Poezye. Serya druga/Całość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Poezye. | |
Podtytuł | Serya druga. | |
Wydawca | Nakład Gebethnera i Wolfa. | |
Data wyd. | 1883 | |
Druk | Kraków. — W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
POEZYE.
SERYA DRUGA.
WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFA.
1883.
W cień owinę się jak w rąbek,
Księżyc przyćmię, gwiazdy zdmuchnę,
Skrzydła wezmę dwa bieluchne —
I polecę — jak gołąbek!
Mój gościniec — mleczna droga;
Mój przewodnik, co tam mruga,
Gwiazdka jedna, gwiazdka druga,
Co się pali u stóp Boga.
Tyle smutków przez dzień cały,
Tyle troski, tyle nudy...
Witaj, witaj, druhu biały,
Czarodziejskich snów ułudy!
Gdzie polecę? gdzie popłynę,
Nim mnie ranek schwyci szary?
W step szeroki? w mórz głębinę?
Pod błękitnych zórz kotary?
Cisza wabi, cisza nęci...
O! bodajto, chociaż we śnie,
Zbyć się myśli i pamięci,
Co udręcza tak boleśnie!
Dość, dość skarg tych! dość tych żalów!
Noc tak cicha, pełna woni...
Czuję srebrną mgłę na skroni,
A w źrenicy błysk opalów. —
Kto tam płacze? kto tam wzdycha?
Precz, ty czasie, z starą kosą!
Wznieśmy toast z róż kielicha,
Nabranego świeżą rosą!
Ktoś się biedzi z dawnym bólem,
Ktoś z swą nędzą, ktoś z tęsknotą...
Zbudź się, powstań, jesteś królem,
Wznosisz czarę szczerozłotą!
Któżby słuchał świat rachunków,
Z gorętszego serca drżenia?
Coto? skargi? co? westchnienia?
Nie! to szmery pocałunków.
Chór majowych dzwonków w lesie
Pieśń uroków pełną niesie...
Któż mi wzbroni, na tej ziemi,
Noc prześpiewać razem z niemi?
Chwilę szczęścia trzeba chwytać,
Jak złotego ptaka w locie...
Mamże we łzach i w tęsknocie
Czekać, aż dzień pocznie świtać?
Serce, nie bijże tak głośno;
Ty wiesz przecie, że niewolno!
Co? piosenkę chcesz miłosną?
...„Pokochałem różę polną...”
Nie, nie, proszę! ciszej, ciszej!
Sen ucieknie mi ułudny...
Nuż się zbudzi, a usłyszy
Ranek zimny, ranek nudny!
Jak namiętnie noc ta pała!
Ileż blasków w tej ciemności!
Ach, do ciebie, różo biała,
Toast szczęścia i miłości!
Radosnym biesiadnikom z uwieńczoną głową,
Z piersią pokrytą strojnie chlamidą godową,
Dzień słoneczny, co w żarach kąpie swoje oczy,
Wino niechaj w kielichy róż szkarłatnych toczy
Błyski słońca nie nużą wesołej źrenicy;
Uśmiechy szczęścia lecą, jako strzały złote...
Lecz kto w piersiach ma smutek, a w sercu tęsknotę,
Ten czeka nocy cichej, jako powiernicy.
Łzami zmęczone oko mruży się przed słońcem;
Skroń blada, jak kwiat, więdnie pod tchnieniem gorącem;
Duch się zwija sam w sobie, jak nocne powoje...
Lecz gdy gwiazdy zabłysną w błękitnem przezroczu,
Podobne do spojrzenia ukochanych oczu,
Jakże błogo im zwierzać łzy i smutki swoje!
Ach! oszukałaś ty mnie, nocna ciszo!
Ach! oszukałaś mnie, ciszo kojąca,
W której się róże uśpione kołyszą,
W blaskach miesiąca.
Wierzyłam tobie, słuchając milczenia
Lasów, co do snu bez szumu się kładły;
I wód, co swemi srebrnemi zwierciadły
Odbiły gwiazdy bez drżenia. —
Wierzyłam tobie, patrząc w błękit cichy,
I w sennych kwiatów zamknięte kielichy,
I na tę łąkę od mgieł lekkich jasną...
Wierzyłam tobie! ach, i nadaremnie!
Bo oto burza zerwała się we mnie...
O ciszy nocna! kiedyż duchy zasną?
Jak motyl drżący nad lampy płomieniem,
Duch mój uderza w skrzydła i ulata,
Gdzie wiekuistość bezsennem spojrzeniem
W ciemnościach czuwa nad nędzami świata.
I przez rozbitych słońc lotną mgławicę,
Co się wskróś nieba rzuca mleczną drogą,
Chciałby przeniknąć bytu tajemnicę,
Jak ci, co wierzyć chcą, ale — nie mogą!
O Panie! przebacz mi! Tyś Bóg, Tyś wielki!
Z błysków masz szatę, a z gromów koronę,
A stopy Twoje na słońcu są wsparte!...
Łzy ludzkie, cóż są? — ach! rosy kropelki —
A przecież wszystkie masz je policzone...
Co?... policzone? — co? — i nieotarte?
O nocy cicha, o nocy majowa,
Korony Boga blada, chłodna perło!
Ty, jak tęsknoty bezsennej królowa,
Nad ziemią wznosisz srebrne swoje berło.
O! miłościwą bądź ty dziś dla ducha,
Co w twych przeźroczach tajemniczych tonie,
I zadumanej ciszy twojej słucha,
I zapomnienia szuka na twem łonie!
O! miłościwą bądź!... zarzuć zasłonę
Na smutki ziemi tej nieukojone,
Na wielką nędzę istnienia!
Ja nic nie żądam, ja o nic nie proszę;
Za wszystkie sny twe, za wszystkie rozkosze,
Cienia chcę tylko... ach, cienia!
W miesięcznych blaskach nocy Twojej stoję
I gwiazdom zwierzam tęskne niepokoje,
O czuwający! o Boże!
Widzisz tę ziemię u nóg Twoich śpiącą,
Ufną, bezbronną i we snach się rwącą
Tam, kędy wzlecieć nie może?
Błękitne mary wieją nad jej głową,
Razem z jasnością bladą, księżycową,
Która palące łzy studzi...
Zbrodniarz, skazaniec, nędzarz i sierota
Śni, że się zbliża świt z róż i ze złota,
I że do szczęścia go zbudzi.
A przecież jutro, Ty wiesz o tem, Panie!
Uderzy w niebo płacz i narzekanie,
Ockną się krzywdy ludzkości...
Czyżby nie lepiej było, już na wieki
Położyć na te zamknięte powieki
Śmiertelną pieczęć nicości?
Usta, co we dnie z rozpaczą bluźniły,
Bez głosu, napółotwarte goreją,
Jak kwiat spalony, co nie ma już siły
Poić się rosą — nadzieją.
Srebrne złudzenia i błękitne mary,
Co niegdyś ducha rzeźwiły wśród znoju,
Stoją przede mną, jako puste czary,
Bez jednej kropli napoju!
I próżno wołam: pragnę!... i daremnie
Podnoszę oczy w gwiaździste błękity,
Z których zwątpienie odarło tajemnie
Cudów zachwyty.
Imię Twe, duchów uciszonych Boże,
Zamknąć ust moich płonących nie może,
Jak pieczęć złota...
I jedno tylko, jak śmierć smutne, słowo,
Rzuca się na nie łuną purpurową:
Wieczna tęsknota!
Błogosławiona bądź, o nocy cicha!
Miesięczna nocy, bądź błogosławiona!
W cieniu twym wolniej, swobodniej oddycha
Dusza zraniona.
Błogosławione bądźcie, o wspomnienia,
Co jako kwiaty srebrne, z łez utkane,
Wschodzicie na mej drodze zadumane,
Roniąc westchnienia!
Błogosławiona bądź, o gwiazdo blada,
Co patrzysz na mnie oczyma cichemi...
Duch się mój smutny przed tobą spowiada
Z bólów tej ziemi!
Przez co cierpiałam — i szczęśliwą byłam,
Przez co z upojeń złotej czary piłam,
Przez co konałam z pragnień i niemocy,
Uśmiechy szczęścia i łzy nieliczone,
Bądźcie, ach, bądźcie mi błogosławione
Tej cichej nocy!...
Rozsypana perłami po wrzosach na łące,
Rozbit w lotne cienie i w błyski mdlejące,
Spadasz, nocy majowa, nad bezsenną skronią,
Chórem pieśni słowiczych i jaśminów wonią.
Chceszże ty upojeniem uśpić mego ducha,
Co w namiętnych porywach i żalach wybucha?
Chceszże w sercu, co w piersi drży smutne i chore,
Uroków zapomnienia dać pełna amforę?
O nigdy! — Ja źrenice me niepocieszone
Odwracam od twych czarów, jakby od trucizny,
I przez mgły twoje srebrne, na ziemię rzucone,
Widzę świeże jej rany — i dawne jej blizny, —
I łzy jej — i upadki — i więzy i winy,
I nędzę myśli bożej — w posągu tym — z gliny!
Ach próżno mnie chcesz łudzić urokiem twej ciszy!
Okrzyk ginących w walce ucho moje słyszy...
Przenikliwy, rażący, jak strzała, co leci,
By paść kędyś u celu odległych stuleci.
O! daj mi w nim zatonąć całą mą istotą!
Zgaś nade mną te gwiazdy, które igłą złotą
Haftują ciemny lazur w lotne arabeski...
Spokój twój jest złudzeniem dla tych, którzy drzemią;
A całunem śmiertelnym nad pełną łez ziemią,
Jest ten, srebrem utkany, cichy strop niebieski.
O różo! cofnij usta koralowe swoje!..
Precz od piersi z uściskiem, błękitne powoje!
Słowicza pieśni, zmilknij! zwiej się, mgło rozlotna!
Wy mi w skrzydła uderzcie, lasów ciemnych szumy!
I niechaj ja zostanę wśród mojej zadumy
Tak, jako zawsze byłam... smutna — i samotna.
O gwiazdy złote!
Po toż świecicie nocami cichemi,
By wrażać w serce uśpionej tej ziemi
Wieczną tęsknotę?
Ach! kto raz dotknął czary upojenia,
Stojąc samotny wśród nieskończoności,
Ten nie ukoi już nigdy pragnienia
W zmąconych źródłach nicości!
Ciche przestrzenie!
Kiedyż, ach kiedyż, płonące źrenice
Odgadną waszą srebrną tajemnicę,
Przenikną cienie?
Lekka, przejrzysta mgieł waszych zasłona,
Co się rozwiewać zdaje z ust mych tchnieniem,
Czyż tak na zawsze będzie rozciągniona,
Pomiędzy prawdą — a ludów sumieniem?
Ciemne błękity!
Czemuż wschód słońca tak jeszcze daleki?
Czy ujrzą kiedy stęsknione powieki
Nowych zórz świty?
Czy patrzeć mają wiecznie wytężone
W tę rozjaśnioną lekko wschodu stronę,
Kędy, przez chmury łez ludów perłowe,
Słońce podnosi swą głowę?
O nocy smętna!
Ty, co uciszasz łkającą pierś świata,
Czemu w bezsennych porywach ulata
Dusza namiętna?
Jestże to klątwą, czy dolą jej błogą,
Że gdy śpi ziemia, tęsknoty wybuchy,
Co niezrodzonych wieków budzą ruchy,
Usnąć, ucichnąć nie mogą?
Blaskom twym moje otwieram okienko,
Nocy źrenico!
Usta mi płoną wezbrane piosenką,
Serce — tęsknicą!
W mgliste przestrzenie wyciągam ramiona,
Cicha i drżąca...
A dusza moja omdlewa i kona
Bez swego słońca!
O życie, czaro upojeń! o życie,
Męko pragnienia!
Ileż ty w każdym zużywasz zachwycie
Siły istnienia!
Na żużle w twoich uniesień pożarze
Duch się wypala...
Ofiarę ognia biorą twe ołtarze,
Jako Baala!
Ty umiesz płomień podawać w kielichu
Białych powoi...
Spragnionym ustom ty szepcesz pocichu,
Że żar napoi...
Ty w ogień umiesz zamieniać powietrze
Błękitne, chłodne...
I łuny rzucasz na róże najbledsze,
W noce pogodne.
O życie! twoje kipiące puhary
Śmierć mają na dnie!
Nieszczęsny, komu pragnienie z twej czary
Gasić przypadnie.
A jednak — oto ja wyciągam dłonie
Do ciebie! — oto
Duch się mój trawi pragnieniem, i płonie
Wieczną tęsknotą!
I w łez jasności, jak w srebrnej kaskadzie,
Skąpana stoję...
A noc miesięczna na głowę mi kładzie
Odblaski swoje.
I pić mi daje z perłowej swej czary
Napój marzenia...
I zmienia mgliste, wilgotne opary
W srebrne widzenia.
Jakiś świat cichy, promienny i biały,
Wstaje — zaklęty...
Płomień tężeje w przezrocze kryształy,
A łzy — w dyamenty.
Obłok tęsknoty, w puch lekki rozbity.
Przewiał nad głową,
Jak pąk róż białych, rzuconych w błękity
Z rosą perłową...
Skrzydła swe szerzej i wyżej rozwinął,
Wzbił się do góry...
I jako orzeł w dal jasną popłynął
Srebrzysto–pióry
Majestat ciszy usta mi zamyka...
Gdzież wyraz, który
Godnym jest, by mu wtórzyła muzyka
Sennej natury?
O nocy błoga! ty chłodzisz swem tchnieniem
Skroń rozpaloną,
Ty kryjesz żary przed mojem spojrzeniem
Białą zasłoną;
Wszystko, co ziemskie, aż do serca bicia
Uciszasz we mnie —
I unoszącym mnie porywom życia
Mówisz: „daremnie!”
I tak mnie trzymasz, jakby urzeczoną,
W swej srebrnej mocy,
Aż duszę moję ukoisz wzburzoną,
O cicha nocy!
Kto czuwa ze mną?...
W noc cichą, w noc ciemną,
Gdy zmrok przejrzysty nad ziemią zapada
Niosąc sny lekkie, z mgły srebrnej utkane,
Gdy tylko gwiazda oczy zadumane
Otwiera, w ciemnych lazurach drżąc blada,
Kto czuwa ze mną?
Czy ty, o morze co bezsenne łoże
Porzucasz, wiecznym parte niepokojem,
I czołem bijesz o brzeg dziki, pusty,
I skargi gorzkie spienionemi usty
Ciskasz pod niebo — i rwiesz się przebojem...
Czy ty, o morze?...
Czy ty, płonąca pustynio bez końca,
Co nad spalonem okiem nie masz powiek,
I suchą, wiecznie otwartą źrenicą,
Z beznadziejnego pragnienia tęsknicą
Patrzysz w niebiosa z rozpaczą, jak — człowiek!
Czy ty, płonąca?
Czy ty, o ciszo! którą duchy słyszą,
Jak w lekkie skrzydła uderzasz nad światem
I oblatujesz senne widnokręgi,
I śpiewasz hymny z gorejącej księgi
Nocy i szepcesz z białej róży kwiatem...
Czy ty, o ciszo!...
Czy tęskne szumy, które pieśń zadumy
Ponad lasami uśpionemi niosą —
I nocą idą, jak tułacze smutni,
Co nie zabrali z domu nic, prócz lutni
O strunach pełnych łez, lecących rosą...
Czy tęskne szumy?
Czy wy, powoje, co kielichy swoje
Powiewom nocy otwieracie rade —
I, jakby gwiazdy, co na ziemi kwitną,
W zmierzchu wschodzie jasnością błękitną,
I w srebrnych blaskach chwiejecie się blade...
