<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Podpory społeczeństwa
Rozdział Akt II
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Samfundets Støtter
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT II.
Ten sam salon w domu radcy Bernicka.
Pani Bernick siedzi sama przy stole z robotą. Nadchodzi z prawéj strony radca Bernick z laską, w rękawiczkach, z kapeluszem na głowie.

PANI BERNICK. Powracasz już, Ryszardzie?
BERNICK. Tak, przyjdzie tu ktoś do mnie.
PANI BERNICK (wzdychając). Ach! tak, Jan będzie tu pewnie znowu.
BERNICK. Być może (kładzie kapelusz na stole). Gdzież to są dzisiaj te panie?
PANI BERNICK. Pani Rummel i Hilda nie miały czasu.
BERNICK. Tak? wymówiły się?
PANI BERNICK. Miały jakieś zajęcie w domu.
BERNICK. Ma się rozumiéć... Inne także nie przyszły?
PANI BERNICK. Nie przyszły, zaszły jakieś przeszkody.
BERNICK. Mogliśmy się tego spodziewać. Gdzie Olaf?
PANI BERNICK. Pozwoliłam mu wyjść trochę z Diną.
BERNICK. Hm!... z Diną... z tą lekkomyślną dziewczyną... która wczoraj tak się bardzo z Janem zadawała.
PANI BERNICK. Drogi Ryszardzie, Dina przecież nie wie o niczém.
BERNICK. Jan przynajmniéj powinien był miéć tyle taktu, ażeby nie zwracać na nią uwagi. Gdybyś była widziała, w jaki sposób spoglądał na to Wiegeland.
PANI BERNICK (kładąc robotę na kolanach). Ryszardzie, czy nie masz wyobrażenia, czego oni chcą tutaj?
BERNICK. Hm! On ma tam jakąś fermę, na któréj mu nieosobliwie idzie, a ona kładła na to nacisk, że nie byli w stanie jechać pierwszą klasą.
PANI BERNICK. Tak, musi to być coś podobnego. Ale że téż i ona przyjechała. Ona! po téj krwawéj zniewadze, jaką ci wyrządziła.
BERNICK. Nie myślże już o tych starych dziejach.
PANI BERNICK. Jakżeż mogę teraz o czém inném myśleć! Jest on przecież moim bratem... jednak nie o niego mi chodzi... ale te wszystkie nieprzyjemności, które ciebie spotkać mogą. Jestem strasznie niespokojna, Ryszardzie.
BERNICK. Dlaczegóż to?
PANI BERNICK. Żeby go nie aresztowano, z powodu tych pieniędzy, których brakowało twojéj matce.
BERNICK. Co za głupstwo! Któż może dowiéść, że pieniędzy brakowało?
PANI BERNICK. Mój Boże! wie o tém przecież całe miasto. Ty sam mówiłeś...
BERNICK. Ja nic nie mówiłem. Co miasto może o tém wiedziéć? Są to tylko próżne pogłoski.
PANI BERNICK. Jaki ty jesteś wspaniałomyślny!
BERNICK. Dajże mi pokój z temi wspomnieniami, ani wiesz sama, jak mnie dręczysz, gdy wznawiasz te stare sprawy. (Przechadza się tu i tam, potém rzuca laskę). Że też właśnie teraz powrócić musieli, właśnie teraz, gdy tak w mieście jak w prasie używam nienaruszonéj sławy. W dziennikach miast sąsiednich ukażą się zaraz o tém wszystkiém korespondencye. A czy ich źle, czy téż dobrze przyjmę — wszystko jedno. Zawsze będą te rzeczy roztrząsać, tłómaczyć, wyciągać owe stare dzieje, tak jak ty to czynisz. W społeczeństwie takiém jak nasze (rzuca na stół rękawiczki) nie mam nikogo, z kim mógłbym mówić szczerze i znaleść poparcie.
PANI BERNICK. Nikogo, Ryszardzie?..
BERNICK. Nikogo... Naprzykład?... Żeby mi téż właśnie teraz na kark spadli. Niema wątpliwości, że w taki lub inny sposób, urządzą jakiś skandal... Osobliwie téż ona. Nieszczęście prawdziwe miéć takich krewnych.
PANI BERNICK. Jam temu nic nie winna, że...
BERNICK. Co masz być winna? Czemu?... Żeś z niemi spokrewniona... wielka prawda... na to niéma rady.
PANI BERNICK. Nie zapraszałam ich przecież, żeby wracali.
BERNICK. Widzisz... otóż znowu. Nie prosiłam, żeby wracali... nie pisałam wcale... nie przywoływałam! Znam tę całą litanię na pamięć.
PANI BERNICK (zaczyna płakać). Ach! bo ty jesteś taki niedobry...
BERNICK. I to jeszcze. Płacz, ażeby potém miano co rozpowiadać w mieście... Dajże pokój tym dzieciństwom, Betty. Idź usiądź sobie w ogrodzie, tu może kto przyjść. Nie trzeba, żeby widziano panią radczynię Bernick, z czerwonemi oczyma. Śliczna rzecz, gdyby się to pomiędzy ludźmi rozniosło... Słyszę, ktoś nadchodzi. (Słychać stukanie). Proszę. (Pani Bernick wychodzi ze swoją robotą do ogrodu, a z prawéj strony wchodzi Auler).
AULER. Dzień dobry, panie radco.
BERNICK. Dzień dobry. Zapewne odgadłeś pan powód mego wezwania.
AULER. Prokurent powiedział mi wczoraj, że pan jest niezadowolony z tego, że...
BERNICK. Z całéj gospodarki warsztatowéj nie jestem zadowolony, Aulerze. Robota się nie posuwa. „Palma” już od dawna powinna być na morzu. Wiegeland jest bardzo uciążliwym i...
AULER. „Palma” może być spuszczona pojutrze.
BERNICK. Nareszcie, ale ten amerykański statek „Gazela,” który tu już jest od pięciu tygodni.
AULER. Amerykański statek? Ja rozumiałem, żeśmy naprzód powinni skupić wszystkie siły na własny okręt.
BERNICK. Nie dałem panu powodów tak sądzić. Amerykana trzeba także naprawić, jak można najprędzéj, ale tego nie zrobiono.
AULER. Dno okrętu jest zupełnie przegniłe, panie radco, im je więcéj naprawiamy, tém się więcéj złego pokazuje.
BERNICK. To nie jest przyczyna. Krapp mówił mi, o co idzie. Nie umiesz pan używać nowych maszyn, jakie sprowadziłem, albo co gorzéj używać ich nie chcesz.
AULER. Panie radco, mam pięćdziesiątkę z górą, od pierwszéj młodości przywykłem do dawnych sposobów.
BERNICK. Dziś już nie możemy na nich poprzestawać. Nie myśl, Aulerze, żeby mi tylko o zysk chodziło. Na szczęście, tak bardzo go nie potrzebuję, ale ja muszę oglądać się na społeczeństwo, wśród którego żyję, na przedsiębiorstwo, na którego czele stoję. Ja muszę dać przykład postępu, inaczéj wszystko będzie w zastoju.
AULER. Ja także, panie radco, pragnąłbym postępu.
BERNICK. Tak, dla swego ścieśnionego kółka — dla robotników. Wiem dobrze o tych działaniach. Miewasz pan odczyty, rozmarzasz robotników, zawracasz im głowy, ale gdy idzie o postęp dotykalny, jak teraz z temi maszynami, wtedy nie chcesz pan działać, wtedy się lękasz i...
AULER. Rzeczywiście, ląkam się i ociągam, panie radco, przykro mi, że te maszyny tylu robotników chleba pozbawiają. Pan radca sam mówił tyle razy, że trzeba oglądać się na społeczeństwo, ale mnie się zdaje, że społeczeństwo ma także obowiązki. Wiedza i kapitał nie powinny wprowadzać nowych wynalazków, dopóki nie wychowa się pokolenie, które ich zapotrzebuje.
