Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni |
Podtytuł | Zajmująca powieść z życia podróżników |
Wydawca | Wydawnictwo „Argus“ |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Druk. W. Cywińskiego, Nowy Świat 36 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Tour du monde en quatre-vingts jours |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Passepartout, znużony, wygłodniały, postanowił coś zjeść za wszelką cenę.
Zdecydował się na sprzedaż zegarka, aby módz coś kupić do zjedzenia, ale potem rozmyślił się.
Nie, za nic na świecie! — powiedział, — raczej umrzeć!
Naraz inny sposób zdobycia pieniędzy uśmiechnął się francuzowi!
Umiał on wygrywać i śpiewać różne pieśni francuskie i angielskie.
Japończycy są bardzo muzykalni, lubią muzykę i śpiew, wszystko u nich odbywa się przy dźwiękach bębna, lub brzęku cymbałów.
Ale może pora była za wczesna na przedstawienia muzyczne i mieszkańcy obudzeni jego muzyką, z gniewu, że im spać przeszkodził, nie dadzą mu ani jednej monety.
Passepartout postanowił czekać jeszcze kilka godzin.
Zużytkował ten czas na zmianę swej garderoby.
Jego dotychczasowe ubranie było o wiele kosztowniejsze, niż japońskie, postanowił więc zamienić swoje na cudzoziemskie, a resztę, jaką otrzyma z zamiany, wydać na pożywienie.
Jak pomyślał, tak zrobił.
Poszedł do jakiegoś handlarza ubraniem, tam dano mu ubranie japońskie wzamian za jego wspaniały garnitur i trochę srebrnych pieniędzy.
Passepartout, przebrany w suknie japońskie, wyruszył do jakiejś taniej garkuchni, gdzie dostał resztę pozostałej z dnia poprzedniego pieczeni i wyborną herbatę.
Nasyciwszy się, z większą już energją poszedł szukać zarobku.
Naraz oczy jego padły na wspaniały kolorowy afisz.
Afisz ten oznajmiał, że tego wieczoru ma się odbyć nadzwyczajne, ostatnie przed wyjazdem przedstawienie w słynnym cyrku Wilhelma Batulkara.
Na przedstawienie składać się mają obrazy, zwane „Długonosy“...
Cyrk ogłaszał, że po tem przedstawieniu wyruszy do Stanów Zjednoczonych Ameryki.
— Do Stanów Zjednoczonych Ameryki! — zakrzyknął radośnie Passepartout, — tego mnie właśnie potrzeba!
Poszedł więc za człowiekiem, który obnosił ów afisz i w kwadrans po tem był już przed olbrzymią szopą, na której uczepiono mnóstwo różnokolorowych chorągiewek, w środku zaś widać było pstro odzianych clownów.
Był to budynek dyrektora Batulkara.
Passepartout przeszedł jakiś przedsionek i spytał o dyrektora.
Ten ostatni zjawił się natychmiast, zapytując, czegoby sobie życzył?
— Czy nie potrzebuje pan służącego? — zapytał.
— Służącego! — zawołał dyrektor, gładząc swą siwą brodę, — mam ich aż dwóch, posłusznych i wiernych, a służą mi bezpłatnie, jedynie za pożywienie.
Oto oni! — dodał, ukazując dwoje muskularnych rąk.
— A więc nie przydam się panu na nic?
— Na nic.
— A do djabła! Takbym pragnął z panem pojechać.
— Ach! tak — odpowiedział Batulkar — pan jesteś takim samym Japończykiem, jak ja małpą! Pocóż się pan tak ustroił?
— Ubiera się każdy, jak może!
— To prawda! Czy jest pan Francuzem?
— Tak, Paryżaninem.
— W takim razie umie pan wykonywać sztuki?
— Naturalnie, ale nie lepiej od Amerykan.
— Racja! A więc wezmę pana za clowna. Czy zgadzasz się, mój dzielny chłopcze?
— Ach!
— Czy jest pan wesołego usposobienia?
— O tak, zwłaszcza kiedy odchodzę od stołu.
— A umiesz pan śpiewać?
— Umiem — odpowiedział Passepartout.
— A więc przyjmuję pana.