Czy wy, powoje?
Czy ty, daleki! co tęskne powieki
Samotny wznosisz w gwiaździste błękity...
A lecąc myślą tam, gdzie wszystko świętsze,
Czystsze, jaśniejsze, trwalsze i gorętsze,
Chwytasz promyczek z przeszłości odbity...
Czy ty, daleki?...
Ciemność żałobny wianek wije ziemi
Na blade skronie...
Ostatnia gwiazda błyskami mdławemi
W pomroce tonie...
Wytężam oko — i dojrzeć nie mogę
Przez cieniów morze,
Jaką dla świtu wyznaczasz Ty drogę,
Światłości Boże!
Czy mu przyjść każesz, jak idą pioruny
W błyskawic szacie,
Wpośród przerażeń i klęsk krwawych łuny.
W burz majestacie?
I będziesz ludy unosił wichrami,
Jak lasów dęby,
Nań dalekiemi budując wiekami
Słoneczne zręby?
Czy przyjdzie, jako wybuchy wulkanów,
Z drżeniem złowieszczem,
Wstrząsając łkaniem piersi oceanów,
A ziemię dreszczem?
Aż to, co w bólach i w łzach się stopiło
W płomienne lawy,
Z przepaści buchnie z tragiczną w świat siłą,
Jako dzień krwawy?
Czy wzejdzie cicho w te ciemne przestworza,
Nad wieki śpiące,
Szląc wszystkim ludom, od morza do morza,
Złociste gońce?
I błękitniejąc, jak prawda odwieczna,
Bez walk, w pokoju
Wzejdzie nam, jako słoneczność, konieczna
W ludów rozwoju?
∗
∗ ∗ |
Jakkolwiek przyjść ma, daj nam go już, Panie!
Zaklinam Ciebie
Przez tęskność, która przyszłości świtanie
Nieci na niebie...
I choćby tylko mógł jedną przyjść drogą —
Przez serce drżące,
Niech śpieszy! niechaj zdepce je swą nogą
Wschodzące słońce!
Na dwóch skrzydłach zawieszony,
Jako złoty ptak się waży...
Lewe — gore w tęcz miljony
I w miljony skier się żarzy...
Szlakiem ognia, przez niebiosy,
Do przyszłego rwie się słońca...
Brylantami sypie rosy,
Mgły przejrzyste na dół strąca,
I w purpurze jasnej miga,
Jako sztandar, na gór wierzchu...
Prawe — niknie i zastyga
W płowych cieniach, w silnym zmierzchu...
Konające gwiazdy blade
Na zachodnie strząsa stoki,
I perłowych piór kaskadę
Cieniem rzuca na obłoki...
∗
∗ ∗ |
Gdzież obróci lot swój dzielny?
Czy się dźwignie przez ogromy
Zórz słonecznych — nieśmiertelny?
Czy zapadnie w cień — znikomy?
Waży się, roztacza pióra...
Rozperlone drży powietrze,
Ze snu wstaje róża biała,
W łunach gore wschodni szczyt...
Rwie się, wzlata, gdzie purpura
Przepłomienia chmurki bledsze...
Pierwsza złota pada strzała...
To świt!
∗
∗ ∗ |
Cisza... świat uśpiony marzy
O tej walce, co się toczy
Ponad jego senną głową,
Między światłem a ciemnością...
Przez sen bije głos nędzarzy...
A zamknięte smutnych oczy
Po przez chmurę łez perłową
Poglądają za przyszłością.
Ci, co cierpią, ci, co płaczą,
Pierwsi budzą się o świcie,
Patrząc, czy też nie obaczą
Nowej zorzy na błękicie...
Od jutrzennych snów ludzkości
Łuny biją dookoła...
Wschód pokoju, wschód miłości
Przepromienia blade czoła...
Poza nami już łez morze!
Poza nami wieków cienie...
Z wyżyn widać już promienie
I tlejące nowe zorze!
Dalej, dalej, wyżej jeszcze!
Choć świat tonie w nędz ogromie,
Widzą dzień już duchy wieszcze,
Czuwające na wyłomie
Coraz jaśniej nam nad głową...
Głuchych cieniów nikną mary...
Oto niknie gdzieś w oddali
Konający nocy zgrzyt...
Już chorągiew rubinową
Słońce wznosi nad świat stary...
Już się wschód jasnością pali...
To świt!!
Maro swych gości po uczcie prowadzi,
Gdzie zakupieni wczora niewolnicy
Na zgniłej słomie, wpółnadzy i bladzi,
Wypoczywają, zamknięci w piwnicy.
Maro — to znawca! on swoje obole
Wie na co wydać, krwi dobrej zna cenę:
Jak amor każde u niego pacholę,
A mąż — gladiator! choć dzisiaj w arenę!
Ot, pierwszy: Numid, nabytek wspaniały!
Tors, jakby z bronzu, a włos, jak lwie grzywy.
Rzut oka, zda się, przekuć można w strzały,
Nerwy drgające wyciągnąć w cięciwy!
Przepyszny towar! Gdy Maro go nogą
Kopnął wołając: „wstań, bydlę!” twarz dzika
Spłonęła jakąś ognistą pożogą
I ryknął wściekle: „nie budź niewolnika!”
Co za głos! wstrząsła się podziemna cisza...
Lentulus w strachu zgubił wieniec róży...
Wielcy bogowie!... Na brodę Jowisza,
Zda się, jak gdyby wołał: „nie budź burzy!”
Słychać, jak kędyś powstaje bezładnie
Pomsta, co kiedyś nad światem zapadnie...
Warczącą przepaść zgrozy słychać zdala...
Drżyjcie, to Romę niewolnik obala!
Oto powstają wraz z klątwy tej echem
Gromy strasznego stuleciom wybuchu...
Goście pobledli, a Maro z uśmiechem
Rzekł: „Przez Herkula! wszak on na łańcuchu!”
Lecz biesiadnicy cofali się żywo...
Maro ich tedy ku innej wiódł stronie,
Gdzie, jak łuk zgięty w pyszną linię krzywą,
Stał Grek młodzieńczy, ukrywszy twarz w dłonie,
I płakał. Biada, kto płacze w niewoli!
Łza, jak rdza, męską moc ducha przejada...
Kto w więzach słabnie, jest godzien swej doli...
Rozpaczającym niewolnikom — biada!
On rodzinnego nie ujrzy już nieba,
Ni na igrzysku nie chwyci w lot dzidy,
Rzuconej ręką gibkiego efeba...
Łańcuch rwą tylko lwy, albo Numidy!
Łzy — to zbyt wiele, i łzy — to zbyt mało.
Goście milczeli; z zapałem artysty
Wskazywał Maro, jak piękne to ciało
Określa kontur pogodny i czysty.
Wtem z boku nuta wesoła dolata...
To „sclavus saltans”, Słowianin wpół dziki;
Wszędy mu dobrze — i wszędy mu chata,
Byle miał pląsy i trochę muzyki!
Z młodzieńczej wierzby naciąwszy gałęzi,
Uczynił sobie grające narzędzie,
Skacząc, zapomniał, że łańcuch go więzi...
— Och! niewolnikiem ten był, jest i — będzie!
Odszedł, jak przyszedł — w gromach!
Panie... Panie...
Wróć się! odwołaj, w błyskach i piorunach,
Ognistej klątwy gorejące słowo,
Które nad moją przerażoną głową
W wichrach przelata — i w płomiennych łunach
Grzmi po przepaściach niebios: „Niech się stanie!”
Wróć się, o Panie!...
Oto się oddala
Na czterech wichrach spętanych, jak konie,
W błysk, który w dłoniach dzierży, piorunowy...
A za nim chmura, jak czara z korala,
Z któréj ogniste węże piją, płonie
Od skier skrzesanych złotemi podkowy...
∗
∗ ∗ |
Ucichło; tylko pustynia łkająca
Tarza się w bólach, jako lwica płowa,
Co ma porodzić lwa, króla tych piasków;
A blade widmo umarłego słońca,
W koronie swoich przygaszonych blasków,
Z grobu chmur czarnych powstaje...
Jehowa!...
Jehowa!... wróć się!...
Cisza; z burzy proga
Pan wstąpił w wiecznych błękitów swych gmachy;
I tylko w dali mdlejące przestrachy
Niosą tęczowy płaszcz Boga.
∗
∗ ∗ |
A więc to prawda? — ja, niewysłuchany,
Jako niewolnik odepchnięty nogą,
Upadam piersią na wrzące te piaski —
I darmo błagam litości i łaski...
A latające nade mną orkany,
Jak sępy, które krążą dookoła
Trupów, potęgę kradną z mego czoła,
A z źrenic moich kradną krwawe blaski,
A z piersi moich kradną jęk i łkanie —
I przepalają mi kości pożogą
Gniewu twojego!
Panie! Panie! Panie!...
A więc to prawda? — obiecanej ziemi,
Do której lud mój wiodłem lat czterdzieści
Wśród upalenia pustyń — i boleści,
Pomiędzy bogi cudzemi,
Tej ziemi, którą w gwiazd północnej straży,
Nad uśpionemi czuwając, widziałem,
Jak ten, co wielki dzień tryumfu marzy —
I spać nie może, budzony nadzieją
Życia całego, i biegnie na szczyty,
By prędzej dojrzeć zórz jasność i świty,
Co mają wiekom przyszłym błogosławić;
Tej ziemi, którą czuję w mej źrenicy,
We mgłach tych sinych, co tam błękitnieją
Nad Chanaanu wodami srebrnemi,
Wielkiego celu mych prac i tęsknicy,
Nigdy nie ujrzę oczyma własnemi!...
∗
∗ ∗ |
A więc to prawda?... Głos, co światy stworzył,
I od ciemności odciął jasność dniową,
Rozgrzmiał ten wyrok tu, nad moją głową
I piorunową pieczęć mu przyłożył!...
To, o com walczył, to, czego pożądam,
Nigdy w żywocie moim nie oglądam!...
Dusza się moja umniejszy — i skona
Nienakarmiona i nienapojona!...
∗
∗ ∗ |
O! bogdajżebym, bracie niewolniku,
Nie widział twego grzbietu smaganego!
Bodajbym nigdy nie usłyszał krzyku
Niedoli ludu mojego!
O! bogdaj mi się wśród nocy milczenia,
Gdym w srebrne gwiazdy patrzał zadumany
Nie śniły krwawe skrzywdzonych kajdany
I uciśnionych jęki i westchnienia!
Bogdajbym, zanim stanąłem przed królem,
Dziesięciorakich klęsk przyodzian mocą,
Strawił się ludów pragnieniem i bólem,
Jako mdlejący dzień — nocą!
Bogdajbym nigdy w samotnej zadumie
Od losu mego nie żądał był znaku!
Nie widział Pana w gorejącym krzaku,
Ni głosu jego słyszał w wichrów szumie.
∗
∗ ∗ |
Ach! odtąd każdy, co pójdzie przed ludem,
By udarować dniem skazańców nocy,
Chociażby walczył miłością i cudem,
I wywiódł jeńce z Faraonów mocy,
I kładł swą duszę za bóle ludzkości, —
Nim ujrzy chwilę odkupienia błogą,
Przeklęty przez wiek swój — skona!
Ani na skraju nowych czasów stanie
Tą, która drogę wskazywała, nogą!
A kości jego zawieja szalona
Rozniesie z burzą dziejową,
Nim błyśnie jutrznia przyszłości,
Nim to, o które walczył, złote słońce,
W przyobiecanej krainie swobody
Ludom wzejdzie ponad głową,
I łzy osuszy gorące —
I opromieni narody!
∗
∗ ∗ |
Oto oczyma ducha widzę, Panie,
Szereg posępny, długi, nieskończony,
Cieniów, szarpanych wichrami skwarnemi...
Ja pierwszy pochód otwieram złowrogi,
A po mnie — padną miljony,
Wśród dziejów cierniowej drogi,
U bram obiecanej ziemi,
Nim dzień tryumfu nastanie!
∗
∗ ∗ |
Pójdź teraz, burzo! — oto moje włosy
Powstały na mej czaszce rozwichrzone;
A na mem czole stoją krople słone
Krwawego potu; a w moich źrenicach
Więcej płomieni, niż w tych błyskawicach!
Ja jestem burzą sam!... wstrząsam niebiosy
Potężnym piersi oddechem...
A pod mym wzrokiem gaśnie tęcza blada,
Wicher się zrywa na moje skinienie,
I jak gadzina znów w kłębach opada...
Dwa snopy słońca tryskają mi z czoła...
W prawicy czuję moc cudu!
Duch mój przed siebie przyszłe wieki woła...
Idą — i długim powtarzają echem
Okrzyk niedoli: „biada! biada! biada!...”
Wznoszę ramiona — i z Synai szczytu
Zbieram na skronie słoneczne promienie,
Które zażegłem mym duchem...
Z ognia korony rozwieńczam praw górę
I zdzieram szatę mgły srebrnej z błękitu,
Gdzie duchom przyszłości droga...
I przyoblekam monarszą purpurę
Z rubinowej łuny świtu...
I patrzę twarzą w twarz Boga!
Ja, prawodawca, wódz ludu!
∗
∗ ∗ |
Oto zmącone wichrem pyły blade
Wstają ponad moją głową,
I lekkim wiążą się ruchem
W girlandę szarańczy płową,
Którą ja na czoło kładę...
Oto laska moja trzyma
Zawieszone serca bicie
U króla — i niewolnika...
Oto pod memi oczyma
W krew się mienią zdroje wodne...
Oto jasność dzienna znika...
Straszliwe wstają ciemności,
Słońce gasi tajemnicza
Noc, ludu przestrachem blada...
Na przerażone oblicza
Jak szrony biały trąd pada...
Oto ćmy hufiec skrzydlaty
Powstaje z mojego tchnienia...
Czerwony anioł zatraty
Idzie po najdroższe życie...
Wskróś murów, co strzegą miasta,
Wieje śmierci chusta czarna...
Przed progiem rzuca niewiasta
Zasypane zbożem ziarna...
Cieszą się matki niepłodne:
Oto giną pierworodne...
Niema litości,
Ni przebaczenia!...
∗
∗ ∗ |
Ha! jaka cisza... to pustynia słucha
Przelotu ducha!
∗
∗ ∗ |
Ach! wstańcie wichry, unieście mnie z sobą!
Zakryj mnie nocy cieniów swych żałobą!
Niech imię moje, jako szmer daleki,
Nienalezionem będzie w przyszłe wieki!
Bijcie pioruny w czoło moje harde!...
Pan mnie opuścił! Pan wydał na wzgardę!
Zewlókł mnie z mocy mojej majestatu,
Na urąganie i zelżywość światu —
I ducha swego precz odjął ode mnie!
Daremnie wołam — i płaczę daremnie...
Oto już znika z prawicy mej siła,
Co głodne manną poranną żywiła...
Oto zamiera w piersiach moich słowo,
Co otwierało skałę granitową...
Oto cofnięta ode mnie moc Boża,
Co rozdzielała na dwoje pierś morza...
Oto mi z czoła jasność słońca zbiegła,
Co w obcowaniu z Panem się zażegła...
Oto w noc cieniów uchodzą już blaski
Z przeobrażonej w berło, cudów laski...
Jestem, jak palma od burzy strzaskana...
W prochu skroń moja u stóp leży Pana...
Ani lud zechce liczyć między wodze
Tego, co łkając padł piersią przy drodze!
∗
∗ ∗ |
Litości, Panie!...
Jam zwątpił na chwilę;
Lecz kiedyż tacy, co ludy swe wiedli
Do celów mglistych, jak kraj ten daleki,
Nie upadali w swej wierze i sile —
I patrząc w przyszłość, nie bledli?
