Podróże Gulliwera/Część druga/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonathan Swift
Tytuł Podróże Gulliwera
Wydawca J. Baumgaertner
Data wyd. 1842
Druk B. G. Teugner
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Jan Nepomucen Bobrowicz
Tytuł orygin. Gulliver’s Travels
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Król i Królowa odprawiają podróż do granic państwa.

Autor im towarzyszy.
— Dokładny opis, jakim sposobem kraj ten opuszcza.

Powrót do Anglji.




N


Nadzieja odzyskania kiedyś wolności nigdy mnie nie opuściła, chociaż ani sposobu nie wiedziałem, ani planu udać się mogącego ułożyć nie mogłem. — Okręt którym tu przybyłem, pierwszym był europejskim statkiem do tych brzegow zapędzonym, i Król dał surowy rozkaz, ażeby w przypadku ukazania się jeszcze raz podobnego, przynieść go bezzwłocznie w koszach ze wszystkiemi ludźmi do Lorbrulgrudu.

Życzył sobie mocno, aby mi mógł dać żonę mojej wielkości, dla rozpłodzenia mojego gatunku; lecz jabym wolał umrzeć niż zostawić nieszczęśliwe potomstwo, któreby jak kanarki chowano w klatkach, i jako osobliwość znakomitszym i bogatszym w całem Królestwie za pieniądze przedawano.

Wprawdzie obchodzono się ze mną jak najłagodniej, byłem faworytem Króla i Królowej i ulubieńcem całego dworu; lecz zawsze znajdowałem się w położeniu godności człowieka nieodpowiadającem. Nie mogłem zapomnieć o mojej drogiej familji w Anglji. Życzyłem sobie także być między ludźmi, z którymi bym mógł żyć jak z równymi sobie, gdziebym mógł chodzić wszędzie bez bojaźni abym nie został jak żaba lub mały piesek podeptany. Lecz moje uwolnienie przyszło prędzej niżelim się mógł spodziewać, a to sposobem nadzwyczajnym. Cały ten wypadek chcę ze wszelkiemi szczegółami jak najdokładniej opowiedzieć.

Na początku trzeciego roku mojego pobytu w tym kraju, ja i Glumdalklitch towarzyszyliśmy Królowi i Królowej w jednej dalekiej podróży do południowych granic państwa. Jak zawsze tak i tą razą wożono mnie w podróżnem pudle, wygodnym 12 stóp objętości mającym gabinecie. Matę moją która mi także w podróżach za łóżko służyła, przymocowano jedwabnemi nitkami do powały, ażebym mniej czuł mocne trzęsienie, kiedy mnie, na moje życzenie, służący konno woził. Kazałem stolarzowi ażeby w powale wydrążył dziurę dla wpuszczania świeżego powietrza, tak, że ją za pomocą zasuwki zamknąć i otworzyć mogłem.

Przy końcu naszej podróży, Król chciał kilka dni zabawić w jednym pałacu niedaleko miasta Flanflasnic, sześć mil od morza odległego. Ja i Glumdalklitch byliśmy mocno sfatygowani; ja byłem cokolwiek niezdrów, ona zaś tak była osłabioną, że wychodzić nie była wstanie.

Mając nieprzezwyciężoną chęć widzieć morze którem jedynie wolność odzyskać mogłem, udawałem jakbym daleko był słabszym niż było w istocie i prosiłem, aby mi w towarzystwie pazie, któremu już nieraz powierzony bywałem, wolno było dla polepszenia zdrowia, używać cokolwiek świeżego powietrza morskiego.

Nigdy nie zapomnę, z jakim wstrętem i niechęcią Glumdalklitch na to zezwoliła: jak najsurowszy dała paziowi rozkaz czuwać nad bezpieczeństwem mojem z największą troskliwością, i rozstając się ze mną zalała się łzami, jakby przeczuwała co się ze mną stać miało.

Paź zaniósł mnie w pudle na brzeg morza o pół mili od pałacu. Kazałem mu postawić je na ziemię, otworzyłem okno i z niewymowną tęsknotą spoglądałem na obszerne przedemną rozciągające się morze. Powiedziałem potem paziowi że się chcę położyć spać, co mi może ulgę przyniesie. Zamknął więc okno ażebym się nie zaziębił, a ja położywszy się zasnąłem.

Ile się domyślać mogę, paź w mniemaniu iż mi się nic złego przydarzyć nie może, oddalił się od pudła dla zbierania jaj dzikich ptaków: widziałem bowiem przedtem, iż czegoś między skałami nad brzegiem morza szukał a znalazłszy podnosił i do kieszeni chował.