Passepartout nakoniec znalazł zajęcie.
Zaangażowany był do wszelkich sztuk w sławnej japońskiej trupie.
Nie było to dla niego zaszczytne, ale za ośm dni zapewniony miał wyjazd do San Francisko.
O godzinie trzeciej rozpocząć się miało widowisko, złożone z długonosych.
Naturalnie, Passepartout nie potrafiłby niczego teraz wykonać samodzielnie, gdyż czasu nie starczyło na przygotowanie, ale miał być podporą długonosych. Na jego to silnych barkach miały się oprzeć długonose istoty i w ten sposób utworzyć jakby grono winogron.
Zaczęły już grać trąby, bębnić bębny, a widzowie zaczęli się gromadzić.
Pełno było w sali Europejczyków, Chińczyków, Japończyków, mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszyscy siadali na szerokich ławkach, lub w lożach.
Przedstawienie było takie, jak i we wszystkich cyrkach, ale przyznać trzeba, że Japończycy są najzręczniejszymi i najbieglejszymi akrobatami w sztukach.
Jeden np. trzymając w ręku wachlarz i kawałki papieru, obracał niemi tak zręcznie, iż wywoływały złudzenie, prawdziwych motyli i kwiatów.
Drugi z błękitnego dymu wypuszczanego ze swej fajeczki, wypisywał pochlebne wyrazy dla publiczności.
Trudno opisać wszystkie nadzwyczajne sztuki, pokazywane w cyrku japońskim, ale najważniejszą z nich miała być scena, zatytułowana „Długonosy“, nieznana dotąd i niebywała.
Te Długonosy tworzyły związek specjalny pod rządem bożka Tengu.
Ubrani jak bohaterowie wieków średnich, na ramionach mieli olbrzymie skrzydła.
Ale wyróżniało ich od wszystkich dotąd znanych clownów to, że mieli ogromne nosy.
Nosy te były bambusem, długim na pięć, sześć i dziesięć stóp, jedne proste, drugie krzywe, tamte znów do góry zadarte.
Dwunastu długonosych leżało na plecach, a koledzy ich wyprawiali różne skoki na ich nosach.
Na zakończenie przedstawienia oznajmiono publice, że ukaże się ludzka piramida, z pięćdziesięciu Długonosych złożona. Miał to być tak zwany wóz Jaggernota.
Ale zamiast utworzyć piramidę z oparcia się na plecach lub ramionach, utworzono ją w ten sposób, że opierano się na nosach.
Jeden z tych, który wchodził w skład Długonosych, opuścił trupę, na jego miejsce wszedł więc Passepartout.
Biedny chłopak był złamany na duchu, musiał bowiem wziąć skrzydła i nos bambusowy, jak i drudzy, co go poniżało we własnych oczach, ale cóż było robić? Nos ten był to jedyny środek do życia!
Passepartout wszedł na salę i miał utworzyć wraz kilku kolegami podstawę piramidy.
Wszyscy ci wyciągnęli się na podłodze z nosami, wysuniętymi do góry.
Druga grupa oparła się na nich nosami, trzecia na tamtych i t. d.
Podziw był powszechny, ale doszedł do najwyższego stopnia, gdy piramida zachwiała się, jeden z postawy ubył, i jak domek z kart za lekkim podmuchem, runęli wszyscy na ziemię.
Sprawcą tego był Passepartout, który nagle opuścił swe stanowisko, przeskoczył balustradę, oddzielającą scenę od widzów i rzucił się do prawej galerji, padając do nóg pewnego widza i wołając:
— Ach! mój pan! mój pan!
— To ty?
— To ja!
— A więc, w takim razie, do parowca, mój chłopcze!...
Pan Fogg, pani Anda i Passepartout wyszli przez korytarze, chcąc wydostać się z budy cyrkowej, ale spotkali tam rozgniewanego pana Batulkara, który twierdził, że utracił cały dochód, z powodu Passepartout.
Pan Fogg uśmierzył jego gniew, rzucając mu garść banknotów.
I o godzinie wpół do siódmej weszli wszyscy na parowiec, Passepartout ze skrzydłami i sztucznym nosem, których zdjąć już nie było czasu.