BERNICK. Za wiele czytasz i roztrząsasz, panie Auler, i to ci na dobre nie wyjdzie, to sprawia, że jesteś niezadowolony ze swego położenia.
AULER. To, to nie, panie radco, tylko nie mogę patrzéć spokojnie, że te maszyny będą uczciwym robotnikom chleb odbierać, jednemu po drugim.
BERNICK. Hm! gdy wynaleziono druk, zapewne wielu kopistów zostało bez chleba.
AULER. Ach! panie radco, czy cieszyłbyś się z tego wynalazku, gdybyś naówczas był kopistą?
BERNICK. Nie wezwałem pana, ażeby z nim dysputować, kazałem pana zawołać, ażeby powiedziéć, że „Gazela” pojutrze wypłynąć musi.
AULER. Ależ, panie radco...
BERNICK. Słyszysz pan: pojutrze, jednocześnie z nowym okrętem, mam moje przyczyny, ażeby tę rzecz przyśpieszyć. Czytałeś pan poranne dzienniki... No, to wiesz pan, że Amerykanie znowu dopuścili się szaleństw. Te niepohamowane hultaje całe miasto przewracają do góry nogami... Niema nocy bez bójki w szynkowniach lub na ulicach, nie mówiąc o innych łotrostwach.
AULER. Tak, to zły naród.
BERNICK. I odpowiedzialność za tych zbrodniarzy spada na mnie. Tak jest, na mnie to wszystko spada. Te dziennikarskie pismaki lżą mię pod przezroczystą zasłoną, z powodu, że całą siłę roboczą zużywamy na „Palmę.” I ja, co mam sobie za obowiązek, przykładem oddziaływać Da moich współobywateli, mam pozwalać, by mi w oczy rzucano podobne rzeczy? Tego znieść nie mogę, nie pozwolę, ażeby w ten sposób brudzono moje nazwisko.
AULER. Panie radco, pańskie nazwisko jest tak poważane, że takie rzeczy i gorsze nawet zaszkodzić mu nie mogą.
BERNICK. Nie w téj chwili, gdyż właśnie potrzebuję całego poważania i dobréj woli moich współobywateli, rozpoczynam wielkie przedsiębiorstwo, o którém pan pewno słyszałeś, więc tym ludziom zależy na tém, ażeby zachować nienaruszone dotąd zaufanie, jakiego używam, stąd mogłyby powstać największe trudności. Chcę jakim bądź kosztem usunąć powody tych złośliwych, oszczerczych gazieciarskich artykułów i dlatego termin naznaczyłem na pojutrze.
AULER. Panie radco, możesz pan równie dobrze naznaczyć termin na dzisiejsze popołudnie.
BERNICK. Uważasz pan, że wymagam niepodobieństwa.
AULER. Tak — wobec liczby robotników, jaką mamy.
BERNICK. Dobrze, dobrze... musimy więc postarać się o innych.
AULER. Pan chce doprawdy, więcéj jeszcze dawnych robotników odprawić.
BERNICK. Nie, o tém nie myślę.
AULER. Bo ja sądzę, żeby to narobiło złośliwéj wrzawy w mieście, zarówno jak w dziennikach.
BERNICK. Prawdopodobnie, dlatego zostawię ich wszystkich, tylko jeśli „Gazela” nie wypłynie pojutrze, odprawię pana.
AULER (z wybuchem). Mnie? (uśmiecha się). To przecież tylko żart, panie radco.
BERNICK. Niech pan tak nie sądzi.
AULER. I pan możesz na prawdę myśléć o oddaleniu mnie? Mnie, którego ojciec i dziad przez całe swoje życie pracowali w warsztacie, mnie, który sam...
BERNICK. A któż mnie do tego zmusza?
AULER. Panie radco, pan żądasz niepodobieństwa.
BERNICK. Dobra wola nie zna niepodobieństwa. Tak albo nie. Daj mi pan wyraźną odpowiedź, albo masz odprawę.
AULER (przybliża się do niego). Panie radco! czy pan się zastanowił kiedy, co to jest odprawić starego robotnika? Czy pan myśli, że dość mu będzie znaleść inną robotę? Tak, tę znaleść może, ale rzecz się na tém nie kończy. Powinienbyś pan kiedy zajrzéć do mieszkania takiego oddalonego robotnika, kiedy on wraca do domu i swoje rzeczy za drzwi wynosi.
BERNICK. Czy sądzisz pan, że oddalam cię z lekkiém sercem? Przecież zawsze byłem ludzkim, łagodnym pracodawcą.
AULER. Tém gorzéj, panie radco, bo moi nie przypiszą panu winy. Nie powiedzą mi tego zapewne, bo nie będą mieli serca tego uczynić, ale będą na mnie z boku spoglądać pytająco i myśléć: Musiał on na to zasłużyć. Widzi pan, tego — to ja znieść nie potrafię. Jakkolwiek nizkie jest moje położenie, przywykłem jednak być zawsze uważanym za głowę rodziny. Moje skromne ognisko stanowi także małe społeczeństwo, a tego małego społeczeństwa ja byłem podporą i kierownikiem, bo moja żona i dzieci we mnie wierzą... I to wszystko ma runąć?..
BERNICK. Tak, jeśli inaczéj być nie może, małe musi runąć wobec większego. Jednostka musi w imię Boga być poświęconą powszechności. Nie mogę panu dać innéj odpowiedzi i na świecie nie dzieje się inaczéj. Masz twardy kark, panie Auler! sprzeciwiasz mi się, nie dlatego, żebyś nie mógł, ale że nie chcesz pokazać wyższości maszyn nad pracą ręczną.
AULER. A pan, panie radco, obstajesz przy tém, bo wiesz, że gdy mnie wypędzisz, prasa będzie musiała uznać przynajmniéj pańską dobrą wolę.
BERNICK. A gdyby tak było? Wiesz pan przecież, o co idzie, ażeby prasę przeciwko mnie rozsierdzić, albo téż uczynić ją na mnie łaskawą, w chwili gdy przedsiębiorę wielki interes ogólnego znaczenia. Proszę pana, czy mogę działać inaczéj? Zaręczam panu, że kwestya stawia się w ten sposób. Czy mam w porządku, jak to pan nazywasz, utrzymać pańskie ognisko, albo setki może ognisk utrzymać, ognisk, któreby nigdy nie były założone i nigdy nie jaśniały żywym blaskiem, gdybym nie potrafił przeprowadzić tego, co teraz zamierzam... Dlatego zostawiłem panu wybór.
AULER. Skoro rzeczy tak stoją, panie radco, nie mam już nic do powiedzenia.
BERNICK. Hm!... Mój drogi, Aulerze, sprawia mi to wielką boleść, że się rozejść musimy.
AULER. Nie rozchodzimy się, panie radco.
BERNICK. Jakto?
AULER. Biedny człowiek ma także do czegoś prawo na tym świecie.
BERNICK. Niezawodnie... niezawodnie... Więc sądzisz pan, że możesz obiecać...
AULER. „Gazela” będzie pojutrze gotową do odpłynięcia. (Kłania się i wychodzi na prawo).
BERNICK. Aha! udało mi się ugiąć ten hardy kark. Uważam to za dobrą wróżbę. (Hilmar z cygarem w ustach wchodzi przez ogród).
HILMAR (na ogrodowych wschodach). Dzień dobry, Betty, dzień dobry, Bernicku.
PANI BERNICK. Dzień dobry.
HILMAR. Cóż to, płakałaś, jak widzę. Więc wiesz już...
PANI BERNICK. O czém?
HILMAR. O tym skandalu, który się w najlepsze odbywa. O! o!
BERNICK. Co mówisz?