Bądź co bądź, gwałtowne wstrząśnienie pudła obudziło mnie ze snu, i uczułem że z nadzwyczajną szybkością unoszonem zostaje. Pierwsze wstrząśnienie było tak mocne, że mnie o mało co z maty nie wyrzuciło, lecz później stało się łagodniejszem. Krzyczałem ze wszystkich sił, ale nadaremno. Patrzałem przez okno, ale nic niewidziałem, tylko niebo i obłoki.

Nademną słyszałem szum podobny robieniu skrzydłami i zacząłem się domyślać strasznego położenia w jakiem się znajdowałem; że orzeł porwał może dziubem za powróz do pudła przywiązany, w celu puszczenia go z wysokości na skały, jak żółwia w skorupie, i tym sposobem stłukłszy je, trupa mego dostać i pożreć: gdyż ptaki te taki mają węch i roztropność, że odkrywają łup swój w wielkiej bardzo odległości i w lepszem jeszcze ukryciu niż moje pudło, którego ściany tylko na dwa cale były grube.

Po niejakim czasie usłyszałem że bicie skrzydłami znacznie się powiększało, i moje pudło jak burzą jaką, w tę i ową stronę było miotane. Słyszałem też iż niosący mnie orzeł (bo z pewnością mogłem już tak sądzić) kilka mocnych dostał uderzeń, potem uczułem iż w prostopadłym kierunku z nadzwyczajną prędkością spadam, tak, iż mi to oddech tamowało. Spadnienie moje skończyło się wstrząśnieniem, którego huk daleko był mocniejszy, niż wodospadu Niagary. Znajdowałem się przez niejaki czas w zupełnej ciemności, potem pudło zaczęło się podnosić, i przez zwierzchnią część okna światło ujrzałem.

Poznałem wtedy iż w morze wpadłem. Pudło przez ciężar mojego ciała i znajdujące się w niem meble, jako też grube blachy żelazne kąty jego przymocujące, głęboko bardzo w wodzie płynęło. Zdawało mi się wtenczas, i jeszcze teraz jestem tego mniemania, iż orzeł pudło moje unoszący, ścigany był przez kilku innych orłów, i dla lepszego bronienia się przeciwko nim chcącym mu łup jego wydrzeć, puścić mnie został przymuszony. Blachy żelazne bardzo grube i mocne trzymały pudło podczas spadnienia w równowadze i przeszkodziły jego rozbiciu. Fugi jego były mocne i ścisłe, drzwi zaś nieotwierały się na zawiasach ale wysuwały się w górę i najmniejszej ilości wody nie przepuszczały. Wylazłem z maty nie bez wielkich trudności, i otworzyłem zwierzchni otwór pudła dla wpuszczenia świeżego powietrza, bo niezmiernie duszno mi było.

O jak gorąco życzyłem sobie być znowu przy mojej ukochanej Glumdalklitch, od której w przeciągu jednej godziny tak daleko oddalony zostałem. Mimo okropność mojego położenia, ubolewałem niewymownie nad nią, nad jej zmartwieniem z powodu że mnie straciła, nad niełaską Królowej spotkać ją niezawodnie mającą, a z tąd zniweczeniem jej pięknych na przyszłość widoków. Mało podróżujących znajdowało się w podobnem mojemu położeniu. Pudło moje co moment rozbić się mogło, lub być przez wiatr wywróconem i zanurzonem: jedna szyba stłuczona, i śmierć moja byłaby nieobchybna, a tylko kraty żelazne koło okien cokolwiek rozbicie ich wstrzymywały.

Spostrzegłem iż woda zaczyna się przedzierać przez fugi, zapchałem je jak tylko mogłem. Usiłowałem podnieść powałę mojego pudła, chcąc lepiej usiąść na nie, niż zostać wewnątrz zamkniętym; ale nadaremno. Gdybym nawet przez kilka dni mógł uchodzić tym niebezpieczeństwom, jeszcze okropniejsza śmierć mnie czekała, z głodu i pragnienia. Cztery godziny znajdowałem się w tem nie do wyobrażenia okropnym stanie; każden moment uważając za ostatni mojego życia, a nawet nieraz życząc sobie tego.