Od brzemion cegły, od taczek, od młotów,
Szli za mną bracia nasi niewolnicy,
I ocierali twarz swą z krwawych potów,
A łzy z źrenicy!
Szli za mną, smętni, posępni, zmęczeni,
Wśród spustoszenia krainy niewoli...
Hufiec wybladłych szkieletów i cieni.
Przez pół wierzący tylko lepszej doli,
Jam musiał, jako matka swego syna,
Na ręku nosić duszę ich omdlałą...
A teraz, teraz, gdy przyszła godzina,
Tutaj mam złożyć me ciało?
∗
∗ ∗ |
Litości, Panie!...
Synai! Synai!
Przemów ty za mną gromów swych językiem
I tablic twoich kamienną wymową!
Pustynio! przemów jękiem swych bezdroży,
Kędy się ranny lew tai!
O gwiazdo nocy! przemów za mną słowo!
Ludu mój, ludu! ach zbudź się mym krzykiem!
Wołaj do Pana!... Litości! litości!...
Niech się odwróci ode mnie gniew boży!
Niech na tej ziemi, zdobytej tak drogo,
W krainie wielkiej przyszłości,
Jako wódz ludu, pierwszy stąpię nogą.
∗
∗ ∗ |
Z sennych namiotów dolata westchnienie...
Do stóp mych gwiazda zabłąkana spada...
W szumach się orłów porywa gromada...
W dali gdzieś łuna gore piorunowa...
Oto czuję twoje tchnienie,
Idziesz...
Jehowa!... Jehowa!
...„Kto tam w moje ciche noce,
Jak ptak w pętach się trzepoce
I skrzydłami mdłemi trąca
O mojego sierp miesiąca?
Kto źrenice pałające
Wbija w globy moje drżące?
Kto mi gwiazdy budzi moje,
Gdy ja na nie dłoń położę?
Kto uciszyć się nie może.
I zrywa się i znów spada,
Jak mdlejących wód kaskada?
Czyje to tam niepokoje
Płoszą moich światów sny?”
To my!
∗
∗ ∗ |
...„Kto tęsknotą swego ducha
Czepia się mych gwiazd łańcucha
I o jutrznię moją pyta?
Kto tam woła: „wstań!” — na zorzę,
Nim nad ziemię i nad morze
Dzień mój w blaskach swych zaświta?
Czyja to tam skarga drżąca
Wzywa nocą mego słońca,
Zanim orły pióra strzęsą
Z sinych zmierzchów, niecierpliwe,
Nim królewską strząsną grzywę
I zabłysną złotą rzęsą
Przebudzone ludy — lwy?”
To my!
∗
∗ ∗ |
...„Kto śmie ciszę mej zadumy,
Porywami swemi kłócić?
Czyich to tam lasów szumy
Wiosnę moję chcą zasmucić?
Ktoto uczy echa moje
Tęsknych westchnień, cichej mowy?..
Kto, w poranek mój majowy,
Uczy szemrać jasne zdroje?
...„Kto tam nosi się z wichrami,
Jak opadłe liście z drzewa —
I chmur kiry westchnieniami
Po błękitach mych przewiewa?
Kto błyskawic ducha łuny
Na dnia mego rzuca białość?
Ktoto sięgać po pioruny
Burzy mojej ma zuchwałość?
Od czyjego cieniów czoła
Tęczy mojej gasną wstęgi?
Kto tam gromów moich woła
I na jasne widnokręgi
Smutków swoich rzuca mgły?..”
To my!
Kocham cię, gwiazdo, w lazury rzucona
Zdala ode mnie,
Do której próżno wyciągam ramiona,
Tęsknię daremnie!
Ty jesteś może zagasłym już globem,
Pustynią chmurną,
Wygnanych duchów ojczyzną i grobem,
Strzaskaną urną.
Może!... lecz teraz, gdy płoniesz tam zdala
Pochodnią złotą,
Duch się mój smętny do ciebie rozpala
Cichą tęsknotą!
∗
∗ ∗ |
Kocham cię, kwiecie, co w skalnej szczelinie
Zakwitasz dziko,
Zbudzony z pąka powiewem, co płynie
Górską muzyką! —
Zerwany, zwiądłbyś, w gorącej mej dłoni,
I byłbyś niczem,
Oddawszy ducha w przedśmiertnej swej woni,
W tchnieniu dziewiczem...
Lecz teraz, gdy cię prócz rosy i słońca
Nikt nie tknął w świecie,
Gdy sie otwierasz, jak dusza tęskniąca,
Kocham cię, kwiecie!
∗
∗ ∗ |
Kocham cię, duchu samotny, daleki
Od mego cienia,
Co swym porywom włożyłeś na wieki
Pieczęć milczenia.
Ach! gdyby kiedy usta ci otwarły
Skargi płomienne,
Ty byłbyś dla mnie jak anioł umarły,
Jak widmo senne...
Lecz gdy się bronisz bladością i łzami
Od żądz wybuchu,
Gdy taka cisza i jasność jest z nami,
Kocham cię, duchu!
Na skrzydłach pieśni dusza moja lata
Nad okręgami błękitnego świata,
Który gdzieś, kiedyś, na ziemi czy w niebie,
Bóg musiał stworzyć dla mnie — i dla ciebie!
Czuję w powietrzu kwiatów jego tchnienia,
Szum jego lasów zadumanych słyszę,
Znam jego blaski i jego zaćmienia,
I pieśni jego — i ciszę!
A przecież nie wiem, czy on jest zjawiskiem
Sennym, czy może drobnem gniazdkiem ptaszem,
Czy nawet tylko uśmiechem, uściskiem,
Tęsknotą, pragnieniem naszem?..
Wiem, że myśl moja tam światłem się poi,
Jak ptak, co leci do słońca o świcie...
Wiem, że tam kiedyś, u srebrnych podwoi,
Ducha twojego spotkałam w błękicie.
A przecież nie wiem, kiedy z tobą jestem,
Czy się wznosimy, jako dwa płomienie,
Czy jak dwie gwiazdy spadamy z szelestem,
W powietrzu lekkie zostawiając drżenie?
Wiem, że nie znajdę nigdzie ukojenia
I wieczną będę trawić się tęsknotą,
Dopóki żarów mojego pragnienia
Tam nie ugaszę czarą szczerozłotą!
A przecież — nie wiem, jaka wiedzie droga
W ten świat uroków i ożywczej siły...
Czy wskróś przez słońce, jakoby do Boga,
Czy wskróś przez ziemię, jakby do mogiły?
Ja tylko czuję, że on gdzieś istnieje! —
Jak żeglarz, kiedy odwagę utraca,
Na brzeg daleki, co w mgłach gdzieś sinieje,
Gasnące oczy obraca;
I jak rozbitek w uniesionym kwiecie
Zgaduje bliskość ziemi i zbawienia;
Tak ja o naszym tym błękitnym świecie
Marzę z jednego słówka i spojrzenia.
Gdy na twych piersiach, cicho tuląc głowę,
Śnię przyszłych świtów odblaski różowe,
Gdy myśl się twoja z moją myślą splata.
Wiem, że ta chwilka jest z „naszego świata”.
Dusza mi wtedy cała błękitnieje,
Jakby w niej gwiazdę rozpalił kto złotą...
I znowu płonie nadziemską tęsknotą —
I znowu wierzy, i znów ma nadzieję!
Na ustach gasną żary słów tej ziemi,
Myśl się prześwietla blaskami miesiąca...
W ramionach twoich, cicha, dumająca,
Oczu twych szukam oczyma smutnemi...
I wiem, że nie ztąd rodem my oboje,
Że zgiełk ten próżny, który nas dolata,
Namiętne drobnych celów niepokoje,
Walki nędz pełne — nie z „naszego świata”.
Lecz gdy ta chwilka przebłyśnie nad głową,
My, jakby z raju wygnani nanowo,
Na ustach nosim ziemi czcze uśmiechy,
I łzy jej w oczach — i w sercach jej grzechy! —
Ach, kiedyż, kiedyż, wolni, jak dwa duchy,
Żądz tych i pragnień zerwiemy łańcuchy?..
I wyzwoleni będziem od serc bicia,
I od rumieńców nagłych, i — od życia?
Idziemy smutni, idziemy znużeni,
Przez państwo ognia i bólów, i cieni,
I tylko cicha tęsknota paląca
Wróży, że kiedyś dojdziemy do końca. —
Lecz zanim życie z swą nędzą się prześni,
Dusza się moja zrywa — i ulata
W górę, tam, w górę, do naszego świata,
Na skrzydłach pieśni! —
Gajem cichy szum przelata,
Brzoza wstrząsa szatę białą,
Pierzcha ptasząt czerń skrzydlata,
— Co się stało? Co się stało? —
Przysłoniwszy oczy rzęsą,
Słońce patrzy poprzez liście...
Szarych mietlic drżące kiście
Brylantowe rosy trzęsą...
Rozwichrzyły się srebrzyste
Pasma lekkich, długich cieni...
Na mchy rzucił snop promieni
Arabeski przezroczyste...
W pół piosenki przycichł nagle
Na gałązce ptaszek szary;
Bocian podniósł ciężkie żagle
I popłynął na moczary...
Wykąpane w wód przezroczy
Niezabudki, kupką całą,
Otworzyły modre oczy...
— Co się stało? Co się stało? —
Uleciały świetlną smugą
Kryształowych roje muszek...
Jakiś psotnik, jakiś duszek,
Zachwiał trzciny ponad strugą...
Na wiatr puścił motyl młody
Z barwnej tęczy tkane skrzydła...
Zamąciły jasne wody
Przezroczyste malowidła...
Dziwne, słodkie rozmarzenie
Po gałązkach brzóz przewiało,
Niby światła, niby cienie...
— Co się stało? Co się stało?
Jakieś blaski, jakieś żary,
Uderzyły przez powietrze...
Potem gasły, bledsze, bledsze,
Rozwiewając się w opary...
Szmer się szerzy, miesza, dzieli,
Szybszym ruchem biją tętna,
Po liljowej głogów bieli
Łuna rzuca się namiętna...
Jakieś smutki i tęsknoty
Z mgłą padają na świat białą...
Czuć w powietrzu szmer pieszczoty...
— Co się stało? co się stało?...
Zda się, że ta ustroń cicha
Drży z rozkoszy, płonie, żyje...
Ach! ktoś szepce!.. szepce... wzdycha!..
Ach! to komuś serce bije!
Ach! to wiosny słodki trunek
Upojenie w piersi sączy...
Ach! to pierwszy pocałunek
Rozkochane usta łączy!
O Psyche! gdyś spłoniona i od pieszczot drżąca,
Na sennych ustach niosąc pocałunków żary,
Wstała, by schwytać jasność bladego miesiąca
I zamknąć ją we wnętrzu kryształowej czary,
I z lampą tą, srebrzącą palce twe różowe,
Nim błysnął złotem okiem purpurowy ranek,
Schylona nad pościelą, gdzie spał twój kochanek,
Cicho płonąc, patrzyłaś na drogą tę głowę:
Wtedy, z dreszczem rozkoszy i z trwogą tajemną,
Ujrzałaś, że ten, który upojeniem błogiem
Przeniknął twą istotę w noc cichą, w noc ciemną,
Był — bogiem!
Cóż jednak, gdybyś lampę swą zbliżywszy białą
Do tych nawpółotwartych i spuszczonych powiek,
Spostrzegła, że to piękne i młodzieńcze ciało,
To tylko — człowiek?
Jeżeliś cieniem, rozwiej się przede mną!
Niech nie wyciągam do Ciebie daremno
Ramion z wieczystą tęsknotą!
Niechaj pożary nie trawią mi ducha,
Gdy noc ta cicha, milcząca i głucha,
Pochodnię rozpala złotą.
Wstań w blaskach słońca, lub wróć się do rdzenia
Wiecznych tajemnic! niech mego pragnienia
Nie drażnią zdroje zwodnicze!
Czemu, jeżeli ja znać Cię nie mogę,
Olbrzymia maro, zachodzisz mi drogę,
Zakryte mając oblicze?
Czem jesteś, powiedz, czem jesteś w swej treści?
Czy Ciebie duchy zrodziły w boleści,
Jak matka rodzi swe dziecię?
Czy nie ujęte i mgliste Twe ciało
Z tęsknot, z pożądań, z pragnienia powstało,
Z łez tych, co płyną na świecie?
Czyś Ty jest złotej jasności odbicie
O smutnych źrenic, utkwionych w błękicie,
Jak słońce drżące w łzach rosy?
Czy z oceanów podniosłeś się tchnienia,
Wielki, a mglisty, jak senne marzenia,
Aby zapełnić niebiosy?
Czyś powstał z burzą, co gromy swojemi
Wstrząsała zręby tracącej dech ziemi,
Ciskając globy w odmęty?
Czy imię Twoje zostało nazwanem
Gdy człowiek kornem uderzył kolanem
Przed zgrozą, wołając: „święty!”
Czy cień Twój wtedy opadał na światy,
Gdy trysły z pąków wiosennych róż kwiaty,
I pierwsze tchnienie miłości;
Gdy pierś wezbrana rozkoszą bez końca,
Własną potęgą rzuciła wskróś słońca
Zarys nieskończoności?
Czyś pierwej był Ty, czy duch ten stęskniony,
Co patrząc w światów gwiaździstych miljony,
W ciche, błękitne przestworze,
Ogarnion dziwem, i trwogą, i mocą,
Rwał się, jak ptaki, co w skrzydła trzepocą,
I pierwszy zawołał: „Boże!”
∗
∗ ∗ |
O! kto mi powie?.. o! kto mi to powie?..
Byt wiekuisty, zamkniony w mdłem słowie...
Otchłań — w koronie wszechmocy...
Cień majaczący kształtami olbrzyma,
Co mnie porywa, i więzi, i trzyma,
Drżącą w śmiertelnej niemocy!
W ucisku ducha słyszę, jak nad głową
Przepaście toczą skałę Syzyfową
Wiecznych zagadnień istnienia...
Wyciągam dłonie w noc głuchą, w noc ciemną...
Wkoło mnie, we mnie, pode mną, nade mną,
Ty — pełen błysków — i cienia!
Nigdy ja na tej nie stanę wyżynie,
Kędy przed wzrokiem, wpatrzonym w wszechświaty,
Ziemia z swą nędzą tak blednie i ginie,
Jak tęcz mdlejących szkarłaty!
Nigdy nie spocznę w błękitnej tej ciszy,
Gdzie duch, ukojon oddechem wieczności,
Zaledwo czuje i zaledwo słyszy,
Namiętne skargi ludzkości!
Nigdy łez gorzkich, co płyną gorące,
Choćby w nich błękit odbiły niebiosy,
I złote strzały złamało w nich słońce,
Nie nazwę kroplami rosy.
Nigdy mi wiedza tej nie da pociechy,
Bym złe i dobre, i ból i uśmiechy,
Brała za jedno, co tylko się zmienia
Z punktem naszego widzenia.
Nigdy nie dojdę przez śniegi i lody
Do olimpijskich słonecznych tych szczytów,
Kędy łez niema i niema zachwytów,
Lecz tron wieczystej pogody.
Ja będę latać, jako ptak zraniony,
Nisko, nad ziemią tą, co w bólach kona,
Bym mogła objąć z miłością w ramiona
Smutnych miljony!
I — jak jaskółka — bijąc w skrzydła drżące,
Latać ja będę nad niskie zagrody,
Nad pola nasze i lasy szumiące,
I modre wody...
W miesięczne noce, za mgłami srebrnemi
Posłyszę i skargi — i rany obaczę...
I pytać będę uśpionej tej ziemi:
Ach! kto tam tak płacze?