HILMAR (wchodząc). Dwoje Amerykanów przechadza się po ulicach, pokazując się jawnie w towarzystwie Diny.
PANI BERNICK. Czy to być może, Hilmarze?
HILMAR. To najczystsza prawda. Lona posuwa brak taktu tak daleko, że na mnie wołała, ale naturalnie, ja udałem, że nie słyszę.
PANI BERNICK. Z pewnością to zauważono.
HILMAR. Jakżeby inaczéj było! Ludzie stają, ażeby im się przypatrywać. Dziwnym sposobem wieść rozbiegła się po mieście tak szybko jak pożar na stepie. Wszędzie w oknach stoją ludzie i czekają na ten pochód. Po za firankami widać głowę nad głową... o! o! Wybacz, Betty, że mówię o!.. o!... takie rzeczy działają mi na nerwy... Jeśli wszystko tak dłużéj pójdzie, będę zmuszony jaką podróż przedsięwziąć.
PANI BERNICK. Powinieneś był przemówić do nich, przedstawić...
HILMAR. Na ulicy? Trudno, to już mi musisz wybaczyć. Że téż ten człowiek śmie się w ten sposób pokazywać w mieście... No, zobaczymy, że mu prasa sprawi łaźnię. Daruj mi, Betty, ale...
BERNICK. Prasa, powiadasz, czy podchwyciłeś coś podobnego?
HILMAR. Jest coś w powietrzu. Gdym was wczoraj wieczór pożegnał, wstąpiłem po drodze do klubu, z powodu mojéj choroby, i po milczeniu, które mnie spotkało, zrozumiałem zaraz, że była mowa o Amerykanach. Nadszedł na to ten bezwstydny redaktor, Hammer, i winszował mi głośno powrotu moich bogatych kuzynów.
BERNICK. Bogatych?...
HILMAR. Wyraził się w ten sposób. Ja, naturalnie, zmierzyłem go spojrzeniem, na jakie zasłużył. O! dałem mu do zrozumienia, że nic nie wiemy a bogactwach pana Jana Tönnesena. „To dziwne, wyrzekł, w Ameryce zwykle przychodzi się do majątku, mając coś na początek, a pański kuzyn nie wyjechał przecież z próżnemi rękoma.”
BERNICK. Hm! zrób mi tę przyjemność...
PANI BERNICK (zmartwiona). Widzisz, Ryszardzie...
HILMAR. W każdym razie zawdzięczam temu panu noc bezsenną, a on przechadza się po ulicach z najlepszą miną, jakby nigdy nic. Dlaczegóż ten czuły krewny nie może się raz od nas na dobre odczepić? Przyznać trzeba, że niektórzy ludzie mają twarde życie.
PANI BERNICK. Boże! co téż ty wygadujesz, Hilmarze.
HILMAR. Ja nic nie mówię. Tylko ze wszystkich katastrof kolejowych, wypadków z niedźwiedziami kalifornijskiemi i czerwonoskóremi Indyanami wyszedł cało; nawet oskalpowanym nie został!... O! o! otóż i on.
BERNICK (patrząc na ulicę). I Olaf jest z niemi.
HILMAR. Naturalnie, muszą przecież ludziom przypomniéć, że należą do jednéj z pierwszych rodzin w mieście... Patrz, patrz, wychodzą rozmaite facety z apteki i przypatrują się i robią swoje uwagi. Nie, to nie dla moich nerwów. Jakżeż wśród takich okoliczności nieść wysoko sztandar ducha?...
BERNICK. Idą wprost tutaj. Słuchaj, Betty, jest moją wyraźną wolą, ażebyś była dla nich jaknajprzyjaźniejszą.
PANI BERNICK. Pozwalasz na to, Ryszardzie?
BERNICK. Tak, tak. I ty także, Hilmarze. Prawdopodobnie długo tu nie zabawią... A gdy jesteśmy pomiędzy sobą... żadnych przytyków... nie powinniśmy ich w niczém zadrasnąć.
PANI BERNICK. Jakże wspaniałomyślnym jesteś, Ryszardzie.
BERNICK. No, no, daj pokój.
PANI BERNICK. Muszę ci podziękować. Przebacz mi, żem się uniosła tylko co. Ty to miałeś wszelkie prawo...
BERNICK. Dobrze już, dobrze.
HILMAR. O! o! (Jan Tönnesen z Diną i Lona Hessel z Olafem wchodzą przez ogród).
PANNA HESSEL. Dzień dobry, dzień dobry, moi drodzy.
JAN. Obchodziliśmy, Ryszardzie, wszystkie dobrze znane nam miejsca.
BERNICK. Tak, słyszałem; nieprawdaż? ileż zmian!
PANNA HESSEL. Wszędzie widać rzeczy wielkie i piękne, których twórcą jest radca Bernick... Byliśmy na górze w parku, który darowałeś miastu.
BERNICK. Jakto? i tam?
PANNA HESSEL. „Dar radcy Bernicka” napisano nad wejściem. Jesteś, doprawdy, najpierwszym obywatelem miasta.
JAN. Posiadasz także piękne okręty. Spotkałem kapitana „Palmy”. To mój szkolny kolega.
PANNA HESSEL. Wybudowałeś także nową szkołę.
JAN. Tobie miasto zawdzięcza, jak słyszałem, sprowadzenie wody i zakład gazowy.
BERNICK. Trzeba przecież coś zrobić dla społeczeństwa, w którém się żyje.
PANNA HESSEL. Jak to pięknie i jaka-to przyjemność słuchać, w jaki sposób ludzie o tobie mówią! Zdaje mi się, że nie mam w sobie żadnéj pychy, a jednak, rozmawiając z tym i owym, nie mogłam się wstrzymać od przypomnienia, że należymy do twojej rodziny.
HILMAR. O! o!
PANNA HESSEL. Znowu mówisz: o! o!
HILMAR. Nie, mówiłem: aha!
PANNA HESSEL. Zapewne ci na towarzystwie nie zbywa... ale czy dziś będziemy sami?
BERNICK. Tak, dziś jesteśmy sami.
PANNA HESSEL. Właśnie. Na placu spotkaliśmy niektóre z tych moralnych pań; zdawały się bardzo śpieszyć... A myśmy jeszcze nawet z sobą porządnie pogawędzić nie mogli. Wczoraj były tu te trzy panie, mieliśmy także pastora.
HILMAR. Wikarego.
PANNA HESSEL. Mówię: pastora... Ale cóż mi powiecie o mojém dziele? Czy nie stał się on dzielnym chłopakiem? Któżby w tym zarosłym dzikusie poznał dzieciaka, który stąd przed piętnastu laty wyjechał?
HILMAR. Ach!...
JAN. Lono, nie chwal mnie tak bardzo!
PANNA HESSEL. Jakto? nie miałabym być z ciebie dumną? Boże! Tobą przecież jednym pochlubić się mogę na tym świecie! Wyprowadziłam cię na człowieka!
HILMAR. O! o!
PANNA HESSEL. Tak, Janie, przypomnij sobie tylko, kiedyśmy tam daleko, z pustemi rękoma zaczynali nowe życie.
HILMAR. Z pustemi rękoma! No, już muszę powiedziéć...
BERNICK. Hm!
HILMAR. Muszę powiedziéć, o! o! (wychodzi na ogrodowe wschody).
PANNA HESSEL. Co on mówi?
BERNICK. Daj mu pokój, on teraz zawsze jest zdenerwowany. Czy nie pójdziesz do ogrodu? Jeszcześ tam nie była, a ja mam właśnie wolną godzinkę.
PANNA HESSEL. Z przyjemnością. Możecie mi wierzyć, iż wiele bardzo razy byłam myślą z wami w tym ogrodzie.
PANI BERNICK. Obaczysz, i tam także są wielkie zmiany. (Radca, jego żona i panna Hessel idą do ogrodu, gdzie podczas następnéj sceny można ich widziéć od czasu do czasu).