W tem usłyszałem jakieś tarcie o tę ścianę pudła, gdzie, jak już wspomniałem okna nie było, tylko skuble; nawet zdawało mi się że jest ciągnione, bo czułem mocne posunięcia się pudła w jednym kierunku, tak, że przez to fale aż po za okna się wznosiły i zupełna ciemność mnie otoczyła.

Nadzieja ratunku wstąpiła we mnie, odśrubowałem krzesło i stanąwszy na niem, zbliżyłem usta do dziury w powale i zacząłem wołać ratunku we wszystkich jakie tylko umiałem językach. Przywiązałem też chustkę do kija który zwyczajnie nosiłem, i wystawiłem przez otwór, dla oznajmienia ludziom okrętu w blizkości może będącego, że się w tem pudle nieszczęśliwy człowiek potrzebujący ratunku znajduje.

Nie mogłem widzieć czy to wszystko miało jaki skutek, lecz czułem że pudło w pewnym kierunku prędko się posuwa i że nareście o coś twardego uderzyło. Obawiałem się mocno ażeby to nie było o skałę, bo wstrząśnienie było bardzo gwałtowne.

Usłyszałem potem na dachu pudła uderzenie, jakby z rzucenia liny pochodzące, i tarcie o kółko tamże będące, poźniej pudło podniesione zostało blizko o cztery stopy wyżej niż przedtem: wystawiłem więc powtórnie mój kij z chustką i powiewając nim w powietrzu wołałem, ażem zupełnie ochrzypł.

Na odpowiedź usłyszałem trzykrotne wołanie, co mnie niepojętą radością przejęło, i ten tylko wyobrazić ją sobie potrafi, który w podobnym znajdował się położeniu; teraz usłyszałem tupanie na dachu pudła i ktoś zawołał przez otwór: „jeżeli się tam kto wewnątrz znajduje niech powie.“ — „Tak jest, odpowiedziałem, jestem anglikiem który przez fatalny los wpadł w największe jakie tylko człowieka spotkać może nieszczęście, i proszę aby mnie w imie Boga z tego więzienia uwolniono.“ — Odpowiedziano mi: „że mogę być zupełnie spokojny bo jestem w bezpieczeństwie, że pudło moje jest przywiązane do okrętu, i stolarz zaraz przyjdzie i zrobi w niem otwór dla wyjęcia mnie ztamtąd.“ — Odpowiedziałem, — „że tego wcale nie potrzeba i że to za wiele czasu zabierze; niech jeden z majtków palec w kółko wsadzi i zaniesie pudło na okręt do kajuty kapitana.“ — Majtki usłyszawszy mnie tak mówiącego myśleli, że jestem nieszczęśliwy obłąkany: niektórzy głośno się na to rozśmieli. Nie przyszło mi na myśl, iż się znajduję między ludźmi sobie podobnymi. Stolarz przybył, zrobił w kilku minutach wielki w pudle otwór, gdzie małą wsadzono drabinę za pomocą której wylazłem, i bardzo osłabiony, zaniesiony zostałem na okręt.

Majtkowie niezmiernie zdziwieni zadawali mi mnóstwo pytań, na które odpowiedzieć wcale chęci nie miałem; ja zaś równie mocno byłem zdziwiony, widząc przed sobą tyle karłów, gdyż oczy moje już były przyzwyczajone do ogromnej wielkości przedmiotów. Wtem kapitan P. Tomasz Wilcock, z miasta Shropshire, człowiek poczciwy i zasłużony, widząc że jestem blizki zemdlenia, zaprowadził mnie do swej kajuty, dał mi napoju ożywiającego, i kazał mi się położyć na swoje łóżko na spoczynek, którego też bardzo potrzebowałem.

Nimem się położył, powiedziałem mu że mam w pudle bardzo drogie meble, przepyszną matę, łóżko, kilka krzeseł, stół i szafę: że mój pokój jest drogiemi materyami obity, i gdyby chciał któremu z ludzi rozkazać aby przyniósł pudło do kajuty, wszystkobym mu pokazał. Kapitan słysząc mnie takie niedorzeczności mówiącego, myślał że cierpię pomieszanie zmysłów, dla zaspokojenia mnie jednakże, przyrzekł mi, że to zrobi; jakoż posłał kilku ludzi swoich, którzy, jak się poźniej dowiedziałem, rzeczy z pudła wyjęli, obicia oberwali, meble mocno do podłogi przyśrubowane przez niedbałe i spieszne oderwanie popsuli, a wziąwszy kilka tarcic, które im się zdawały być do czegoś pożyteczne, puścili pudło na morze, które też z powodu zrobionych uszkodzeń wkrótce zatonęło. Mocno byłem kontent, iż nie byłem świadkiem zniszczenia mojego domu, bo możebym sobie przypomniał rzeczy o których wolałbym na zawsze zapomnieć.