I choćby wszyscy milczeli, ja przecie
Błękity wstrząsać będę mym protestem...
I gdy Bóg spyta: „sąż smutni na świecie?” —
Odpowiem: — jestem!
Czy ty pamiętasz ten wieczór majowy,
Gdy w szał ironji wpadliśmy oboje,
Nielitosnemi wyśmiewając słowy
Własne tęsknoty, trwogi, niepokoje,
I ten błękitny urok, co do głowy
Przewiewa marzeń niepochwytnych roje,
I uniesienia, i pragnień wybuchy,
I wszystko, czem się karmić zwykły duchy?
∗
∗ ∗ |
Czy ty pamiętasz, jak, pełni goryczy,
Patrząc na siebie oczyma smutnemi,
Z łez my szydzili, których nikt nie liczy.
I z beznadziejnych wysiłków tej ziemi,
I z ducha, który pełza niewolniczy,
Lub rwie się w górę skrzydły złamanemi...
I z mglistych celów, na które brak miary,
Z daremnej pracy — i ułudnej wiary?
∗
∗ ∗ |
I z tych porywów, w niemocy poczętych,
Po których ludzkość znów w mroki zapada;
Z błogosławionych duchów — i z przeklętych,
Co w nicość lecą, jak pyłków kaskada...
Z nieśmiertelności złudzeń nieujętych,
Zrodzonych w zmierzchu, jak dziwna ballada...
I z mędrców, którzy czołem zadumanem
Napróżno biją przed wielkiem nieznanem?..
∗
∗ ∗ |
I czy pamiętasz, jak z nagłym wybuchem
Gorzkiego śmiechu, co duszę rozrania,
Staliśmy bez słów, w rozdrażnieniu głuchem,
Przed tym olbrzymim znakiem zapytania,
Patrząc się okiem błyszczącem i suchem
W przepaść nicości, którą on osłania...
Aż tchu nam brakło — i tak ledwo żywi,
Staliśmy, zjęci zgrozą, nieszczęśliwi!
∗
∗ ∗ |
Tyś krzyknął wreszcie, by chociaż tym krzykiem
O rzeczywistość jakąś się zahaczyć...
Bośmy nie mogli już zwykłym językiem
Rozpaczy naszej i bólu tłómaczyć...
Jakto! być wiecznym złudzeń niewolnikiem?
Konać — i celu życia nie obaczyć?
I być rozbitym w ostatniej godzinie,
Jak pusta czara po wypitem winie?..
∗
∗ ∗ |
Och!.. I znów, milcząc, staliśmy tak chwilę
W otwartem oknie, tłumiąc serca bicie...
Gwiazdy, jak złote lecące motyle,
Roztrzęsły blaski po ciemnym błękicie...
Noc w królewskiego majestatu sile
Ciszy swej sama słuchała w zachwycie...
I żaden odgłos lekkiemi skrzydłami
Nie przewiał między ciszą tą — a nami.
∗
∗ ∗ |
Nie wiem, jak długo zaduma ta trwała;
Gdym się ocknęła, na czole twem bladem,
W niebo zwróconem, cicha jasność drżała,
Jak nieśmiertelnej potęgi dyadem...
Wzrok twój przebijał lazury, jak strzała...
Mnie łzy z źrenicy srebrnym biły gradem...
Aż wreszcie głosem, co duszę przejmuje,
Rzekłam: „On przecież jest tam!.. ja Go czuję!..”
Ty będziesz silnym, przez to, w co uwierzysz,
Jako w cel życia wzniosły, choć daleki;
Przez to, z czem duchem zetrzesz się i zmierzysz,
I uznasz prawdą na wieki.
Ty będziesz silnym przez to, co dla tłumów
Marą jest tylko rozwiewną i cieniem,
A co się rodzi już wśród orlich szumów
Przyszłości, świata wcieleniem.
Ty będziesz silnym przez to, co błękity
Srebrne do ciebie mówić będą nocą...
Przez łzy twe, z których powstaną zórz świty,
Co ziemię twoją ozłocą!
Ty będziesz silnym przez ciche te szumy,
Co biją w skrzydła nad lasy twojemi;
Przez każdą płodną godzinę zadumy
O nędzy i krzywdach ziemi.
Ty będziesz silnym przez moc tę słoneczną,
Co ze świadomych siebie pragnień bije...
Przez to, co w piersi twej rwie się — i żyje
Tęsknotą wieczną!
Przez to, co z złudzeń młodzieńczych rozbicia
Zostanie tobie, jak ster nieomylny...
Przez to, co prawdzie oddasz z swego życia,
Ty będziesz silny!
∗
∗ ∗ |
Szczęśliwym będziesz przez to, co twa dusza
Ukocha; przez to, na czem spoczniesz twojem
Sercem, bijącem wiecznym niepokojem,
Co pierś ludzkości porusza.
Przez to, co oddasz w służbę ideału,
Przez żary ducha twego najgorętsze,
Przez nieskalane serca twego wnętrze,
Przez łzy zapału!
Szczęśliwym będziesz przez iskrę tę bladą,
Którą twa miłość w narodzie rozdmucha,
Aż tryśnie blasków ożywczych kaskadą,
Płomieniem ducha!
Szczęśliwym będziesz przez ciszę błękitną,
Co w piersiach gwiazdy rozpala, jak w niebie...
Ach, i przez uśmiech ten, którym zakwitną
Najdroższe usta dla ciebie!
Przez twe nadzieje, przez twoje zachwyty.
Przez drżenie serca, przez łzy uniesienia,
Przez moc porywów, przez siłę natchnienia,
Co myśl przekuwa — w granity!
Przez sferę światła i ciepła, i ruchu,
Którą twa istność roztoczy dokoła;
Przez zmartwychwstanie wskrzeszonych na duchu,
Przez każdy promień ich czoła.
Przez to, w czem całą potęgą miłości
Duch twój rozbłyśnie, wcielony w kształt żywy...
Przez ukochanie gorące przyszłości
Będziesz szczęśliwy!
Nie płaczcie, smutni!
Ach, czy wy myślicie,
Że tam wysoko, w tym cichym błękicie,
Jęk wasz, odbity od gwiazd złotych proga,
Zakłóci spokojność Boga?
Czy wy myślicie, że okrzyk nędzarzy,
W srebrne, przejrzyste rzucony powietrze,
Wstrząśnie lazury i blaski z nich zetrze,
I ciszę niebios znieważy?
Czy wy myślicie, że łzy te gorące,
Któremi płaczą od wieków tysiące,
Zagaszą słońce i cień wiecznej nocy
Rzucą w oblicze wszechmocy?
Że gwiazda, w której wzrok smętny topicie,
Zblednie — i zadrży w promiennej orbicie,
I przyjdzie otrzeć włosami złotemi
Znój z czoła synów tej ziemi?
Czy wy myślicie, że ust waszych skarga
Jakieś marzenie wieczności potarga,
I że rozdźwiękiem bić będzie w błękity,
Aż Bóg się zbudzi ukryty?
Och! świat zbyt wielki! wy na nim zbyt mali!
Choćbyście łzami krwawemi płakali,
Nic się nie wzruszy — i nic się nie zmieni,
W wiecznie pogodnej przestrzeni!
Krzyk uciśnionych nędzarzy nie sięga,
Gdzie nieskończoność atomów ruch słyszy...
Żaden głos do was nie ozwie się w ciszy:
Milczenie — bogów potęga!
Któż wie, czy w wielkiej harmonji stworzenia,
Ostatni okrzyk ginących w rozpaczy
Więcej coś waży i więcej coś znaczy,
Nad róż mdlejących westchnienia?
Któż wie, czy biegnąc po strunach tej lutni,
Której dźwięk każdy dostraja Duch duchów,
Jęki boleści i zgrzyty łańcuchów
Nie tworzą hymnu?...
Ach! nie płaczcie, smutni!
O dniu, co jako pątnik pobladłeś znużony
I sam przed sobą w cieniów kryjesz się zasłony,
Powiedz, gdzie ty prowadzisz całą ludzką rzeszę?
Gdzie poszły już miljony? gdzie ja z niemi śpieszę?
∗
∗ ∗ |
Porywam się do lotu, dech tracę w pośpiechu;
Nie mam chwili dla szczęścia, dla snów, dla uśmiechu...
Jakaś ogromna, ślepa unosi mnie siła...
Czuję, że mnie coś woła; śpieszę, — to mogiła!
∗
∗ ∗ |
Znikam, tracę kształt, nazwę, ulatniam się, gasnę!
To co było mną wczoraj, dziś nie jest mi własne...
I miłość, i nienawiść, ster życia przewodni,
Zdmuchnięte z mojej duszy, jak płomień z pochodni.
∗
∗ ∗ |
Gdzież jestem? — czy, rozwianą po rosach na łące,
Pałającą źrenicą wypatrzy mnie słońce?
I wypije mą duszę z kielicha tej róży,
Tak, jak pije łzy ludów, łzy mórz i łzy burzy?
∗
∗ ∗ |
Gdzież jestem? — z mgłą poranną wiatr rozniósł sny moje,
Szumią w samotnych lasach ducha niepokoje...
Żar piersi mej przechodzi w bijący puls ziemi,
A tęsknoty się skarżą nocami cichemi!
Samotna idę wśród nocy tą drogą,
Którą łez ludzkich wskazują mi ślady,
Ale o hasło nie proszę nikogo!
Ach! za promyczek mizerny i blady,
Za nędzny odzew żądają zapłaty
Królewskiej! ducha wolności i — zdrady.
W prawo i w lewo odrębne dwa światy:
Lecz droga moja ni w lewo, ni w prawo.
Ja idę prosto do biednej tej chaty,
Co nędzą swoją odbija jaskrawo
Od głośnych haseł, rozdwojeń i kłótni.
Idę, gdzie ziemia pustą jest i łzawą;
Gdzie jęczą ludzie skrzywdzeni i smutni,
I od nich-to się uczą być smutnemi
Westchnienia, pieśnią płynące z mej lutni!
Gdzie więcej potu, niż chleba na ziemi,
Gdzie opuszczeni są, gdzie są tułacze,
Tam, jak ptak, lecę skrzydłami drżącemi.
Gdzie duch omdlewa — i tęskni — i płacze,
Kędy niedola zasiada u proga,
Idę — i ślad za sobą pieśnią znaczę...
I we łzach wołam do Boga!
I do was wołam, wy, sercem rozdarci,
Między którymi wypadła mi droga!
Wy — nie anieli dla mnie ani czarci,
Ale ach! duchy słabe i omylne,
I ludzie — często też westchnienia warci!
Jakoż mi od was przyjść na to, co silne,
Co wskrzesić, podnieść i uskrzydlić może,
Jeśli wy sami, jak urny mogilne,
Stoicie, — albo bijecie, jak morze,
Unosząc wszystko w burz własnych odmęty!
Dla mnie, co jasne, słoneczne, to — boże
Lecz nienawiści duch u mnie przeklęty!
A ten, kto niesie krzyż razem z nędzarzem,
I wierzy w świty przyszłości — ten święty!
A każda boleść jest dla mnie ołtarzem;
A sprawiedliwość — najczystszą ofiarą!
Siła, co jeńców wyzwala zpod jarzem,
Jest mi nadzieją, miłością i wiarą.
Lecz ta, co ludzkość rozdwaja przez wodze,
Klątwą jest naszej małości i karą!
∗
∗ ∗ |
Bez gwiazd, bez słońca drogą tą przechodzę.
Dzień bez uśmiechu, noc bez upojenia,
Jako cień smutny przemija w mej drodze...
Przecież innego nie żądam promienia,
Prócz przeczuwanych odległych tych świtów,
Co budzą ludów uśpione sumienia,
Prócz cichych wiecznej tęsknoty zachwytów,
Prócz brzasków, które duchy wielkie niecą,
Prócz miłościwych dla smutku błękitów —
I tych łez jasnych, co z oczu mi lecą!
O ludy! zbudźcie wy Tego Chrystusa
Z marmurów ciszy!
Bo oto na świat przychodzi pokusa,
I otchłań dyszy.
Bo oto słychać spękanej gdzieś struny
Jęki i zgrzyty —
I wiatr przeciąga — i idą pioruny,
By bić w błękity.
Do dna zmącone, jako morza fale,
Duchy się chwieją...
Jakieś rozruchy, i skargi, i żale,
W powietrzu mdleją...
Słychać chorego serca głośne bicie
W piersiach ludzkości...
Siłą zniszczenia wyrywa się życie
Do swej przyszłości;
I rozpłomienia nawałnic oddechem
Myśli ogniska,
I na mdłych formach, lepionych z pośpiechem,
Piętno wyciska!
Kto idzie — nie wie, gdzie dąży; kto czeka,
Nie wie, dla czego?
Ciemną już, straszną, ta droga daleka,
Gdzie ludy biegą!
Nim słońce wzejdzie nad ziemię zagasłą,
Rzesz ludzkich wodze
Piorun obrali za znamię i hasło
Na swojej drodze!
Zbudźcież wy Tego, co karmi łaknące,
Spragnione poi,
Niechaj zażegna te fale kipiące,
Niech je ukoi!
Zbudźcież wy tego, co nagie okrywa
Krajem swej szaty,
Bo już się burza rozbłyska i zrywa,
By wichrzyć światy!
Czuwaj strażnico! w ludzkości pochodzie,
Duchy młodzieńcze niech idą na przodzie!
Niech tory biją przed braćmi ciemnemi,
Niech będą świtem i jutrznią tej ziemi —
I wyciągniętą po światło prawicą...
Czuwaj strażnico!
W wieków, i ludów, i pojęć rozterce,
Ty stój, gdzie bije puls ziemi i serce!
Tchnieniem zapału rozgrzewaj ty słońce,
Nad małodusznych głowami stygnące,
I bądź wiosennej burzy błyskawicą...
Czuwaj strażnico!
Czystą ci trzeba w przyszłości wejść progi,
I strząsnąć pyły nędz ziemskich wśród drogi,
I z ramion zrzucić żądz niskich kajdany...
Żaden duch wielki nie był pokalany.
Kochanek prawdy musi być dziewicą!
Czuwaj strażnico!
Wrzącego ducha, co światła jest głodny,
Kwiat jednodniowy zaiste niegodny!
Skarbów zapału nie rzucaj ty w błoto,
Umiej samotnym żyć z swoją tęsknotą,
Usta swe czystą napawaj krynicą...
Czuwaj strażnico!
Dziś samym walczyć niemożna zapałem:
Myśl — przekuj w słowo, a słowo — zrób ciałem!
Siej za swym pługiem nie mary, lecz czyny;
Przyszłości jasne ukochaj dziedziny —
I bądź ciśniętą nocy rękawicą...
Czuwaj strażnico!
Jeśli ty, orle połamawszy loty,
Pomiędzy płazy upadniesz tu nisko,
Jeśli ty ducha zaprzesz się tęsknoty,
Miłości bratniej zagasisz ognisko!
Jeżeli na tej wpółuśpionej ziemi
Zastygniesz między duchami martwemi,
Jeżeli rzucisz ty berło zapału,
Jeśli się zrzekniesz praw do ideału;
Świat się zatrzyma w wielkim swoim ruchu
I znikczemnieje, zesłabnie na duchu,
I długiej nocy cienie go pochwycą...
Czuwaj strażnico!
Idź, idź, idź naprzód! ta przyszłość słoneczna,
Na którą ludy pracują — istnieje!
W mrokach my jeszcze, lecz w górze już dnieje!
Przed tobą droga twarda — a konieczna...
Ty pierwsza musisz wedrzeć się na szczyty,
Pierwsza zwiastować poranne błękity,
Wznieść sztandar pracy, wytrwania wśród znoju,
I być hejnałem świtu i pokoju,
W słońce zwróconą ludzkości źrenicą!