OLAF (we drzwiach ogrodowych). Wuju Hilmarze, czy wiesz, o co mię się pytał wuj Jan? O to, czybym chciał z nim do Ameryki popłynąć?
HILMAR. Ty dudku! Jeszcze się trzymasz matczynéj spódnicy.
OLAF. Ale tak nie będzie zawsze. Niech-no ja tylko urosnę!
HILMAR. Ta, ta, ta! Ty nie odczuwasz żadnych porywów do tych wielkich czynów, wstrząsających nerwy, które... (odchodzą razem do ogrodu).
JAN (do Diny, która, zdjąwszy kapelusz, stoi we drzwiach po prawéj stronie i otrzepuje kurz z odzienia). Pani się zmęczyła na téj przechadzce?
DINA. Tak, był to śliczny spacer... nigdym na tak przyjemnym nie była.
JAN. Czy nie przywykła pani wychodzić przed obiadem?
DINA. Wychodzę, ale tylko w towarzystwie Olafa.
JAN. Teraz, możeby pani chciała pójść do ogrodu?
DINA. Nie, wolę tu pozostać.
JAN. I ja także... Więc to postanowione, że co rano urządzamy razem przechadzkę?
DINA. Nie, panie Tönnesen, nie róbmy tego...
JAN. Dlaczegóż? przecież pani przyrzekła.
DINA. Tak... ale... potém, kiedym się namyśliła... Nie trzeba aby pan ze mną wychodził.
JAN. Dlaczegóż nie można z panią wychodzić?
DINA. Bo... pan jesteś tu obcy... pan tego nie zrozumié; więc powiem...
JAN. No, cóż?
DINA. Nie, wolę o tém nie mówić.
JAN. Skończ-że, mnie możesz pani wszystko powiedziéć.
DINA. Więc powiem... Ja nie jestem taką, jak inne dziewczęta... jest coś... jest we mnie coś takiego... i dlatego pan tego robić nie powinien...
JAN. Nic nie rozumiem... Przecież pani nie uczyniła nic złego?
DINA. Ja nie; ale... Nie, nie mówmy o tém dłużéj; pan się dowié od innych.
JAN. Hm!
DINA. Radabym jednak o coś innego zapytać.
JAN. O cóż-to?
DINA. Czy doprawdy w Ameryce tak łatwo jest wyjść na coś porządnego?
JAN. No, nigdzie nie jest to tak bardzo łatwo; i w Ameryce trzeba nieraz ciężko pracować.
DINA. Czyniłabym to chętnie...
JAN. Pani?
DINA. O, ja wiem, co to praca; jestem zdrowa i silna, a ciocia Marta nauczyła mnie niejednego.
JAN. Do licha! to jedź pani z nami.
DINA. Ach! to żarty. Powiedział pan to samo do Olafa. Ja chciałabym jeszcze wiedziéć, czy ludzie tam są... tak bardzo moralni?
JAN. Moralni?
DINA. Chciałam powiedziéć: czy są tak... tak przyzwoici i uczciwi, jak tutaj?
JAN. W każdym razie nie są oni tak złemi, jak tu sądzą. Tego się pani lękać nie powinna.
DINA. Pan mnie nie rozumié. Ja-bym pragnęła, żeby nie byli tak bardzo przyzwoici i moralni.
JAN. Jakiemiż być mają?
DINA. Ja pragnęłabym, żeby byli ot tak naturalni...
JAN. No, takiemi to wogóle są.
DINA. Więc dla mnie byłoby dobrze, gdybym się tam dostać mogła?
JAN. Prawdopodobnie, i dlatego jedziesz pani z nami.
DINA. Nie, nie z wami. Powinnam jechać sama. Już ja-bym miała odwagę...
BERNICK (na wschodach ogrodowych z obydwiema paniami). Zostań, zostań, droga Betty, ja go zawołam; mogłabyś się zaziębić (wchodzi i szuka szalu żony).
PANI BERNICK (z ogrodu). Chodź z nami także, Janie; idziemy na dół do groty.
BERNICK. Nie, niech Jan zostanie; Dino, znieś szal mojéj żonie i idź z nią; Jan tu ze mną zostanie, kochana Betty. Muszę z nim trochę pomówić o tamtejszych stosunkach.
PANI BERNICK. No, tak, ale potém przyjdź do nas; wiész przecie, gdzie będziemy (pani Bernick, panna Hessel i Dina idą ogrodem na lewo).
BERNICK (spogląda chwilę na nich, potém wraca, zamyka drzwi w głębi na lewo, przystępuje do Jana, bierze i ściska obie jego ręce). Janie, wreszcie jesteśmy sami; dozwól, niech ci podziękuję.
JAN. Za co?
BERNICK. Dom, ojczyznę, szczęście rodzinne... całe moje położenie społeczne, wszystko tobie zawdzięczam.
JAN. No, to mnie cieszy, drogi Ryszardzie. Więc ta smutna historya obróciła się na dobre...
BERNICK (znowu ściska mu ręce). Dziękuję, z całego serca dziękuję. Niktby tego nie uczynił dla mnie, co ty.
JAN. Dzieciństwo... byliśmy obydwaj młodzi i lekkomyślni. Jeden z nas musiał przecież wziąć na siebie winę.
BERNICK. Należało to uczynić winowajcy.
JAN. No, a obowiązek ten spadł na niewinnego. Byłem bez rodziny, bez obowiązków, swobodny, gdy tymczasem żyła jeszcze twoja stara matka, przytém właśnie zaręczyłeś się potajemnie z Betty, która była w tobie rozkochaną. Cóżby się z nią stało, gdyby się dowiedziała?
BERNICK. Wszystko to być może, jednak...
JAN. A właśnie wydawało się Betty, żeś ty z panią Dorff romansował. Ażeby raz wszystkiemu koniec położyć, byłeś u niéj tego wieczora...
BERNICK. Tak, tego nieszczęsnego wieczora, kiedy pijany mąż powrócił do domu. Zapewne stało się to dla przywidzeń Betty, żeś tak wspaniałomyślnie przyjął na siebie cały wstyd, i wyjechałeś.
JAN. Daj pokój skrupułom, kochany Ryszardzie. Ułożyliśmy przecież pomiędzy nami, że tak będzie. Musiałeś być uratowany — alboż nie byłeś moim przyjacielem? A jak ja dumny byłem z twéj przyjaźni! Oto ja, biedny pracownik, przygnieciony ciężarem kantorowéj roboty, a ty, piękny i wykwintny, powracający z dalekich podróży. Byłeś w Paryżu, byłeś w Londynie, i mnie wybierasz na przyjaciela, choć byłem o cztery lata młodszy... No, stało się to z powodu, żeś się starał o Betty, teraz rozumiem dobrze. Któż się więc miał dla ciebie poświęcić? Témbardziéj, że chodziło tylko o plotki parotygodniowe, kiedy się chciało szeroki świat zwiedzić.
BERNICK. Hm! Mój drogi Janie, muszę ci wyznać, że ta cała historya dotąd nie jest zapomnianą.
JAN. Jeszcze? No, ale cóż mi na tém zależy, kiedy znowu wracam tam do mojéj fermy.
BERNICK. Więc wyjeżdżasz znowu?
JAN. Ma się rozumiéć.
BERNICK. Przecież nie tak zaraz?
JAN. Jak można najprędzéj. Ja tylko dla Lony tu przybyłem.
BERNICK. Tak?... Dlaczegóż?
JAN. Widzisz, Lona nie jest już młodą, a w ostatnich czasach zaczęła tęsknić, choć się do tego nie przyznawała (uśmiecha się), nie mogła się odważyć tak lekkomyślnego, jak ja chłopca, pozostawić bez dozoru... Mnie wąs się puszczał przed dziewiętnastu laty...
BERNICK. Więc...