Spałem kilka godzin ale bardzo niespokojnie, marzyło mi się bowiem ciągle o kraju który opuściłem i o niebezpieczeństwach których doznawałem. Jednakowoż obudziwszy się ze snu, byłem znacznie wzmocniony. Właśnie była godzina ósma wieczorem i kapitan kazał natychmiast dać mi kolacyą w mniemaniu że pewno już dosyć długo pościłem. Z największą grzecznością przyjął mnie i częstował, przyczem uważał z zadziwieniem że ani wzrok mój nie był obłąkany, ani mowa bez związku. Gdy wszyscy wyszli, prosił mnie ażebym mu opisał moje podróże, i jakim przypadkiem wyrzucony zostałem w tej wielkiej skrzyni na morze.

Opowiedział mi, że koło 12tej godziny z południa, zobaczył przez perspektywę w wielkiej odległości coś do statku podobnego i chciał się do niego zbliżyć, w zamiarze zakupienia sucharów, których u niego brakować zaczynało; lecz przybliżywszy się poznał swój błąd, i posłał kilku ludzi na łodzi dla zobaczenia coby to było: że majtki mocno przestraszeni powrócili, utrzymując że widzieli dom płynący; że się śmiał z ich głupstwa, sam wsiadł na statek, i płynąc koło skrzyni zobaczył okna z kratami i nareszcie skuble w jednej ścianie będące; że kazał swoim ludziom przywiązać do nich linę, i przyciągnąć skrzynię do okrętu. Potem kazał te liny przywiązać do kółka na dachu będącego dla podniesienia skrzyni do góry, lecz wszyscy ludzie okrętowi nie byli w stanie wyżej nad 3 stópy ją podźwignąć. Widzieliśmy, mówił dalej, kij z chustką wystający z otworu i osądziliśmy, że wewnątrz musi być jaki nieszczęśliwy człowiek. Pytałem się go, czy w momencie jak mnie zobaczył, on lub jego ludzie nie widzieli w powietrzu ogromnej wielkości ptaków. Odpowiedział mi: że gdy ja spałem mówił o mnie z majtkami, i jeden z nich widział kilka ptaków ku północy ulatujących, lecz te nie były większe od zwyczajnych. Przyczyną błędu majtka, była zapewne nadzwyczajna odległość w której się ptaki znajdowały; lecz kapitan nie mógł naturalnie pojąć znaczenia mojego pytania. Pytałem się go potem, jak daleko podług jego mniemania jesteśmy od lądu. Odpowiedział, że podług najściślejszego wyrachowania, blizko o 100 mil: na co odpowiedziałem mu, że się niezawodnie o połowę myli, bo nie więcej jak dwie upłynęły godziny, kiedy po opuszczeniu lądu, wpadłem w morze. Kapitan zaczął znowu myśleć że jestem w obłąkaniu, i radził mi, ażebym się udał na spoczynek; lecz ja zapewniłem go: że przez jego przyjęcie i miłe towarzystwo zupełnie jestem wzmocniony, i że nigdy niebyłem jaśniejszego rozumu jak teraz.

Natenczas w poważnym bardzo tonie zapytał mnie, czy nie mam zgryzot sumienia, przez popełnienie jakiej wielkiej zbrodni, za co w tej skrzyni na morze zostałem puszczony, jak to w niektórych krajach zwykli karać wielkich zbrodniarzy, wyrzucając ich na uszkodzonym statku i bez żywności na morze: że lubo w tym razie przyjęcie tak wielkiego zbrodniarza na okręt, niebardzo mu jest miłe, przyrzeka mi jednak na swoje słowo, w pierwszym porcie gdzie wpłyniemy, wysadzić mnie na ląd z wszelkiem bezpieczeństwem. Te jego podejrzenia, mówił, powiększone zostały przez wiele niedorzeczności które przed nim i majtkami o pudle mówiłem, przez osobliwe miny i postępowanie moje przy stole.