Czuwaj strażnico!
Tchnieniem ust twoich przed tobą niesiona,
Wzlatam w błękity, jak przędze pajęcze
Marzeń, z srebrnego wysnute wrzeciona
W zorze i w tęcze.
Gdy pierś twa błogim spokojem oddycha,
Różaną stopą dotykam się ziemi
I staję wtedy przed drzwiami twojemi
Prosta i cicha.
I chodzę z tobą po izbach twej chaty,
Po twoich polach, i po twoich łąkach,
I budzę róż twych wiosenne szkarłaty,
Drzemiące w pąkach...
Chodzę tak blisko, że tylko nas dzieli
Tych kilka chwilek, co zbiegną do końca,
Zanim się zorza różowa wybieli
W promieniach słońca.
Dobrze mi z tobą — i tobie też ze mną!
Nikt z nas w głębiny tajemne nie patrzy;
Nikt się z nas troską nie dręczy daremną,
Codzień to bladszy.
Pókiś ty cichy — i ja nie mam siły
Podnieść się wyżej nad wioski twej dymy,
Nad lasów twoich wiekowe olbrzymy,
Nad twe mogiły.
I tylko czasem, gdy serce się zwierza
Z tajnej tęsknicy, w błękitne obszary
Do gwiazd ulatam, jak słowa pacierza,
Pełnego wiary.
Lecz kiedy pierś twa rozszerzy się nagle,
Gdy płomień ducha twój oddech rozpali,
Rozwijam skrzydła z tęczowych opali,
Jak lekkie żagle...
Zrywam się, wzmagam, i lecę za światy,
Żarem twych pragnień namiętnych niesiona...
Cień mój, daleki od cichej twej chaty,
W mgłach srebrnych kona...
Im gorętszemi wzywasz mnie przysięgi,
Im dalej goni za mną twa źrenica,
Tem szersze, wyższe przepłomieniam kręgi,
Jak błyskawica.
Gdy konasz z tęsknot i wznosisz ramiona
Do dalekiego rozświtu przyszłości,
Jam tak daleko, jak mglista zasłona
Nieskończoności !
Gdziem cię nie wiodła! gdziem z tobą nie była,
Ją — twoja słabość i ja — twoja siła!
Gdzieś cię nie rzucał, trawiony pragnieniem,
Za moim cieniem!
Przed tobą lecąc, jak mgliste pochodnie
Ogników, świętość oświecam — i zbrodnie;
A imię moje, jak piętno się żarzy
Na każdej twarzy.
W wiecznej pogoni ze szczytów na szczyty,
Strącam w przepaści — i wznoszę w błękity —
I nad mogiłą rozciągam ramiona —
Niepochwycona.
Jest jedno cudne wśród ludu podanie,
O którem słysząc, gubiłam w przestrzeni
Wzrok smutny, jak ci, co napół uśpieni
Wpadają w ciche, błękitne dumanie.
I zdało mi się, że widzę w oddali
Góralską wioskę, tę wioskę prostaczą,
Co przechowała dawną, żywą wiarę,
Co na swych krzyżach chusty wiesza stare,
A na obrazach swych sznury korali
I wstęgi kraśne, i kwiaty, i zioła,
A na swych piersiach szkaplerze czerwone,
Które je piętnem płomienistem znaczą,
A serce swoje trzyma zawieszone —
Czyste i jasne — aż na niebios progu,
Jak votum srebrne w ołtarzu kościoła,
Prostej roboty, ale dane — Bogu.
∗
∗ ∗ |
Wioska tuliła się w głębokim jarze,
Na macierzankach, wrzosach i mchach cała...
A widok miała — aż na dwa błękity:
Na skrawek nieba, gdzie jutrznia różana
Budziła pierwsze liljowe rozświty,
Rozpłomieniając, jak złote ołtarze,
Występy skalnych ścian i nagie szczyty —
I na źródełko, zkąd wodę czerpała
Każdego zmierzchu i każdego rana,
I kędy także drżał błękit odbity.
∗
∗ ∗ |
Naraz, nad wioską zrobiło się czarno...
Chmury nadbiegły czeredą niekarną
I ołowiane skrzydła swe rozniosły
Ponad wąwozem, jako burzy posły...
Ogromnym hukiem zatrzęsły się skały
I jako działa salwy podawały,
A grzmiąc aż w głębi kamiennej posady,
Zgrozą płoszyły dzień drżący i blady.
∗
∗ ∗ |
I zdało mi się, że widzę lecącą
Na czarnych barkach wielkich nocnych ptaków,
Z stalowym biczem skręconej w sznur wody,
Ze złotą wstęgą wplecioną we włosy,
Burzę upalną, szaloną, kipiącą,
Która rzuciwszy z cuglami swe dłonie
Na wolę swoich powietrznych rumaków,
I gdzieś na szczycie skalnym, nad Bieszczadem,
Szur pereł białym rozsypawszy gradem,
W jaskrawych błysków królewskiej koronie
Przelatywała strwożone niebiosy,
Jak amazonka przyrody.
∗
∗ ∗ |
Dwoma szczytami chwycony i wparty
W sam gardziel jaru, korowód straszliwy
Miotał się, jako w ostępie zwierz dziki,
Któremu w żebra nóż wbije myśliwy.
Wiatry śmigały, jak spuszczone charty,
A błyskawice — jak sokoły lotne;
A gromy, nakształt rogowej muzyki,
Niosły pobudkę przez wirchy samotne.
Nagle ucichło wszystko. — Burza miewa
Takie omdlenia wściekłości złowieszcze,
Po ktorych z siłą zdwojoną wybucha.
Przestają wtedy giąć się z szumem drzewa,
Srebrnemi skrzydły przestają bić deszcze,
Ziemia umilkła — i bez tchu. drżąc, słucha.
∗
∗ ∗ |
W ciszy tej, leci kędyś z biednej wioski
Głos niepokoju, głos trwogi i troski.
Niewiasty w chatach, tuląc dziatwę małą,
Szepcą pacierze do Marji dziewicy;
A w sinem, trupiem świetle błyskawicy
Schylają głowy: „a słowo się stało!”
∗
∗ ∗ |
Wtem nagle krzyk się rozległ przeraźliwy!
Zmieszane głosy i płacz drobnych dzieci
Biją w niebiosy, jakoby dzwon żywy...
Góral, co zawisł u skalnej szczeliny,
Gdzie ledwo orzeł śmie gniazdo pomieścić,
Chwycony siłą gwałtownego prądu,
Miota się, wichrem niesiony przez chmury,
Wśród kiru niebios — i błysków purpury,
I huraganu szalonej zamieci,
Skręconej w trąbę, na której dzień sądu
Archanioł mógłby przepaściom obwieścić,
Tak godną była miejsca i godziny.
∗
∗ ∗ |
Napróżno woła i wyciąga ręce,
Patrząc na wioskę i na dach swój stary;
Próżno się z burzą, jak z wrogiem, szamoce;
Próżno błyskawic dusi złote węże —
I czarne chmury porywa za bary,
I pięścią wiry huraganu grzmoce...
On nigdy, nigdy ziemi nie dosięże
I z wichrem latać będzie w wiecznej męce!
∗
∗ ∗ |
Ostatnie słowa baśni tej nad głową
Przewiały, jakby echo konające
Poza ostatnią chmurą piorunową,
Kiedy już tęcza rozwiewa wstęg końce...
Ja słucham jeszcze — i tonę w zadumie...
Ach! czemuż, burzą tęsknoty porwana,
I uniesiona przez wichrów podmuchy,
W wiecznej pogoni za widmem znikomem
W namiętnych marzeń i porywów szumie,
Jako zaklęte latać muszę duchy,
Ponad tą ziemią, która mi jest domem...
I wiecznie pragnąć, i wiecznie się smucić —
I tak się trawić, jak płomień skrzydlaty...
Czemu nie mogę spocząć, ani wrócić
Do mojej wioski i do mojej chaty?..
W ciszy nocnej szumią drzewa,
Łąki pachną dookoła...
Wiatr daleką pieśń przywiewa...
— Ktoś mnie czeka! ktoś mnie woła!
Czuję dziwne niepokoje...
Tajemnicze serca drżenie...
Bądźcie zdrowe, łąki, zdroje!
Woła na mnie przeznaczenie.
Wschodzi ranek purpurowy,
Ptaszka zrywa się wesoła...
Fale krwi biją do głowy...
Ktoś mnie czeka! ktoś mnie woła!
Pół z uśmiechem, a pół z troską
Droga mi się śni daleka...
Bądź mi zdrowa, moja wiosko!
Życie, życie na mnie czeka!
Pąk roztula róża biała,
W rosie stoją niskie zioła...
Noc miesięczna drży i pała...
Ktoś mnie czeka! ktoś mnie woła!
Strach mi czegoś... blednę, płonę,
W duszy tak mi jakoś rzewno...
Bądźcie zdrowe, sny prześnione!
Ach, to miłość, miłość pewno!
Opałowa gore tęcza,
Mgła opada z lasów czoła...
W żyłach tętni krew młodzieńcza...
Ktoś mnie czeka! ktoś mnie woła!
W piersiach kipi, jakby morze...
Duch błyskami się napawa...
Skrzydła rwą się gdzieś w przestworze,
Ach, to rozkosz... ach, to sława!
Upojenia czara złota
Czyż nasycić mnie nie zdoła?
Wiecznąż będzie ma tęsknota?..
Ktoś mnie czeka! ktoś mnie woła!
Gaśnie gwiazda na błękicie,
Z echem kona pieśń daleka...
Życie! żegnaj mi, o życie!
Nieskończoność na mnie czeka!
Między stosami tłóczonych kamieni,
Na których ludzkie łzy drżały, czy rosa,
Szła wąskim rąbkiem przydrożnej zieleni
Biękitnooka i złocistowłosa.
Drobne serduszko pod nędzną odzieżą
Tak się trzepało, jak ptaszek ukryty:
Szła i wznosiła oczęta w błękity,
Jak ci, co smutni są, a przecież wierzą.
Za nią została z dymami czarnemi
Wioska rodzinna i puste jej pola,
I wiatr, co lata ze świstem nad niemi
I zda się jęczeć i wołać: „niedola!”
Za nią zostały te szmery kojące,
Któremi cisza usypia tęsknotę;
I szumy lasów, i kwiatki te złote,
Co pierwsze wschodzą w przednówek na łące.
I młyn, co huczy, i straszy, i gderze,
I rozbryzgana w jutrzenki i tęcze
Rzeczka, co szepce wieczorne pacierze,
A nocą przędzie mgły srebrne, pajęcze.
Za nią została rodzinna jej chata,
Z której ją bieda wypchnęła za progi,
I szmatek ziemi jałowy, ubogi,
Co rodzi żyto raz w każde trzy lata.
I mały Jasiek, co w zgrzebnej koszuli
Nosi wczorajsze zgłąbiałe ziemniaki.
I Burek, co się tak łasi i tuli,
I wierzby krzywe nad rowem, i krzaki,
I krzyż spróchniały, i stare mogiły,
I zapomniana socha na ugorze,
Przy której ojciec padł kiedyś bez siły,
Czując, że dzieciom chleba nie wyorze,
Wszystko zostało! aż w piersiach coś boli...
I takie krwawe to niebo wieczorne
Matka trzydniówką odrabia komorne,
A ty, sieroto, idź, szukaj swej doli!
Hej, mocny Boże! hej mocny Ty Boże!...
Iść ciężko... ciężej umierać od głodu!
∗
∗ ∗ |
Podniosła oczy; tam, w łunach zachodu
Stolica gore i kipi, jak morze —
Zda się, że do niej żar bucha i parzy...
Jakieś wołania, i śmiechy, i jęki...
U spodu ciemne mrowisko nędzarzy,
A nad niem nuta rozpustnej piosenki...
Dech przyśpieszony w powietrze uderza,
Zmieszane tłumy prą naprzód i śpieszą...
Na bok, kto nie masz złotego puklerza!
Zgniotą cię, zdepcą, a potem — ośmieszą.
∗
∗ ∗ |
O miasto! wielki żądz steku i brudu,
Co zwodnym blaskiem przywabiasz zdaleka,
Powiedz, co spotka i co tutaj czeka
To ufne, czyste dziecię twego ludu?
Czy pójdzie ono, jak poszło tysiące,
Spodlone, w gorzką poniewierkę losu,
Tak, że ni oczu obrócić na słońce,
Ni się ośmieli podnieść w niebo głosu?
Czy znajdzie w tobie ciche przytulenie,
Jako sierota w braterskiej drużynie?
O miasto wielkie! na swoje sumienie
Bierzesz to dziecię!... Czy zginie?
W ubogiej izbie zjawił się gość błogi:
Słoneczny promień wiosenny, majowy,
Wszedł przez okienko z szybami drobnemi
I jasnym snopem rzucał się po ziemi;
Jak złota strzała padł na stół sosnowy,
Na deski starej, spaczonej podłogi,
Na tapczan nędzny, zasłany barłogiem,
Na komin pusty, zimny, bez ogniska,
Na obraz, który jaskrawie wybłyska
Złocistą glorją w poddaszu nędzarza,
Tak, jakby mógł Ten, co biednych jest Bogiem
I miłosierdziem — i smutnych odwagą,
Gromadzić skarby u swego ołtarza,
I stać w purpury blaskach i kamieni,
Gdy ludzie głodni, nędzni, opuszczeni,
Korząc się przed nim, biją w pierś swą nagą!
∗
∗ ∗ |
Był to niedzielny poranek wiośniany;
W izbie wyrobnik siedział z zgasłą twarzą,
U pociemniałej i wilgotnej ściany,
Po której zamróz kroplami ociekał...
Aż z dum swych ciepłym zbudzony promieniem,
Posłyszał wróble, co na dachu gwarzą,
Spojrzał po izbie okiem swojem mgławem,
Potem na jasność tę ożywczą słońca,
I szepnął z cichem, stłumionem westchnieniem:
„Jaś nie doczekał!”
I otarł grubej koszuli rękawem
Łzę, co po twarzy toczyła się drżąca,
I taka mętna, i ciężka, i wielka,
Jakby to wody nie była kropelka,
Lecz kamień, który, wyrzucony z duszy,
Padnie w głębiny i ziemię poruszy.
∗
∗ ∗ |
Zima ta ciężka była! śnieżne duchy
Pomiędzy ziemią latały a niebem,
Białemi skrzydły zakrywszy błękity,
A mroźne wichrów północnych podmuchy
Dreszczem wstrząsały ubogie te ściany,
Wśród których nędzarz tak rzadko jest syty
Twardym i czarnym niedoli swej chlebem,
Tak biedne nosi na grzbiecie łachmany,
Tak ciężko musi pracować na dzieci,
Wśród skrzących mrozów i wietrznej zamieci!
Zima ta ciężką była! na kominie
Nie co dnia ogień rozniecał się lichy,
Nie co dnia ciepłą gotowano strawę.
Ojciec przychodził wieczorem bez siły,
Nie mogąc dźwignąć siekiery, ni piły,
I padał spocząć, jak martwy na ławę;
A Jaś tymczasem, w nędznej koszulinie,
Coraz to bledszy, coraz bardziej cichy,
Nakształt mdlejącej lampy, lub pochodni,
Zjadał kęs chleba — i siadał na ziemi,
Patrząc na ojca oczyma smutnemi,
Jak ci, co mówić nie śmią, że są głodni!
∗
∗ ∗ |
Wreszcie z tapczana nie podniósł się wcale
Ojca witając zdaleka uśmiechem...