JAN. Ach, Ryszardzie! teraz muszę ci uczynić wyznanie, które mnie bardzo zawstydza.
BERNICK. Nie powiedziałeś jéj przecie, jak rzeczy stoją w rzeczywistości.
JAN. Powiedziałem. Postąpiłem źle bardzo, ale nie mogłem inaczéj. Ty nie możesz sobie wyobrazić, czém była dla mnie Lona. Tyś jéj zawsze nie cierpiał, ale dla mnie była ona matką prawdziwą. W pierwszym roku, kiedy nam tak było ciężko... jakżeż pracowała! A gdym potém zachorował i długi czas nie mógł zarabiać... ona (temu nie mogłem przeszkodzić) chodziła po kawiarniach, i tam śpiewała, lub miała humorystyczne odczyty, napisała książkę, nad którą potém śmiała się i płakała, a wszystko ażeby mnie przy życiu utrzymać. Czyż mogłem znieść teraz, ażeby usychała z tęsknoty... ona, która dla mnie pracowała i walczyła? Nie, Ryszardzie, to było niepodobieństwem, więc powiedziałem jéj: Jedź, Lono; o mnie bądź spokojną, nie jestem tak lekkomyślnym, jak sądzisz... I ona odgadła.
BERNICK. Jakżeż to przyjęła?
JAN. No, ona uważała — i miała słuszność, że skoro byłem niewinnym, mogę sobie pozwolić na małą wycieczkę tutaj... Ale bądź spokojny, Lona umié milczéć, a ja będę się strzegł podobnych wyznań.
BERNICK. Na to rachuję.
JAN. Daję ci na to moję rękę. A teraz nie mówmy już o tych dawnych sprawach. Na szczęście, jest to jedyne szaleństwo, któregośmy się dopuścili... Teraz chcę tylko używać tych kilku dni, które tu mam spędzić. Nie możesz sobie wyobrazić, jaki śliczny dziś zrobiliśmy spacer. Ktoby się spodziewał, że ta mała istotka, zaledwie od ziemi odrosła, która w teatrze przedstawiała czasami aniołków... no, ale powiedz mi, co się stało z jéj rodzicami?
BERNICK. Ach, mój drogi, nic ci więcéj nie mogę powiedziéć nad to, com napisał zaraz po twoim wyjeździe. Odebrałeś przecież moje listy?
JAN. Naturalnie, mam je nawet obadwa. Więc ten mąż pijaczyna zostawił ją na pastwę...
BERNICK. I potém gdzieś tam kark skręcił.
JAN. Ona także niedługo umarła? Aleś ty przecież uczynił dla niéj wszystko, co się dało?
BERNICK. Była dumną, nic nie zdradziła, lecz nic téż przyjąć nie chciała.
JAN. Dobrześ zrobił, żeś wziął Dinę do domu.
BERNICK. Tak, tak, chociaż właściwie Marta to przeprowadziła.
JAN. Marta? Tak, Marta... prawda... gdzież ona jest dzisiaj?
BERNICK. Ona!.. Jeśli niéma lekcyi, zajmuje się choremi.
JAN. Więc Marta się nią zajęła?
BERNICK. Miała zawsze pewną skłonność do pracy wychowawczéj. Dlatego to przyjęła miejsce w szkole ludowéj. Było to, co prawda, kapitalném głupstwem z jéj strony.
JAN. Wczoraj wyglądała bardzo mizernie, lękam się, czy jéj zdrowie na to pozwala.
BERNICK. O, co do zdrowia, niéma co powiedziéć, ale dla mnie jest to nieprzyjemne, to wygląda, jakbym ja, brat, odmawiał jéj utrzymania.
JAN. Utrzymania? Myślałem, że posiada majątek.
BERNICK. Ani grosza. Pamiętasz pewno, jakie ciężkie chwile przechodziła moja matka, kiedy wyjeżdżałeś. Pewien czas z moją pomocą interes szedł jeszcze, ale na to naturalnie spuszczać się nie mogłem i usunąłem się z firmy. Interes źle poszedł, musiałem przejąć go cały na siebie, a przy bilansie pokazało się, że matka miała tyle co nic, więc kiedy wkrótce potém umarła, Marcie nic się nie dostało.
JAN. Biedna Marta!
BERNICK. Biedna? Czemu? Nie sądzisz przecie, by jéj na czémkolwiek zbywało. Na to nie pozwoliłbym nigdy, mogę śmiało powiedziéć, że jestem dobrym bratem. Naturalnie, mieszka i jada z nami, a za swoją nauczycielską pensyę może się bogato ubierać. Dla samotnéj kobiety czegóż więcéj potrzeba?
JAN. Hm! w Ameryce mamy inne pojęcia.
BERNICK. Wierzę. W tak podkopaném społeczeństwie, jak jest amerykańskie... Ale tu w naszém zacieśnioném kole, gdzie dzięki Bogu do dziś dnia nie doszło zepsucie... tu kobiety zadawalają się przyzwoitém, choć skromném położeniem. Zresztą jest to winą Marty, od dawna mogła miéć inne, gdyby tylko zechciała.
JAN. Masz na myśli małżeństwo?
BERNICK. Tak, mogła wyjść bardzo dobrze, robiono jéj wiele propozycyj. I rzecz dziwna, ona bez majątku, nie młoda już... i do tego nic nieznacząca.
JAN. Nieznacząca?
BERNICK. Nie mam jéj tego za złe. Nawet nie chciałbym, żeby była inną. Rozumiész, że w tak dużym domu, jak nasz, dobrze jest miéć osobę, któréj we wszystkiém i w każdym wypadku zaufać można.
JAN. Tak, ale ona?
BERNICK. Ona? Cóż ona? Nie braknie jéj przecież przedmiotów serdecznego zajęcia, ma Betty i Olafa, no i mnie. Człowiek nie powinien myśléć jedynie o sobie, zwłaszcza téż kobieta; wszyscy musimy w mniejszém lub większém kole działać dla społeczeństwa. Przynajmniéj ja tak robię (z prawéj strony ukazuje się Krapp z aktami w ręku). Oto masz dowód. Czy sądzisz, że to są tylko moje własne interesy? Wcale nie (żywo do Krappa). I cóż?
KRAPP (cicho, wskazując na papiery). Zbiorowe kontrakty kupna są uporządkowane.
BERNICK. Doskonale! wybornie! Szwagrze, musisz mi teraz wybaczyć (ciszéj, ściskając Janowi rękę). Dzięki, Janie, dzięki i bądź przekonany, że zrobię dla ciebie wszystko, co w mojéj mocy. No, rozumiész mnie! Chodźmy, panie Krapp (wchodzą do pokoju radcy).
JAN (spogląda za niemi). Hm! (Idzie ku ogrodowi. W téjże chwili wchodzi Marta Bernick, drzwiami z prawéj strony, ma koszyk na ręku). Marta!
PANNA BERNICK. Ach! Janie... czy to ty jesteś?
JAN. Czy ci tak śpieszno?
PANNA BERNICK. Tak jest... poczekaj chwilę, zaraz tamci nadejdą (chce iść na lewo).
JAN. Słuchaj, Marto, czy ty zawsze się tak śpieszysz?
PANNA BERNICK. Ja?
JAN. Wczoraj tak samo zeszłaś mi z drogi, nie mogłem ci jednego słówka powiedziéć, a dziś...
PANNA BERNICK. Ależ...
JAN. Dawniéj byliśmy zawsze razem... my dawni towarzysze zabaw.
PANNA BERNICK. Ach! Janie, tyle lat upłynęło.
JAN. Dobry Boże! piętnaście lat nie mniéj i nie więcéj. Uważasz może, żem się bardzo zmienił?
PANNA BERNICK. Ty? O tak, ty także... chociaż...
JAN. Co chcesz powiedziéć?