Prosiłem go aby chciał wysłuchać moją historyą, którą mu też najwierniej od czasu opuszczenia Anglji aż do momentu kiedy mnie zobaczył opowiedziałem; a ponieważ prawda łatwy zawsze znajduje przystęp do ludzi rozsądnych, więc i ten godny człowiek posiadający cokolwiek nauki, poznał rzetelność i otwartość moją. Dla potwierdzenia zaś tego com mu opowiadał, prosiłem go aby kazał przynieść z pudła wyjętą szafę, od której klucz miałem przy sobie, i pokazałem mu wszystkie osobliwości zbierane w kraju, z którego tak cudownym wydostałem się sposobem.

Między innemi rzeczami, znajdowały się wtym zbiorze dwa grzebienie, jeden z włosów brody Królewskiej, a drugi z tegoż samego materyału, lecz którego osada była z kawałka urżniętego paznokcia Jej Król. Mość zrobiona; pakiecik igieł i szpilek na jedną i pół stopę długich; cztery żądła jak stolarskie sztyfty grube i pierścień złoty, który mi Królowa w sposób najgrzeczniejszy podarowała: zdjąwszy go bowiem z palca, sama mi go przez głowę na szyję włożyła jako naszyjnik. Prosiłem kapitana, ażeby w dowód mej wdzięczności za jego dobrodziejstwo przyjął odemnie ten pierścień; lecz tego żadnym sposobem nie chciał uczynić. Pokazałem mu też nagniotek, który sam z nogi dworskiej damy odjąłem: był on gruby jak największe jabłko i tak stwardniał, że za powrotem do Anglji, kazałem wydrążyć go na kubek i w srebro oprawić. Dałem mu też oglądać, spodnie moje które nosiłem, z jednej myszej skóry zrobione. —

Najusilniejszemi tylko prośbami mogłem go nakłonić do przyjęcia odemnie zęba lokaja, który największą uwagę jego na siebie zwrócił. Dziękował mi za to bardzo i nawet więcej niż ta bagatelka wartą była. Ząb ten został przez nieumiejętnego chirurga, jednemu ze służących mojej piastunki wyrwany, chociaż był zupełnie zdrowy; kazałem go oczyścić i schowałem w moim gabinecie: długość jego wynosiła przeszło jedną stopę, a średnica cztery cale.

Kapitan mocno był zadowolony z mojego opowiadania i powiedział mi, iż uczyniłbym publiczności przysługę, gdybym opis moich podróży za powrotem do Anglji chciał drukiem ogłosić. Odpowiedziałem mu; że dosyć już mamy opisów podróży, a teraz takie tylko dzieła chcą czytać, które co nadzwyczajnego zawierają; że wiele pisarzy, zdaje mi się, więcej na własną próżność i interes wzgląd mają, niż na prawdę. Moja historya ofiaruje tylko rzeczy zwyczajne, a nie opisywałaby ani osobliwych zwierząt i roślin, obyczajów i bałwochwalskich obrządków religijnych dzikich ludów, któremi większa część pisarzy, pisma swoje ozdabia. — Dziękowałem mu jednak za jego radę i przyrzekłem zastanowić się nad nią.

Dziwiło go mocno, że ja mówiąc niezmiernie głośno krzyczałem: pytał mnie się, czy Król i Królowa Brobdignagu byli głuchemi. Odpowiedziałem mu: że i mnie jego i majtków głos tak cichy bardzo zadziwia, który, lubo go dobrze słyszę, jednak wydaje mi się jak najlżejsze szeptanie; że kiedy się w tym kraju znajdowałem, mówiłem zawsze tak jakbym ja był na ulicy i mówił z kim na wieży się znajdującym; wyjąwszy kiedy mnie na stół postawiono lub wzięto na rękę.

Powiedziałem mu także jedno moje postrzeżenie; że kiedy na okręt przybyłem, majtki i wszyscy mnie otaczający wydawali mi się być najdrobniejszemi jakiem tylko widział stworzenami: że przez pobyt mój w Brobdygnagu, oczy moje tak do ogromnej wielkości przedmiotów przyzwyczajone zostały, żem się w zwierciedle żadnym sposobem oglądać nie mógł, taką mnie wzgardą napełniało porównanie mojej osoby z innemi.

Kapitan odpowiedział mi na to, iż podczas jedzenia uważał, że ja wszystkie rzeczy oglądałem z największem zadziwieniem i często tylko z trudnością śmiech wsobie tłumiłem, czego wytłomaczyć sobie nie mógł i przypisał to słabości jakiej umysłowej. Odpowiedziałem mu, że mnie to bardzo dziwi żem się od śmiechu mógł wstrzymać, na widok misek wielkości trojaka, pośladka sarniego na jeden kęs nie wystarczającego, kubka mniejszego od łupiny orzechowej, i tak porównałem wszystkie które tylko widziałem przedmioty; bo chociaż Królowa wszystkie rzeczy dla mnie odpowiedniej wielkości zrobić kazała: zajmowały mnie jednak zawsze nie własne, ale otaczające mnie, i postępowałem jak wszyscy ludzie, którzy uważając innych o sobie zapominają.