Przeląkł się nędzarz, chwycił go w ramiona,
W piersiach mu grały i łkania, i żale...
Noc całą dziecko zagrzewał oddechem,
Bo mu się zdało, że stygnie, że kona...
Modlił się, płakał, o ściany tłókł głowę,
A ściany skrzyły się jak dyamentowe...
Bo zima na nie rzuciła płaszcz biały,
Łzy na nich marzły — i jak, perły stały.
∗
∗ ∗ |
Rankiem wyrobnik zastawił swą piłę,
Porąbał stołek, rozpalił ognisko,
Przyzwał lekarza. — Lekarz, człowiek młody,
Oświadczył, że tu jest powietrze zgniłe,
Że straszna wilgoć ma tutaj siedlisko,
Że dziecku trzeba dać lepsze wygody,
Izbę obszerną, jasną i ogrzaną,
Ciepłe okrycie, a przytem, co rano
Posiłek lekki, pożywny, gorący.
Zapewnił nadto, że jeśli chłopczyna
Wiosny doczeka, to wzmocni go słońce.
Wreszcie oświadczył, że mróz trzaskający!
I wyszedł. — Ojciec stanął, jak zmartwiały,
We drzwi wlepiwszy źrenice błyszczące...
A wiatr tymczasem rozmiatał z komina
Iskry i dymy, i w szyby tak siekał,
Jakby brał szturmem tę izbę ubogą.
Blada twarz chłopca zrobiła się sina...
Do ojca sztywne wyciągnął rączęta,
Rzucił się... wargi drobne mu zadrgały...
A śmierć, srebrzystą szatą owinięta,
Wzięła go z sobą tajemniczą drogą...
Promienia słońca Jaś już nie doczekał!
∗
∗ ∗ |
W mogiłce leży i nigdy mu duszy
Żadne już światło nie zbudzi, nie wzruszy...
Nigdy nie wzniesie dziecięcych swych powiek
Na wielkie cuda tworzącej przyrody,
I nigdy zapał do wiedzy, swobody,
Nie drgnie mu w piersi okrzykiem: „tyś człowiek!”
∗
∗ ∗ |
Ach! ileż takich mogił jest na ziemi...
I jakże smutne są takie mogiły!
Ludzkość żyć winna siłami wszystkiemi,
A nędza codzień odbiera jej siły.
Ten szereg drobnych grobów wśród cmentarza,
Co myśliciela smętnego przeraża, —
To siew bez plonu, rzucony na marno,
Kwiat bez owocu — i stracone ziarno.
Poprzez mogiły, gdzie śpią te dzieciny,
W milczeniu śmierci przeraźliwem, głuchem,
Ludzkość, uboższa ramieniem i duchem,
Idzie tak wolno, jakby cel się zwlekał!
O bracia, czy w nas wcale niema winy,
Że słonka Jaś nie doczekał?
W starej arkadzie, pod zczerniałą bramą,
Lekko draśnięte skośnym błyskiem słońca,
Głębokie cienie nagle się rzucały,
Jak noc, zraniona ostrzem złotej strzały.
Na tem flamandzkiem tle, objęta ramą
Grubych występów muru i akantów,
Jakby obrazek godny dyletantów,
Stała dzieweczka drobna, złotowłosa,
Kształtów znikomych, wybladła i drżąca,
Nędznym łachmanem odziana i bosa.
∗
∗ ∗ |
Dziecko to jeszcze było wiekiem; przecie
W jej zadumanej, zmąconej źrenicy
I w ustach bladych, które bez uśmiechu
Lekko otwarte drgały, w osłupieniu,
Z jakiem się naprzód pochyliła cała,
Znać było, że już niema na tym świecie
Dla tego dziecka żadnej tajemnicy...
Że zna pokusy i nędzy i grzechu,
I odrętwienie ciemnoty i winy,
Głodu, i chłodu posępne godziny,
I łzy, i krzywdy, i płomień ponury,
Co plami czoła i przegryza ciała,
I czarne piętna wypala w sumieniu...
I bryzgi błota, w którem dusza biała,
Nie mogąc skrzydeł rozwinąć do góry,
Zdawna już szaty swoje pokalała;
I nie jest prostą już, ani dziecinną,
Ale zdeptaną, zabitą — i winną.
∗
∗ ∗ |
A przed nią w wielkim koszu, wśród zieleni,
Wiosenny towar, pełen barw i rosy...
Blade narcyzy, stokrocie puszyste,
Ogromne bratki w fioletach całe,
Dzwoneczki modre, jak gdyby niebiosy,
Róże, szkarłatne jedne, drugie białe,
Konwalje smukłe, wonne i śnieżyste
I tulipanów kielichy z płomieni. —
∗
∗ ∗ |
Kwiaty te, ledwo wyniknęły z ziemi,
Znalazły światła i ciepła dostatek
I napój rosy ożywczy, perłowy,
I w górę jasne podnosiły głowy
Wśród blasków słońca wschodzących nad niemi;
A tak ich strzegły ogrody i lasy,
Że pory swojej i barw cudnych krasy
Zwinięty w pączku doszedł każdy kwiatek. —
∗
∗ ∗ |
Ale dzieweczkę tę, co stoi biała,
Nędza zrodziła i nędza chowała,
Ulica była jej szorstką mistrzynią. —
Życie bezwstydne jest wobec nędzarzy!
Bez łun rumieńca, bez osłon na twarzy,
W swem obnażeniu i w ranach swych stoi,
U pierwszych wrażeń przejrzystych podwoi,
Tak bezpośrednio, jaskrawie i blisko,
Że dziecko, co się rozstało z kołyską,
Wie już, co starcy znieprawieni czynią,
I po imieniu zwać złe się nie boi,
I świat dla niego nie jest już świątynią,
Ni serce ludzkie najczystszym z ołtarzy. —
∗
∗ ∗ |
Myślicielowi, co w ranek majowy
Szedł tam milczący, samotny i surowy,
Ważąc łez ciężar, co ziemię przyciska,
Te dwa tak różne, zbliżone zjawiska,
Te dwa odrębne, a pokrewne światy,
Dziecko to zwiędłe i świeże te kwiaty,
Dawały widok smętny i żałosny...
Spojrzał z boleścią — i szepnął:
„Dwie wiosny!”
Przed dworskim gankiem stanęło ich czworo,
Główki na mrozie odkrywszy z pokorą. —
Zwyczajnie, dzieci, z maleńka już karne,
Wiedzą, że dwór jest rzecz pańska, wielmożna;
Nie to, co chaty ich, nędzne i czarne,
Gdzie ledwo śnieżnej zamieci ujść można.
Nie wiem, czy które z tych biednych usłyszy
Kiedy w swym życiu, co godnem jest cześci;
Nie wiem, czy przyjdzie kto, by w chaty ciszy
Zasiąść do wielkiej lat dawnych powieści;
Czy im kto powie, jak kochać potrzeba
Zagon ojczysty, co daje kęs chleba;
Jak cudze prawa szanować, jak żywem
Poczuć się w wielkim łańcuchu ogniwem;
Lecz wiem, że zdawna uczono batogiem
Odkrywać głowę przed pańskim tym progiem.
∗
∗ ∗ |
Stanęły zbite w gromadkę; nad niemi
Jaskrawa gwiazda na żerdzi wybłyska,
Ścieląc snop światła krwawego po ziemi,
Kometa drżąca, dziwna, bez nazwiska,
Co raz do roku zjawia się i świeci
Ponad głowami bosych chłopskich dzieci...
Drżące od zimna podniosły się głosy
I uderzyły po śnieżnej przestrzeni...
A noc słuchała smętna, a niebiosy
Pełne się zdały iskier i płomieni,
I ech żałosnych, zmieszanych w rozdźwięki,
I w jakieś ciche westchnienia — i w jęki.
∗
∗ ∗ |
Najmłodszy, dziecko drobne, co z drugiemi
Stał wpośród jasnej okien dworskich łuny,
Odziany w łachman, z stopami bosemi,
Umilknął nagle, jak rwące się struny...
I ponad gwiazdą klejoną z tektury,
Wielkie i smutne oczy wzniósł do góry
I myślał sobie: „Czemuto, mój Boże,
Choć Chrystus przyszedł, tak źle jest na świecie?
I czarnej mąki garść tylko w komorze?
I niema ciepłej sukmanki na grzbiecie?
I tatuś, taki pijany z wieczora,
Matulę bije, choć płacze i chora?..
Czemu to ludzie w przednówek tak bladną
I jakby cienie po drogach się włóczą?
A dzieci we wsi z maleńka już kradną?
A jego dotąd na książce nie uczą?
Choć radby wiedzieć, co jest tam daleko,
Het, het, za lasem, za młynem, za rzeką!..
Widać dla chłopów nie przyszedł Bóg może?
Wszakże, choć co rok do dworu chłopięta
Idą z kolędą i z szopką w tej porze,
On przecie nigdy, jak żyw, nie pamięta,
Żeby kto z dworu do chaty przychodził
I mówił: „bracia, Chrystus się narodził!”
Czemu?..
O dziecię! mgła nocy zasłania
Dzień, co odpowie na twoje pytania. —
Och! aby tylko nie wzeszedł on sądem
Klęsk ostatecznych nad morzem i lądem!
Och! aby tylko wiekowi przyszłemu
Grom pomsty twego nie powtórzył: Czemu?!
Tam, zkąd anioły odlatują stróże,
Oczy zakrywszy skrzydłami białemi,
Gdzie jest najkrwawsza z ran krwawych tej ziemi,
Gdzie w żarach więdną jednodniowe róże,
Gdzie hańba zciera na upadku progu,
Z czół młodocianych jasne ducha piętna,
Gdzie jest noc zawsze, noc ciężka, noc smętna,
W którą nikt nie śni o świcie, o Bogu, —
W jaskrawym blasku, co rzuca się złoty
Na wstrętne ściany i ohydne sprzęty,
I drży, jak gdyby przerażeniem zjęty,
Nędzne, nieszczęsne, zeszły się istoty. —
∗
∗ ∗ |
Wpośród nich stanął grajek ślepy, siwy,
Co miał wesoło przygrywać do balu;
Córka mu dzisiaj skonała w szpitalu;
W oczach miał ogień i krew; nieszczęśliwy
Tak się w tej swojej pogrążył boleści,
Że gdy strun zeschła dotknęła się ręka,
Pełna łez, żalów i westchnień piosenka,
Jak ptak wzleciała w tem miejscu bezcześci,
I wielkim duszy rozległa się krzykiem,
Wstrząsając ściany te z ogromną siłą;
I przemówiła boleści językiem,
Jakoby skarga nad świeżą mogiłą;
I tak rozniosła się, jak wichrów szumy,
I jako grzmiące w świątyni organy;
I znowu cichła wśród smętnej zadumy,
Jako tęsknoty jęk powstrzymywany;
I rozsypała się srebrnemi tony,
Jak rosa, która polne róże poi;
I zaszumiała, jako las zielony,
Co we mgłach kędyś zadumany stoi;
I tak, jak strumień popłynęła cichy,
Co niesie łąkom łzy swoje perłowe;
I zadzwoniła, jak białe kielichy
Leśnej konwalji w poranki majowe...
Cisza... nikt nie śmie przerwać dziwnej pieśni...
Piersi westchnieniem podnoszą się głuchem;
Tak więzień wstrząsa przez sen swym łańcuchem,
Gdy śni swobodę wśród więziennej pieśni.
Jakieś wzruszenie, dawno niezaznane,
Przyśpiesza serc tych obumarłych bicia...
Co utracone, co było kochane,
Budzi się w piersiach i wstaje do życia;
Na ustach niema sztucznego uśmiechu,
Który tam widniał, jak znak potępienia;
Wzrok, co przed chwilą miał zuchwalstwo grzechu,
W spuszczonych rzęsach szuka sobie cienia.
Cisza... Pieśń leci, jak odgłos nędz ziemi,
W westchnienia, jęki i skargi rozbity,
I wstrząsa ciche i senne błękity,
I płacze, jakby łzami gorącemi,
I gaśnie, niby konające tchnienia,
W coraz to cichsze rozłamana dźwięki.
∗
∗ ∗ |
W tem naraz, wpośród smętnego milczenia,
Zabrzmiała nuta znajomej piosenki...
Lud ją nasz śpiewa w biednych swoich chatach,
Powiewy wiosny roznoszą jej echa,
Matka się przy niej do dziecka uśmiecha,
Skowronki gubią ją na polnych kwiatach...
Piosenka prosta, znana. — Nieszczęśliwe,
Ślepego grajka otoczyły kołem,
A głosy ciche zrazu i trwożliwe,
W chór się złączyły i uniosły społem...
Nędzne śpiewaczki, wzruszone i drżące,
Znów odzyskały na jednę godzinę
Niewinność serca, i dom, i rodzinę,
I spokój duszy, i Boga, i słońce! —
∗
∗ ∗ |
W pośrodku sali stało dziewczę blade,
W tył przechyliwszy drobną swoję głowę;
A włosy bujne, rozwiane i płowe,
Obejmowały ją w srebrną kaskadę.
Przymknęła oczy, jak ptaszę zmęczone,
W nucie piosenki utopiona cała...
— Ach! to jej strony, jej strony rodzone!
Wioska pod lasem i chata w niej biała...
I siwy ojciec, żołnierz Kościuszkowski...
I matka stara, co lny przędąc cienkie,
Głosem, złamanym przez lata i troski,
Tę samę niegdyś śpiewała piosenkę...
To zapach siana, to kwiecie tarniny,
To na rozstaju pod borem mogiła...
To dym nad chatą wijący się, siny...
Studnia z żórawiem, zkąd wodę nosiła...
Pole i miedza, i struga, i grusza,
I polne maki jaskrawo kwitnące...
I staw, jak modry pierścień, wpośród ziela...
To dzwon niedzielny, to wiejska kapela...
Ach! to jej Janek! to druga jej dusza! —
Śpiewa; w pamięci błyska jak cień krwawy,
Panicz — sokolik z białego tam dworu...
I las, i łąki pachnące otawy,
I pocałunków szmer... i szept wieczoru...
I chłodna nocka... i taka woń świeża!..
∗
∗ ∗ |
Z przymkniętych oczu łzy lecą gorące...
Ktoś wszedł; do balu podano wnet hasło. —
Wstrzęsło się dziewczę; śmiech ostry i suchy
Z drobnych ust wybiegł... zwinęła blond włosy
Ruchem bachantki[2]... widzenie zagasło;
Umilkły w piersiach śpiewających głosy,
I wszystkie dobre rzuciły ją duchy...
I pierwsza — padła w objęcia tancerza.
W tłumie, na mrozie stanęła pod ścianą,
Okryta starą, mężowską sukmaną.
∗
∗ ∗ |
Posępna rzecz jest, ta siwa siermięga,
Przesiąkła potem i łzami i zdarta
Na zgiętym w pracy i niedoli grzbiecie
Nędzarza, który nigdy z ciemności nie sięga
Do światła, żadną ożywczą nadzieją;
I smętna rzecz jest, i zadumy warta,
I sama w sobie taka żałośliwa,
Jakby nie łachman, ale rana żywa
Na narodowym ciele się krwawiąca.
Kiedyś, gdy wichry i burze przewieją,
I rozbłękitni się w sobie wiek słońca,
O tej siermiędze[3] mówić będą w świecie
I zwać jej dzieje ludu epopeją.
I może wtedy, nawet my, my sami,
Wśród narodowych skarbów i pamiątek,
Ten nędzny, zgrzebny, poszarpany szczątek
Chować będziemy — i oblewać łzami!
∗
∗ ∗ |
Pół dnia już stała tak nieporuszona,
Bezwładnie oba zwiesiwszy ramiona,
Patrząc upornie na gmach, kędy w sali
Rekrutów strzygli i mundurowali.
