowu.
PANNA HESSEL (w czasie gdy panie zabierają się do wyjścia). Tak, zbierzemy się znowu. Ja będę także na posterunku.
ROHRLAND. Pani! Przepraszam, co pani masz do czynienia z naszém stowarzyszeniem?
PANNA HESSEL. Chcę go przewietrzyć, panie pastorze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.