PANNA BERNICK. Nic.
JAN. Nie zdajesz się wcale rada z naszego spotkania, Marto?
PANNA BERNICK. Czekałam tak długo, Janie, czekałam za długo.
JAN. Czekałaś na mój powrót?
PANNA BERNICK. Tak.
JAN. I dlaczegóż sądziłaś, że mam powrócić?
PANNA BERNICK. Ażeby naprawić to, coś zniweczył.
JAN. Ja?
PANNA BERNICK. Czyś zapomniał, że przez ciebie kobieta umarła z nędzy i wstydu? Czyś zapomniał, że przez ciebie wzrastające dziecko ma goryczą zaprawne najpiękniejsze lata?
JAN. I ja to muszę słyszéć z twoich ust? Marto, czyż nigdy brat twój?..
PANNA BERNICK. Cóż mój brat?
JAN. Czy on nigdy... no... to jest czy nikt nigdy nie powiedział jakiego słówka na moje uniewinnienie?
PANNA BERNICK. Ach! Janie, znasz przecież surowe zasady Ryszarda.
JAN. Hm!... tak, tak, znam ja dobrze surowe zasady mego dawnego przyjaciela, Ryszarda... Ale cóż z tego! No, mówiłem z nim i zdaje mi się, że jego poglądy zmieniły się w niejednéj rzeczy.
PANNA BERNICK. Jak możesz tak mówić? Ryszard pozostał zawsze człowiekiem niepospolitym.
JAN. Rozumiałem to trochę inaczéj, ale dajmy temu pokój... Hm! pojmuję teraz, w jakiém mnie świetle widziałaś. Oczekiwałaś powrotu marnotrawnego dziecka.
PANNA BERNICK. Słuchaj, Janie, powiem ci, w jakiém cię świetle widziałam (wskazuje mu coś w ogrodzie). Widzisz to dziewczę, które bawi się na trawniku z Olafem. To Dina. Czy pamiętasz ten niezrozumiały list, jaki do mnie przy wyjeździe pisałeś? Prosiłeś mnie, bym miała do ciebie zaufanie, i ja ufałam ci, Janie. Wszystko złe, które sobie tu potém opowiadano, mogło być skutkiem chwilowego obłędu, zostało spełnione bez namysłu.
JAN. Nie rozumiem cię...
PANNA BERNICK. O, rozumiesz mnie dobrze.. Tylko lepiéj to przemilczmy. Musiałeś jednak odjechać, by nowe życie rozpocząć... Więc widzisz, Janie, ja, twoja towarzyszka od dzieciństwa, zajęłam tu twoje miejsce. Obowiązki, których nie spełniałeś, a raczéj spełniać nie mogłeś, ja wzięłam na siebie. Mówię ci to, ażebyś w tym względzie nic sobie nie wyrzucał. Ja byłam matką dla biednego dziecka, wychowałam je, jak mogłam najlepiéj.
JAN. I na to zmarnowałaś swoje życie?
PANNA BERNICK. Nie zmarnowałam go, tylko ty, Janie, późno wróciłeś.
JAN. Marto!.. gdybym mógł ci powiedziéć... Niechże przynajmniéj podziękuję ci za twą wierną przyjaźń.
PANNA BERNICK (uśmiecha się z przymusem). Hm!... Powiedzieliśmy sobie wszystko wzajemnie... Cicho, ktoś nadchodzi! żegnaj... teraz nie mogę (wychodzi drzwiami w głębi na lewo. Z ogrodu wchodzi panna Hessel z panią Bernick).
PANI BERNICK (jeszcze w ogrodzie). Na miłość boską, Lono, co się z tobą dzieje?
PANNA HESSEL. Puść mnie, powiadam ci, muszę z nim mówić.
PANI BERNICK. Ależ to byłby największy skandal. Ach! Janie, jesteś tu jeszcze?
PANNA HESSEL. Wyjdźże stąd, czemu się dusisz w pokoju! idź do ogrodu i rozmów się z Diną.
JAN. Chciałem właśnie...
PANI BERNICK. Ależ...
PANNA HESSEL. Słuchaj, Janie, czyś się dobrze przypatrzył Dinie?
JAN. Spodziewam się.
PANNA HESSEL. Rozpatrz się w niéj dobrze, Janie. Oto właśnie byłoby coś dla ciebie.
PANI BERNICK. Lono!
JAN. Coś dla mnie?
PANNA HESSEL. Tak... coś do rozpatrzenia. No idź!..
JAN. Z największą przyjemnością. (Idzie do ogrodu).
PANI BERNICK. Lono! drętwieję z przerażenia. Niepodobna, byś to powiedziała na seryo.
PANNA HESSEL. Czemu? czyż nie jest świeżą, zdrową, uczciwą? Jest to jak raz żona dla Jana. Właśnie takiéj patrzeba mu tam daleko. Ta zapełniłaby mu życie, nie tak, jak to czynić może stara przyrodnia siostra.
PANI BERNICK. Ależ Dina! Dina Dorff, pomyślże tylko.
PANNA HESSEL. Myślę przedewszystkiém o jego szczęściu... Muszę mu dopomódz, bo on sobie sam rady nie da, nie ma wyobrażenia, jak postępować z kobietami i dziewczętami.
PANI BERNICK. Co? on? Jan?.. Zdaje mi się, że pod tym względem zostawił właśnie smutne dowody.
PANNA HESSEL. Do licha, z temi głupiemi historyami! Gdzie Bernick? Chcę z nim pomówić.
PANI BERNICK. Lono! powiadam ci, nie czyń tego.
PANNA HESSEL. Więc cóż?.. Ona mu się podoba, on jéj... niechże się pobiorą. Bernick jest człowiekiem rozumnym, wynajdzie jaki sposób.
PANI BERNICK. Czy sądzisz, że amerykańskie nieprzyzwoitości będą tutaj cierpiane?..
PANNA HESSEL. Głupstwo, moja Betty...
PANI BERNICK. I że człowiek jak Ryszard, mający takie moralne zasady...
PANNA HESSEL. Cóż znowu, nie będą one do tego stopnia niedorzeczne.
PANI BERNICK. Co śmiesz mówić?
PANNA HESSEL. Śmiem mówić, że Bernick nie jest moralniejszym od innych mężczyzn.
PANI BERNICK. Więc twoja nienawiść pozostała tak głęboką aż do téj chwili. Więc pocóż tu przyjechałaś, jeśli jéj zapomnieć nie możesz?... Nie rozumiem prawdziwie, jak po téj bezwstydnéj obeldze, którą mu wówczas wyrządziłaś, śmiesz mu się na oczy pokazać?
PANNA HESSEL. Ach! Betty, wówczas uniosłam się szkaradnie.
PANI BERNICK. A jak on ci wspaniałomyślnie przebaczył, on, który w niczém nie zawinił! Bo jeżeliś snuła jakie nadzieje, on do nich przecież nie dał powodu. Aleś ty nienawidziła mnie także (wybucha łzami). Tyś nigdy nie pragnęła mego szczęścia. A teraz jesteś tu, ażeby wszystko na mnie zwalić... ażeby całemu miastu pokazać, w jaką to rodzinę wszedł Ryszard za moją sprawą. Ja muszę cierpiéć z tego powodu, a tyś to zgóry przewidziała; to ohydnie z twojéj strony (odchodzi płacząc drzwiami w głębi na lewo).
PANNA HESSEL (spoglądając za nią) Biedna Betty. (Bernick wychodzi ze swego pokoju).
BERNICK (we drzwiach). Bardzo dobrze, panie Krapp, wybornie. Poślij pan stowarzyszeniu przeciw nędzy i żebractwu pięćset marek (odwraca głowę). Lona! (przybliża się do niéj). Samą jesteś. Czy tu Betty nie była?
PANNA HESSEL. Nie, czy mam jéj zawołać.