W ręku ubogi węzełek trzymała —
Chudoba[4] syna, mizerna i licha;
Twarz jej wygasła, pożółkła, zmartwiała,
Jak pustka była posępna i cicha;
I tylko usta zacięte, drgające,
Jakiś krzyk duszy zdradzały ogromny,
Co mógł wybuchnąć dziki, nieprzytomny,
I bić w niebiosa, i wstrząsać to słońce,
Co bezpromienną i zimną swą głowę
Ukryło kędyś za chmury śniegowe.
∗
∗ ∗ |
Sąsiad przemówił do niej: „pochwalony!”
Odrzekła na to jękiem jakimś głuchym;
Pierś jej w śmiertelnej podniosła się męce,
I znowu wzrokiem błyszczącym i suchym
Patrzyła na drzwi zamknięte, przed siebie.
∗
∗ ∗ |
O pochwalony! o błogosławiony
Bądź ty mi, Chryste, co przebite ręce
Rozciągasz ponad wieśniacze zagony
Z przydrożnych krzyżów! — tyś jest Bóg nędzarzy!
Ty liczysz kędyś w błękitnem swym niebie
Wszystkie gryzące łzy troski i bólu,
Co żłobią bruzdy wśród zwiędłych tych twarzy...
O! pochwalony bądź, boleści Królu!
∗
∗ ∗ |
Z trzaskiem otwarto drzwi sali; w natłoku
On jeden tylko jest widny jej oku...
Jej Jasiek... dziwne spostrzega odmiany:
Jakieś odblaski tragiczne, surowe,
Padły już na tę obnażoną głowę,
Którą dziś jeszcze ocieniał włos lniany.
Klasnęła w dłonie i w oczy mu patrzy.
Podszedł w milczeniu; był gibszy i bladszy,
A łzy, co kędyś pod sercem zaległy,
Wielkie i słone po licach mu zbiegły.
— „O matko!” — „Nie płacz! Pan Jezus przemieni...
Tyś głodny; weź to, posil się na drogę...”
Chleb mu podała: wyjął nóż z kieszeni,
Odkroił kęsek i szepnął: „nie mogę!
Nie mogę, matko, sam!..” jak chusta zbladła,
Lecz rozłamała chleb — i z synem jadła.
∗
∗ ∗ |
A wtem wydano ostatnie rozkazy —
Marsz zabrzmiał; jakieś zmieszane obrazy
Łąk, pól i lasów, i chaty, i wioski
Powiały razem z dźwiękami tej nuty...
Hej!.. nie zobaczyć już tego w żołnierce! —
Powstał zgiełk, lament... Jaśka tylko matka
Bez łzy, bez skargi trwała do ostatka,
Zwróciwszy oczy smutne, pełne troski,
Na drogę, którą iść miały rekruty...
Nagle, jak gdyby zawiodła ją siła,
Syna rękoma za piersi chwyciła...
— „Dziecko!..” krzyknęła raz tylko i zbladła,
I zatoczyła się — i martwa padła.
Mówiono, że jej pękło chłopskie serce. —
Nie wam, słowiki, wtórzyć przychodzę,
Nie z tobą, różo, kwitnąć przy drodze,
Którą przemija smutnych tysiące,
Niesionych burzą od wieku...
Nie z tobą w blaskach budzić się, słońce,
Co świecisz równie cicho i jasno,
Czy duchy płoną — czy w walce gasną...
Lecz z tobą płakać — człowieku!
W ciszy nocy głos bije aż do niebios progu:
— „Dopókiż przestępce ducha,
W purpurę form odziani, bluźnić będą Bogu?
Pókiż synowie ciemności
Będą wodzami ludów na drodze do słońca?
I pókiż rzesza skalana
Między ofiarnikami stad będzie ludzkości,
U przenajczystszych ołtarzy?"
∗
∗ ∗ |
W ciszy nocnej głos pomsty bije aż do Pana,
A noc w zadumie go słucha,
Srebrna od łez, od westchnień ziemi cała drżąca...
A nad jej czołem się żarzy
Gwiazda, jako karbunkuł w szafirów oprawie...
— „Zawezwę przed twoje sądy
Zbrodnie wielkich, co jadem przegryzły oblicze
Uciśnionej twojej ziemi;
Jak śniegiem rozsypane, zaraźliwe trądy
Przed majestat słońca stawię:
Po imieniu nazowię, i liczbę wyliczę,
I wypiętnuję nazwisko
Jaszczurczego rodzaju, co nieprawość swoję,
Jako na brudne śmiecisko,
Na dzieło ręki Twojej wytrząsa wzgardliwie...
Ty sprawiedliwość czyń z niemi!”
∗
∗ ∗ |
Głos pomsty w ciszy bije aż do niebios progu,
Dziwne jakieś niepokoje
Rozwiewają oddech nocy...
Mgły białe, jako duchy, niosą się pierzchliwie.
Gnane podmuchem przemocy...
Jakaś tęskność, omdlenie, i ucisk, i trwoga,
Ogromną skargę milczenia
Rzuca w niebo pełne cienia,
Pod którem ziemia leży, jak lutnia strzaskana.
∗
∗ ∗ |
W ciszy nocy głos pomsty bije aż do Pana:
— „Oto człowiek, co w dni owe,
Z potu i łez sług swoich utkane bogato,
Nosił szaty szkarłatowe,
I łoże snu swojego przykrywał makatą
Z łez i potu sługi swego,
A kiedy ten zachorzał i nie mógł, omdlały,
Zarobić chleba czarnego,
Pan z mizernej zapłaty odliczył grosz mały,
Aby się więcej zbogacił,
I nędzarzowi grosza tego nie dopłacił.“
∗
∗ ∗ |
Wiatr powiał — i od ziemi poniósł jakieś szumy
I nieukojone żale...
Lekkich, mglistych oparów rozwichrzone tłumy
Wstają — i biję, jak fale,
O zamknięte podwoje milczącego nieba;
Zmieszane słychać wołanie,
Jakoby głos pacholąt: „chleba, ojcze, chleba!.. “
A w nędznej, zapadłej chacie,
U Hiobowego barłogu,
Drży gromniczny ogarek w miesięcznej poświacie,
Krwawe łuny rozwodząc po wilgotnej ścianie.
∗
∗ ∗ |
— „A oto jest człowiek, który
Głosi, iż miłosierdzia pan chce nie ofiary...
I wielbi mądrość natury,
Co wylała nań hojnie wszystkie swoje dary,
A nędzę stworzyła na to,
Aby, bóstwu podobny, mógł pełnić na ziemi
Miłosierdzie nad biednemi.
Lecz gdy o wieczornej porze
Zaszła mu krok w ciemności płacząca sierota,
Okryta nędzy swej szmatą,
Iż żaden głośny chwalca cnoty za garść złota
Jałmużny jego nie liczy,
Rzecze z szyderstwem krwawem i pełnem goryczy:
„Niech cię śmierć rychła wspomoże"
A wyrzekł to w obliczu natury — i Boga!
A gwiazda, ze zgrozy zbladła,
Widziała, jak sierota, chwiejąc się, upadła.
Głos pomsty bije w ciszy aż do niebios proga...
A noc stroskana go słucha,
Dyademu swojego gasząc blaski drżące,
Aby o śmierć tego ducha
Nie pytała jej zorza, świt biały i słońce.
∗
∗ ∗ |
Ucichło w powietrzu łkanie,
Jako piersi zmęczonej długim, ciężkim płaczem...
Opadły lekkiej mgły szarfy,
Głos pól i chat w westchnieniu rozwiał się echowem
A pokąd cisza ta trwała,
Ludzie senni marzyli o wiecznym pokoju
I o obfitości ciała,
I mówili: „spokój nam, iżeśmy dożyli
Tej błogiej spoczynku chwili,
Iż umilkły jęczących skargi już na wieki."
I zamykali powieki.
Lecz przyszedł wicher mocny i zatrząsł świat; zaczem
Powstało w górach wołanie,
Jakoby ducha, co się obwołuje słowem,
Na wiecznych lodów strażnicy,
I uderzyły morza w srebrne swoje harfy,
I zakipiała mórz piana...
I porwały się rzeki skrzydłami mokremi,
Każda ze swojego zdroju,
Aby szły, płacząc łzami, po łanach tej ziemi...
A jako głos nawałnicy,
Co bije w organ, pełny skrzydlatych płomieni,
Podniósł się wskróś nocnych cieni
Głos pomsty — i uderzył o tron niebios Pana.
O konający na krzyżu, o Chryste!
Bądź pozdrowiony przez męczeństwo duchów,
Co idą smutne, milczące i czyste,
Wśród walki życia wybuchów,
I podniesione są w ciche błękity,
Jak białe hostje ludzkości,
Albo jak kielichy krwawe
Okupu naszej przyszłości...
I przed rozbłyskiem nowej gasną zorzy
Jak Ty, do krzyża przybity,
Baranku Boży...
Ave!
∗
∗ ∗ |
O! bądź pozdrowion, ginący z pragnienia,
Przez te płomienne tęsknoty i żary,
Co trawią piersi mdłego pokolenia,
Które w rozbite swe czary
Nabrać nie może z żywych źródeł wody...
Przez płomień walk, co ulata
Nad ciemnym okręgiem świata,
Ogniem go dzieląc pomiędzy narody;
Przez głuchych porywów lawę,
Co nurtuje łono ziemi,
Przez gorzki kielich zwątpienia,
Co nas truje swemi jady.
Bądź pozdrowion, cichy, blady,
Męczenniku Ty pragnienia,
Co między orły rzymskiemi
Konasz wśród niebios zaćmienia...
Ave!
∗
∗ ∗ |
O! bądź pozdrowion w opuszczeniu Twojem
Od słońca, ludu własnego — i Boga,
Przez tęskność duchów, co idą przebojem,
Kędy do światła im droga;
A przecież nieraz, gdy nikt ich nie słyszy
Patrząc na ciemnych tłumów senne morze,
Które im rzuca mętną pianę — sławę,
Skarżą się wśród nocnej ciszy:
„Czemuś nas opuścił, Boże?"...
Chryste, co przed tłumem dzikim,
W splotach cierniowej korony
Konasz ze skargi okrzykiem,
Przez wszystkie zwątpienia ziemi,
Wśród których niebo nie błyska
Cudem żadnego zjawiska,
Ponad ludami smętnemi,
Bądź pozdrowiony!...
Ave!
Jeśli chcesz, droga, bym zapomniał ciebie,
To pogaś pierwej te gwiazdy na niebie,
Które świeciły nam w noce majowe;
To, jako lampę wytloną nad ranem,
Zdmuchnij ten księżyc z licem zadumanem,
I rozsyp z rosą blaski jego płowe.
To przed jutrzenką wstań, biała, z pościeli
I zagaś świt ten, co brzask szary bieli,
Płosząc słowika, trwożnego kochanka...
To nocy ciemnej, wiszącej nad ziemią,
Proś, niech nie budzi zórz sennych, co drzemią,
Nakształt róż w pąkach zwiniętego wianka...
— Lecz jestże pewnem, że gdy księżyc blady
Zetrze z błękitów srebrzyste swe ślady
I gdy ostatnia gwiazda już zagaśnie,
Jestże dość pewnem, że dla zbłąkanego
Wśród tej ciemności i chaosu tego,
Jedynem światłem nie będziesz — ty właśnie?
Zmierzch przejrzysty, zmierzch liljowy,
Obłękitnił świat...
Cisza bije mi do głowy
Pieśnią pól i chat...
Słyszę, słyszę gdzieś w przestrzeni,
Tajnych haseł ruch,
Łzy otrzyjcie, uciśnieni,
Oto idzie duch!...
∗
∗ ∗ |
Zórz przeźrocze, sny prorocze,
Nowy wieszczą dzień...
Świt gdzieś w różach się trzepoce,
Choć go więzi cień...
Spocznij, spocznij, serce drżące,
Ból się skończy ten...
Oto w zmierzchach gaśnie słońce,
Idzie cichy sen!
∗
∗ ∗ |
Nędze ziemi nad smutnemi
Krótko mają moc...
Oto skrzydły gwiaździstemi
Letnia spada noc...
Przez mgły kędyś, przez tumany,
Słychać wiejski dzwon...
Spocznij duchu spracowany,
Przyjdzie, przyjdzie skon!
Pójdę ja, pójdę drogą daleką,
Po górach wichrem, po nizinach rzeką,
Po chatach pieśnią, po polach ciszą,
Gdzie się na roli zboża kołyszą.
Pójdę ja, pójdę szumem po boru,
Jasnością we dnie, cieniem z wieczoru,
Po łąkach pójdę przędzą pajęczą,
W pogodę zorzą, po deszczu tęczą...
Pójdę ja, pójdę po miastach onych,
Co stoją w potu kroplach czerwonych,
I jako szare, znajome ptaszę,
Oblecę każde nędzne poddasze...
Po sercach pójdę snami cichemi,
Po myślach gwiazdą, co w dali mruga...
I tak po całej obejdę ziemi,
Jako szeroka i jako długa.
I łzy pozbieram, jak gorzką rosę,
I w obu dłoniach pełnych poniosę
Do tych dalekich świtu promieni,
Co się to od nich wschód rankiem mieni.
Może mnie dojrzy przyszłych dni słońce,
Nad mogiłami w dali wschodzące,
Może wypije łzy jasność cicha
Z rąk mych, jak rosę z kwiatów kielicha.
A żebyś ty, jasne słonko,
Wiedziało,
Co na ziemi jeszcze cieniów
Zostało,
Nie padałobyś tak rychło
Za góry,
Za te lasy w płaszczu tkanym
Z purpury.
∗
∗ ∗ |
Krótki dzionek do wieczora
Od wschodu...
Nie rozstaje pierś zakrzepła
Narodu...
Nie nabiorą światłem myśli
Człowieka,
Kiedy słonko tak nam prędko
Ucieka!
∗
∗ ∗ |
Oj, żeby to już nad ludźmi
Smutnemi
Uderzyła jasność ducha
Po ziemi!
Żeby w światło się podniosły
Powieki!
I przyszłości dzień już nastał
Na wieki!
A kiedy odchodzi leciuchną swą nogą,
To gasi za sobą słoneczko nad drogą,
I skrzydły unosi w posępne te mroki
Wiosenne marzenia, wiosenne uroki...
I woła do ciebie:
„Skończony twój dzień!
Pożegnaj ty młodość,
Idź w cień! idź w cień!”
Ach! gdzież znajdziesz drogę, wśród zmierzchu i mgły?
— Już rosa opada... to łzy! to łzy!
∗
∗ ∗ |
A kiedy odchodzi, raz jeszcze ramiona
Wyciąga do ciebie z ostatnim uściskiem...
Co w życiu najdroższem, co było ci bliskiem,
Omdlewa w pomroce — i gaśnie — i kona —
I woła do ciebie:
„Skończony twój dzień!
Pożegnaj ty miłość,
Idź w cień! idź w cień!”...
Ach! czemże żyć będziesz ? czem karmić twe sny ?
— Już rosa opada... to łzy! to łzy!
∗
∗ ∗ |
A kiedy odchodzi, zamiera świat cały,
I robi się dziwnie posępny i cichy...
I serce zamyka ten powój, ten biały,
Co ustom gorącym otwierał kielichy...
I woła do ciebie:
— Skończony twój dzień!
Pożegnaj ty szczęście,
Idź w cień! idź w cień!
Ach! gdzież się przytulisz? ach gdzież spoczniesz ty?
— Już rosa opada... to łzy! to łzy!
A kto ciebie będzie złotem,
Wiosko, odziewał?