Kapitan zrozumiał mój żart, i śmiejąc się odpowiedział mi angielskiem przysłowiem: że moje oczy są daleko większe niżeli mój żołądek, gdyż widział iż przy stole nie wielki miałem apetyt, chociaż przez cały dzień pościłem; oświadczył mi też, iż chętnie dałby sto funtów szterlingów, gdyby mógł widzieć skrzynię moją w dziubie orła, a potem spadającą z tak nadzwyczajnej wysokości: jest to, powiedział, wypadek tak uderzający i rzadki, iż zasługuje aby potomności został podany. Porównanie z Faetonem było tak blizkie, iż nie omieszkał przystosować go tutaj, lecz zdawało mi się że nie na swojem miejscu.

Kapitan powracał z Tonkinu do Anglji, lecz zapędzony został aż pod 40ty stopień szerokości i 143ty stopień długości ku północno wschodniej stronie. Dwa dni po mojem na okręt przybyciu, powstał mocny wiatr passatny; płynęliśmy ku południowi, potem koło brzegów Nowej Holandyi, aż nareszcie południowo-zachodni wzięliśmy kierunek i objechaliśmy przylądek Dobrej Nadziei. —

Podróż nasza była bardzo pomyślną, lecz nie chcę jej szczegółami nudzić czytelnika. Kapitan zawijał do kilku portów, wysyłał kilka razy szalupę dla zakupienia żywności i opatrzenia się w wodę. Co do mnie, nie opuściłem okrętu ażeśmy przybyli do Dunes; dnia 3o lipca 1706 roku, blizko 9 miesięcy po mojem uwolnieniu. Chciałem zostawić wszystkie rzeczy na okręcie, jako zabezpieczenie zapłaty za przewóz; lecz kapitan przysiągł, że ani grosza za to odemnie nie przyjmie. Pożegnaliśmy się bardzo przyjaźnie i czule, i wymógłem na nim przyrzeczenie, że mnie odwiedzi w moim domu w Redriff. Poczem nająłem sobie konia i przewodnika za talara, którego od kapitana pożyczyłem.

W podróży widząc małość domów, bydła i ludzi, myślałem że jestem w Lillipucie. Obawiałem się ciągle abym spotykających mnie podróżnych nie stratował i wołałem często na nich aby mi z drogi ustępowali; tak, że nieraz omało mię nie zbito z powodu grubiańskiego mojego postępowania.

Jakem przybył do mojego domu, o któren się ledwo mogłem dopytać, i służący drzwi mi otworzył, schyliłem się wchodząc, jak gęś przeciskająca się przez bramę, z obawy abym sobie głowy nie zranił. Żona moja przybiegła chcąc mnie uściskać, ale ja schyliłem się niżej jej kolan, w mniemaniu że inaczej moich ust dosięgnąć nie potrafi. Córka moja uklękła przedemną prosząc mnie o błogosławieństwo moje, ale ja jej wcale nie widziałem aż wstała; bo przyzwyczajony byłem zadzierać ciągle głowę i patrzyć do wysokości 60 stóp; objąłem ja potem ręką dla podniesienia jej do góry. Z niektórymi w domu znajdującymi się przyjaciołmi moimi i służącymi tak się obeszłem, jakbym ja był olbrzymem a oni karłami. Powiedziałem żonie mojej że była zanadto oszczędną, bo znajduję ją i moją córkę zupełnie schudzone i głodem zmorzone. Słowem postępowanie moje było takie, że wszyscy myśleli iż cierpię pomieszanie zmysłów. To jest przykład, jak silny wpływ wywierają przyzwyczajenie i przesądy.

Niezadługo porozumiałem się zupełnie z familią i przyjaciołmi moimi. Żona moja życzyła sobie, ażebym się nigdy więcej nie puszczał na morze, ale los inaczej postanowił, jak czytelnik w dalszym ciągu dowiedzieć się może. Niniejszem zaś kończę drugą część moich nieszczęśliwych podróży.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonathan Swift i tłumacza: Jan Nepomucen Bobrowicz.