BERNICK. Nie, nie, przeciwnie. O Lono! ty nie wiész, jak gorąco pragnąłem mówić z tobą otwarcie... prosić cię o przebaczenie.
PANNA HESSEL. Słuchaj, Ryszardzie, dajmy pokój sentymentom, to nam nie przystoi.
BERNICK. Musisz mnie wysłuchać, Lono. Wiem dobrze, iż pozory przeciwko mnie świadczą, skoro dowiedziałaś się o tém, co zaszło pomiędzy mną a matką Diny; przysięgam ci jednak, że to był tylko chwilowy obłęd, i że kochałem cię szczerze i prawdziwie.
PANNA HESSEL. Jak sądzisz, dla jakich powodów powróciłam?
BERNICK. Zaklinam cię, cokolwiek zamierzasz, nic nie przedsiębierz, zanim się nie usprawiedliwię, a mogę to uczynić, Lono, przynajmniéj mam wymówki.
PANNA HESSEL. Jak ty się boisz!.. Kochałeś mnie niegdyś, jak mówisz. O tak, w listach nieraz zapewniałeś mnie o tém, może to nawet było prawdą... przynajmniéj wówczas, gdy byłeś stąd daleko, wśród szerokiego, swobodnego, świata, który budził w tobie pragnienie swobody i szerszych horyzontów. Może czułeś w sobie trochę więcéj charakteru i samodzielności, niźli ma ich wielu tutejszych mieszkańców. A potém była to tajemnica pomiędzy nami i nikt nie mógł wyśmiewać twego złego smaku.
BERNICK. Lono, jak możesz sądzić...
PANNA HESSEL. Ale kiedyś powrócił, kiedyś słyszał, jak żartowano ze mnie... kiedy wszyscy śmieli się z mojego zachowania się...
BERNICK. Byłaś wówczas bardzo nieoględna.
PANNA HESSEL. Głównie dlatego, ażeby oburzać te wszystkie wymuszone istoty obojéj płci. A potém, kiedyś poznał tę młodą, czarującą aktorkę...
BERNICK. Było to szaleństwo, nic więcéj, przysięgam ci, że w tych wszystkich plotkach, jakie opowiadano, nie było i dziesiątéj części prawdy.
PANNA HESSEL. Być może. Kiedy jednak Betty wróciła do domu, piękna, kwitnąca, wielbiona od wszystkich.. i kiedy się dowiedziano, że odziedziczy cały majątek ciotki... ja zaś nic nie dostanę...
BERNICK. Tu dochodzimy do rzeczy, Lono; i teraz muszę wypowiedzieć się bez ogródek. Nie kochałem wówczas Betty, nie zerwałem z tobą z powodu nowego uczucia. Stało się to tylko gwoli pieniądzom. Byłem do tego zmuszony.
PANNA HESSEL. I mówisz mi to wprost w oczy?
BERNICK. Tak jest. Posłuchaj mnie, Lono.
PANNA HESSEL. A przecież pisałeś mi, że zostałeś pochwycony niepowściągnioną miłością do Betty, odwoływałeś się do mojéj wspaniałomyślności, zaklinałeś, ażebym przez wzgląd na Betty, przemilczała o tém, co było pomiędzy nami.
BERNICK. Powiadam ci, musiałem to uczynić.
PANNA HESSEL. Przysięgam na żywego Boga, przestaję żałować, żem się wówczas zapomniała.
BERNICK. Pozwól mi spokojnie i chłodno przedstawić ci, jak staliśmy wtedy. Jak pamiętasz, moja matka była na czele interesu, ale nie miała wcale do tego zdolności. Musiałem śpiesznie wracać z Paryża do domu, czasy były krytyczne, a mojém zadaniem było doprowadzić znów interes do kwitnącego stanu. I cóż tu zastałem? Wprawdzie zachowana być musiała pod tym względem największa tajemnica — ale zastałem niemal zupełną ruinę. Ta stara firma, którą trzy pokolenia utrzymały w świetności, była blizką upadku. Cóż miałem czynić ja, jedyny jéj spadkobierca? Musiałem szukać środka ratunku.
PANNA HESSEL. I kosztem kobiety, uratowałeś firmę Bernick’ów?
BERNICK. Wiesz, jak bardzo kochała mnie Betty.
PANNA HESSEL. A ja?
BERNICK. Wierzaj mi, Lono, nie byłabyś nigdy ze mną szczęśliwa.
PANNA HESSEL. Więc może porzuciłeś mnie z troskliwości o moje szczęście?
BERNICK. Czy sądzisz, że działałbym w ten sposób z samolubnych pobudek? Gdybym był wówczas sam, jakże chętnie rozpocząłbym nowy interes na własną rękę, ale ty nie możesz zrozumieć, jak człowiek wzrasta w pojęciu odpowiedzialności za firmę, którą dziedziczy. Setki i tysiące egzystencyj od niego zależy. Pamiętaj, że całe społeczeństwo, do którego należymy oboje, byłoby odebrało cios bolesny, gdyby firma Bernick’ów upadła.
PANNA HESSEL. Czy to także przez wzgląd na społeczeństwo wiernym pozostałeś kłamstwu przez lat piętnaście?
BERNICK. Kłamstwu?
PANNA HESSEL. Czy Betty wié o tém wszystkiém, co miało miejsce wprzódy, w czasie twojego z nią stosunku?
BERNICK. Dlaczegóż miałem ranić bez potrzeby tą świadomością jéj uczucia?
PANNA HESSEL. Bez potrzeby, mówisz? No tak, jesteś przecie przemysłowcem, musisz się znać na tém, co potrzebne. Posłuchaj mnie jednak z kolei, Ryszardzie, ja także chcę mówić spokojnie i chłodno. Powiedz mi, czy jesteś prawdziwie szczęśliwy?
BERNICK. W stosunkach rodzinnych?
PANNA HESSEL. Tak.
BERNICK. Jestem szczęśliwy, Lono. Nie darmo poświęciłaś się dla mnie. Mogę nawet powiedzieć, że szczęście moje zwiększało się z każdym rokiem. Betty jest dobrą i uległą, a z biegiem czasu nauczyła się stosować do moich pojęć.
PANNA HESSEL. Hm!
BERNICK. Dawniéj miała pełno przesadnych wyobrażeń o miłości, nie mogła pogodzić się z tą myślą, że jéj gwałtowna namiętność musi się czasem przemienić w spokojną przyjaźń.
PANNA HESSEL. A teraz się z tém pogodziła?
BERNICK. W zupełności. Możesz sobie przecież wyobrazić, że moje usposobienie musiało w codzienném życiu swój wpływ na nią wywrzéć. Ludzie muszą koniecznie swoje wymagania przystosowywać jedni do drugich, chcąc zająć właściwe miejsce w społeczeństwie. Betty pomału przyszła do tego przekonania i dlatego to nasz dom jest teraz prawdziwym wzorem dla współobywateli.
PANNA HESSEL. Ale ci współobywatele nie wiedzą o twoich kłamstwach.
BERNICK. Moich kłamstwach!
PANNA HESSEL. O tych kłamstwach, któremi żyłeś przez lat piętnaście!
BERNICK. Cóż ty tak nazywasz?
PANNA HESSEL. Kłamstwa! potrójne kłamstwa! Naprzód względem samego siebie, potém kłamstwo względem Betty a wreszcie względem Jana.
BERNICK. Betty nigdy nie żądała wyznań odemnie.
PANNA HESSEL. Bo nie wiedziała o niczém.
BERNICK. I ty nie będziesz ich wymagać przez wzgląd na nią.
PANNA HESSEL. Naturalnie. Potrafię znosić żarty, mam silne barki.
BERNICK. Jan także wymagać ich nie będzie; przyrzekł mi to.
PANNA HESSEL. Ale ty sam, Ryszardzie, czy nie pragniesz raz otrząść się z tych kłamstw?
BERNICK. Miałżebym dobrowolnie poświęcać domowe szczęście i położenie społeczne?
PANNA HESSEL. Jakież prawo masz do tego szczęścia?
BERNICK. Przez lat piętnaście codzień zapracowywałem sobie na nie, zmianą życia, tém, com zdziałał i wytworzył.
PANNA HESSEL. Uczyniłeś wiele dla siebie zarówno jak dla innych. Jesteś najbogatszym i najbardziéj wpływowym w tém mieście. Wszyscy idą za twojém zdaniem, bo mają cię za człowieka bez skazy, twój dom jest wzorowym, wzorowém życie. To wszystko jednak spoczywa na niepewnym gruncie i ty także na takim stoisz. Może nadejść chwila, może paść słówko — które twoję potęgę obali, jeżeli nie zabezpieczysz się we właściwym czasie.
BERNICK. Lono! czegóż ty żądasz?
PANNA HESSEL. Chcę ci dopomódz do zdobycia trwałego gruntu pod nogami.
BERNICK. Zemsta! Chcesz się pomścić, przeczuwałem to, ale tego nie potrafisz. Tu, jeden tylko ma prawo głosu, a on milczy!
PANNA HESSEL. Jan?
BERNICK. Tak, Jan. Gdyby kto inny chciał mnie oskarżyć, zaprzeczę wszystkiemu. Bronić się będę wszystkiemi siłami, walczyć na śmierć i życie. Ale ty tutaj nie zwyciężysz, bo ten jeden, co mógłby mnie zgubić, milczy — i odjeżdża. (Rummel i Wiegeland wchodzą z prawéj strony).
RUMMEL. Dzień dobry, dzień dobry, kochany Bernicku, musisz iść z nami do stowarzyszenia kupieckiego, wiész przecież, że zwołaliśmy posiedzenie z powodu sprawy kolei.
BERNICK. Nie mogę... Niepodobna.
WIEGELAND. Musisz pójść z nami, panie radco.
RUMMEL. Musisz. Są tam ludzie, którzy przeciwko nam stają, redaktor Hammer i inni nastają na przeprowadzenie linii nadbrzeżnéj, upatrują interes prywatny poza nowym projektem.
BERNICK. Wytłómaczcie im.
WIEGELAND. Nasze tłómaczenia nic nie znaczą, panie radco.
RUMMEL. Nie, nie, sam musisz przemówić, tobie nikt podobnego zarzutu nie zrobi.
PANNA HESSEL. O tém jestem przekonaną.
BERNICK. Nie mogę, mówię wam... Jestem nie zdrów... a zresztą... muszę się wprzód namyśléć. (Rohrland wchodzi z prawéj strony).
ROHRLAND. Wybacz, panie radco, jestem w najwyższém wzburzeniu...
BERNICK. Cóż panu jest?
ROHRLAND. Muszę panu jedno pytanie uczynić. Czy młoda dziewczyna, która w twym domu znalazła schronienie, za pańskiém pozwoleniem, pokazuje się jawnie, na ulicy w towarzystwie człowieka, który...
PANNA HESSEL. O kim to mówisz, panie pastorze?
ROHRLAND. Który z pomiędzy wszystkich najdaléj od niéj trzymać powinien?
PANNA HESSEL. Oho!
ROHRLAND. Czy to dzieje się za pańskiém pozwoleniem, panie radco?
BERNICK (szukając kapelusza i rękawiczek). O niczém nie wiem. Przepraszam pana, śpieszę się... muszę iść do stowarzyszenia kupieckiego.
HILMAR (wchodząc od ogrodu, idzie do drzwi w głębi na lewo). Betty! Betty! chodź-no tutaj.
PANI BERNICK (we drzwiach). Cóż takiego?
HILMAR. Chodź do ogrodu i połóż koniec zalecankom, jakich pozwala sobie pewna osoba względem Diny Dorff. Mnie to zdenerwowało.
PANNA HESSEL. Czy tak? I cóż ta osoba mówiła?
HILMAR. Ni mniéj ni więcéj, że Dina ma z nią udać się do Ameryki. O! o!
ROHRLAND. Czy podobna?
PANI BERNICK. Co mówisz?
PANNA HESSEL. Byłoby to doskonale.
BERNICK. Nie może być. Musiałeś się przesłyszéć!
HILMAR. To się sam zapytaj. Oto idzie miła parka! Tylko mnie w to nie mieszajcie.
BERNICK (do Rummela i Wiegelanda), Przyjdę... za chwilę... (Rummel i Wiegeland wychodzą prawą stroną. Jan i Dina przychodzą z ogrodu).
JAN. Wiwat, Lona! Jedzie z nami..
PANI BERNICK. Ależ Janie! ty roztrzepańcze!
ROHRLAND. Czy być może! To przerażający skandal. Przez jakąż sztukę uwodzenia mógł pan...
JAN. Powoli, powoli, przyjacielu. Co to pan mówi?
ROHRLAND. Odpowiedz mi, panno Dino! Czy takie są pani zamiary?.. Czy to z własnéj woli?
DINA. Muszę stąd wyjechać.
ROHRLAND. I to z nim.. z nim?
DINA. Wskaż mi pan kogo innego, coby miał odwagę mnie z sobą zabrać.
ROHRLAND. No, to dowiedz się przynajmniéj, kto on jest.
JAN. Milcz pan!
BERNICK. Ani słowa więcéj.
ROHRLAND. Źle służyłbym społeczeństwu, którego mam strzedz moralności i obyczajów, byłbym odpowiedzialnym wobec téj młodéj dziewczyny, w któréj wychowaniu brałem udział i która mi...
JAN. Strzeż pan samego siebie.
ROHRLAND. Powinna wiedziéć, że to jest człowiek, który przywiódł jéj matkę do nieszczęścia i hańby.
BERNICK. Panie wikary!
DINA. On! (do Jana). Czy to prawda?
JAN. Ryszardzie, ty odpowiedz.
BERNICK. Ani słowa więcéj. Dziś ani słowa więcéj.
DINA. Więc prawda!
ROHRLAND. Prawda!.. prawda!.. I więcéj jeszcze. Ten człowiek, którego obdarzasz pani zaufaniem, nie odszedł stąd z próżnemi rękoma... Kasa wdowy Bernick!.. Radca może zaświadczyć...
PANNA HESSEL. Kłamco!
BERNICK. Ha!..
PANI BERNICK. O Boże! O Boże!
JAN (z podniesioną ręką rzuca się na Rohrlanda). I śmiesz?
PANNA HESSEL (powstrzymując go). Janie, ty go nie uderzysz.
ROHRLAND. Gwałt spełniony na mnie nic nie pomoże. Prawda wychodzi na jaw, a to jest prawda. Radca Bernick sam to powiedział, wié o tém całe miasto. Teraz znasz tego człowieka, panno Dino. (krótkie milczenie).
JAN (po cichu chwytając Bernicka za ramię). Ryszardzie! Ryszardzie! Cóżeś ty zrobił?
PANI BERNICK (ze łzami, stłumionym głosem). Och! Ryszardzie, że téż ja przyniosłam ci ten cały wstyd.
ALTSTEDT (wchodzi szybko z prawéj strony i woła, z ręką na klamce). Chodź pan bez zwłoki, panie radco. Kolej wisi już tylko na włosku.
BERNICK (nieprzytomny). Cóż to?.. Cóż mogę ja?..
PANNA HESSEL. Idź, szwagrze, i wspieraj społeczeństwo.
ALTSTEDT. Tak, chodź pan, potrzebujemy całego twego moralnego wpływu.
JAN (do Bernicka na stronie). Jutro musimy się rozmówić. (Oddala się przez ogród, Bernick jakby nie wiedząc, co robi, wychodzi z Altstedtem drzwiami na prawo).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.