I tęczowem wód rzeszotem
Blaski przelewał na strudze,
Blaski przelewał?...
Kto ci będzie słał pod nogi
Jasne kolory?
Gdy zapada dzionek błogi,
Za lasy, bory, het! cudze,
Za lasy, bory!
∗
∗ ∗ |
A kto w twoich krzywych kosach
Iskry rozżarzy?
Kto po łąkach i po wrzosach
Zbudzi kosarzy o świcie,
Zbudzi kosarzy?...
Przyjdzie tobie stać tak w cieniu
Tej czarnej roli...
I zagłuchnąć w krzywd milczeniu,
W długiej niedoli, jak życie,
W długiej niedoli!
∗
∗ ∗ |
Przyjdzie tobie nocką oną
Stać we łzach rosy,
Gdy nad łąką wysrebrzoną
Mgła strząsa włosy w ciemności,
Mgła strząsa włosy...
I nie będzie dnia dla ciebie
Przez lat tysiące...
Aż na ziemi i na niebie
Zapłonie słońce przyszłości
Zapłonie słońce!
Jeżeli kochasz, nie wołaj mnie z sobą!
Pomiędzy nami jest przepaść głęboka,
Co nas rozdziela swych cieniów żałobą
Na wieki!
Próżno oczyma doglądasz smutnemi,
I próżno drogie wyciągasz ramiona...
Ty będziesz dla mnie tak zawsze na ziemi
Daleki!
Od ciebie do mnie — ode mnie do ciebie!
Wolno przelatać promieniom księżyca,
Co w zmierzchy letnie całuje na niebie
Lazury...
I szumom lasów, i ciszy pieszczotom,
Pieśni słowiczych wyznaniom namiętnym,
I pełnym pragnień, wieczystym tęsknotom
Natury.
Ale my sami tak trwajmy, bez słowa,
Bez łzy, bez skargi, jak cienie dwa blade...
Ból nasz niech tylko milczenia wymowa
Tłómaczy!
Rozkosz?... czy myślisz że chwile zachwytu
Duch twój — sam sobie, obojgu nam — życie,
A twym porywom — konieczność przesytu
Przebaczy?
My tak zostańmy na długo, na zawsze!
Płonące usta śmierć niechaj ochłodzi...
Mnie szczęście inne, pełniejsze, jaskrawsze,
Przeraża...
Żadnych uniesień — i żadnych wybuchów!
Mojemu sercu daj spalić się w ciszy,
U beznadziejnych pożądań wszech duchów
Ołtarza.
My nie z tych, coby umieli róż kwiatem
Zarzucić przepaść dzielącą dwie dole,
I przejść królewskim rozkoszy szkarłatem
Głębinę...
Ja wiem, że jeśli zawołasz mnie w ciszy
Imieniem, które na ustach ci płonie,
Dusza cię moja stęskniona usłyszy
I zginę!
I to, co miało mi źródłem być mocy,
Będzie omdleniem potęgi istnienia...
Co było światłem, to stanie się nocy
Żałobą...
O, patrz! ta przepaść tak pełna jest trwogi...
Dusza się moja wyrywa do ciebie...
Jeśli więc kochasz, nie wołaj mnie, drogi,
Ze sobą!
Jak orchidee, co gwiazdą błękitną
Tleją w powietrzu, nie tknąwszy się ziemi,
I na sam zapach dalekiej gdzieś wody
W pąki grubieją, pękają i kwitną;
Tak wy, o duchów marzących narody,
Niewkorzenione siłami żywemi
W ojczyste pola, i lasy, i chaty,
Wznosicie w błękit łudzący was, cichy,
Nadziei swoich otwarte kielichy,
Które też więdną — jak kwiaty!
Ja się nie skarżę, Boże! ja nie płaczę,
Choć wiatr roznosi jękami głuchemi
Chmury łez pełne, westchnienia tułacze,
Po całej smutnej tej ziemi!
Ja się nie skarżę, chód jasność dnia blada,
Zaledwo słońca promieniem draśnięta,
W cień i zmierzch nocy wieczystej zapada
Nieznana, często — przeklęta!
Ja się nie skarżę, choć kwiat nierozwity,
W pąku zdeptany, bezpłodnie umiera...
Ja się nie skarżę, choć prawdy błękity
Burza piorunem otwiera;
Chód po dolinach mgły ciemne się wloką;
Chociaż szczyt każdy bezduszną opoką;
Choć po przepaściach zwątpienia jest droga
Myślicielowi — do Boga.
Choć wiekuistej harmonji twej tony
Milkną, wśród dzikich rozdźwięku wybuchów,
Chociaż, stworzywszy ciał całe miljony,
Tak mało dałeś nam duchów!
Ja się nie skarżę, choć Twoje narody
Idą, nie wiedząc zkąd, kędy i poco?
I bijąc w siebie, jak morskich fal wody,
Pracę stuleci druzgocą.
Choć hasła wieku, jak błędne ogniki,
W strasznej nicości prowadzą nas bagno;
Choć próżno biją w niebiosa okrzyki
Tych, co konają i pragną!
Ja się nie skarżę, choć Twoje ołtarze
Nie płoną wiecznej jasności pochodnią;
Choć synom twoim na imię: „nędzarze",
A nędza, tak często — zbrodnią.
Ja się nie skarżę, choć serce człowieka
Z porywów marnych wykułeś, nie z siły;
Choć smutnym droga tak bardzo daleka
Do ukojenia — mogiły!
Chociaż ideał, na cząstki rozbity,
Wspólnego duchom nie tworzy ogniska;
Choć przez najczystszych uniesień zachwyty
Płomień żądz ziemskich przebłyska.
Ja się nie skarżę, choć słońce nie świeci
W chacie nędzarza, w skazańca ciemnicy;
Choć pokolenia posępnych stuleci
Marnieją w gnuśnej tęsknicy;
Choć tyle smutków i łez na tej ziemi,
Tyle niedoli, ach! i tyle winy...
Choć ponad ludów tłumami blademi
Biją, okropne godziny!...
Ja się nie skarżę!... Cóż światu pomoże,
Choćbym go skarg mych wstrzęsła huraganem?...
— Smutno mi tylko, żeś Ty, wielki Boże,
Całej tej nędzy jest — panem!
O kobieto! co z płochą, rozbawioną zgrają,
Z salonu do salonu świetne wozisz stroje,
I jesteś, jak te nocne mdłych powojów kwiaty,
Co wtedy otwierają zamknięte kielichy,
Kiedy błękit gwiaździsty snem otula światy,
A przy każdem ognisku anioł staje cichy
I studzi trosk życiowych wrzące niepokoje,
I zadumanym czołom pieszczotę snu daje;
Ty, której puste serce goręcej uderza
Tylko na dźwięk muzyki i widok tancerza,
Powiedz mi, co tam w domu robi — dziecię twoje?
Jak braciom, co po długich niewidzenia latach
Padli sobie w objęcia, od łez rwie się mowa,
Tak nam, gdy stajem w waszych poddaszach i chatach,
Niełatwo, przed wzruszeniem serca, przyjść do słowa.
Gdzie my od was odbiegli?... gdzieście wy zostali?...
Czemu nie razem, w górę, poszła nasza droga?
Czemu my dzisiaj — wielcy? — a wy, czemu — mali?
Kto z nas za to odpowie przed sądem u Boga?
O bracia! jeśli sobie przebaczyć co mamy,
Zróbmy to zaraz, dzisiaj! dość żalów, dość kłótni...
Otwórzcie nam ramiona! to my — was szukamy,
Bośmy może winniejsi... ach! i bardziej smutni!
Wyjdę z chaty pod figurę,
Będę Boga błagać, prosić,
By mnie zmienił w czarną chmurę
I rozkazał wichrom nosić...
Jak bliźnięcy my tułacze
Polecimy, het!... na wolę...
Cóż mi dole?... co niedole?...
Duch mój rwie się, duch mój płacze!
Oj ty wietrze, ptaku mglisty,
Przez błękitną leć głębinę...
Niechaj w cichych szumach płynę,
Jak mdlejąca pieśń lutnisty.
Oj, nie do was, wy stolice,
W blaskach złota i w purpurze,
Bo płonęłabym, jak burze,
Ciskające błyskawice!
Ale do was, nędzne chaty,
Pola smętne i jałowe;
Ale do was leśne kwiaty,
Wysrebrzone w rosy płowe...
Ale do was, bory ciemne,
Co poicie mnie muzyką,
Jak ja smętną, jak ja dziką,
Zdradzającą łzy tajemne!
Ale do was, wy mogiły,
Krwią pojonej ziemi kwiaty...
Tam zaczerpnie tchu i siły
Duch mój, jeniec ten skrzydlaty!
A czemuż wy, chłodne rosy,
Padacie,
Gdym ja nagi, gdym ja bosy,
Głód w chacie?...
Czy nie dosyć, że człek płacze
Na ziemi,
Co ta nocka sypie łzami
Srebrnemi?
∗
∗ ∗ |
Oj, żebym ja poszedł ino
Przez pole,
I policzył łzy co płyną,
Na rolę...
Strach by było z tego siewu
Żąć żniwo,
Boby snopy były krwawe
Na dziwo!
∗
∗ ∗ |
Przyjdzie słonko, na niebiosy
Wschodzące,
I wypije bujne rosy
Na łące...
Ale żeby wyschło naszych
Łez morze,
Chyba cały świat zapalisz,
Mój Boże!
Rozlegnij że się
Głosie po lesie,
Po zielonej, szumiącej dąbrowie!
Otrząśnij z rosy
Trawy i kłosy
I te głogi, co kwitną w parowie.
Przez pole, przez wieś,
Rozgłosem się nieś,
Aż do drogi, co idzie w kraj świata...
Niech się zasłucha
Moja dziewucha,
Wodna trzcina — i łąka — i chata...
Hej! głos dokoła!
Cości mnie woła,
Cości z piersi zabiera mi duszę...
Żebym jeno chciał,
Pół świata-bym miał.
Tylko tyle, że konie paść muszę...
Jasność miesiąca
W strudze odtrąca
Płatki srebrne, i złote, i sine....
Żebym jeno chciał
To złoto-bym miał!
Tylko sięgnąć w tę modrą głębinę...
I żal, i miło,
Jakby się śniło...
Po gałęziach coś szepce, coś gada...
W sercu kołacze,
Śmieje się, płacze,
I chce porwać — i samo przepada!
Hej! dziwnaż to noc!
Jakiś dech i moc
Idzie na mnie od nieba, od ziemi...
Żebym jeno chciał,
W górę-bym się rwał,
Jak skowronek skrzydłami szaremi!
Oj matusiu, lny nam kwitną
Jako niebo, tak błękitno!
Pielcież zagon wedle krzyża,
Bo się na mnie czas przybliża...
Hej!..
A łzami go polewajcie,
A na słonku suszyć dajcie...
Niech go ciepły wiatr przewiewa,
A skowronek niech ośpiewa...
Hej!..
A rwijcież go w nockę jasną,
Nim za borem zorze zgasną,
A rwijcież go po niewoli,
Z naszej czarnej, chłopskiej roli
Hej!..
A zwiążcież go powrósłami,
Jako dziewczę rączętami...
— Próżno, darmo, bój się Boga!
Ja iść muszę kędy droga
Hej!..
Uprządźcież mi cienkie płótno,
Wybielcież je na wygonie...
— Mocny Boże! toć tam smutno,
Toć tam ciężko w cudzej stronie!
Hej!..
Uszyjcież mi koszulinę,
W połudeńko w progu chaty;
Nie żałujcie zgrzebnej szmaty!
Albo wrócę, albo zginę...
Hej!..
Jak dostanę w piersi kulę,
Jeśli taki wyrok boski,
Niech na sercu mam koszulę
Z lnu naszego, z naszej wioski!...
Hej!..
Jakże cię mam brać, dziewczyno,
Jakże cię mam brać,
Kiedy mi cię z białej chaty
Nie chcą ojce dać?..
Anim ja nie ptak skrzydlaty,
Anim ja nie ptak,
Żebym z tobą leciał w górę,
Przez ten modry szlak!
Anim ja nie duch, najmilsza,
Anim ja nie duch,
Żebym ciebie zdmuchnął z ziemi,
Jako z kwiecia puch!
Anim ja nie mgła znad łąki,
Anim ja nie mgła,
Żebym ciebie skrył tumanem
Przed jasnością dnia!
Anim ja nie grób, dziewczyno,
Anim ja nie grób,
Żebym z tobą poniewoli
Dostał wieczny ślub!
∗
∗ ∗ |
Oj padają łzy z wierzbiny,
Oj padają łzy!..
A kiedyż ty, słonko moje,
Będziesz świecić mi?..
A czy też urok jaki,
Czy mi tak na śnie stanie?
Że mnie ktoś nocką woła:
— „A wstawajże, hułanie!”...
Miesięcznaż bo noc!..
Ja konia duchem z łąki...
Stronami ognie świecą...
A za mną czarne wronki
Od boru, kracząc, lecą...
Miesięcznaż bo noc!..
Trąbkę gdzieś słychać w dali...
Psy we wsi czegoś wyją...
A we mnie serce wali,
I wdziewam ferezyją...
Miesięcznaż bo noc!...
A tu ci już gromada
I tatuś przede progiem...
Ja czapkę ciskam w górę:
— Ostańcież z panem Bogiem!..
Miesięcznaż bo noc!..
W lot furczą chorągiewki;
Przede mną konik skacze...
U krzyża na rozstaju
Zosienka czegoś płacze...
Miesięcznaż bo noc!..
Oj płacze, lamentuje,
Cości przez dwie niedziele...
A w trzecią idzie prosić
Sąsiady na wesele!
Miesięcznaż bo noc!..
Zpod lasu tuman wstaje...
Rży siwy, coś się lęka...
— A cóż ja temu winien,
Ze mi się śni wojenka?..
Miesięcznaż bo noc!..
A czegoż rżysz po rosie,
Koniku ty mój siwy?
Nie będę ja ci w jedwab
Zaplatał długiej grzywy...
Hej! długiej grzywy!
Nie będę ja cię wodził
Na uździe z karmazynu...
W parciankach będziesz chodził,
U pługa, chłopski synu,
Hej chłopski synu!...
Nie będziesz ty się pysznił,
Pod siodłem, pod czerwonem;
Łeb jeno zwiesisz smutnie
Nad czarnym tym wygonem...
Hej nad wygonem!..
Zębatą ciągnąc bronę,
Spotniejesz białą rosą...
Ani cię wiatry one
W kraj świata nie poniosą...
Hej nie poniosą!
Ani ja nie dam ciebie
W złociste kuć podkowy,
Cobyś tak stąpał z góry,
Jakoby nasz karbowy...
Hej! jak karbowy!..
Nie będą drobną sieczką
Karmiły ciebie panny...
Nie padniesz w krwawem polu,
Świszczącą kulką ranny...
Hej! kulką ranny!..
Na piasku, na ugorze,
Gospodarz cię zostawi...
A rosa oczy wyżre,
A słońce kości strawi,
Hej! kości strawi!..
Nie będą tobie grały
Muzyki, ni trębacze...
Jeno cię wiatr pogrzebie
A deszczyk cię zapłacze...
Hej! deszcz zapłacze
— A kto ciebie, ty wierzbino, wychował?
A kto twoje fujareczki czarował?..
— Wychowałci mnie mój rodzic,
Ciemny las,
Kędy stoję w chłodnej rosie,
Aż po pas.
Wykarmiła mnie ta ziemia, jak matka;
Płakiwała ze mną brzoza, sąsiadka...
Czarna rola podawała
Chleb i sól...
Wykołysał wiatr szumiący
Z łąk i pól.
Latał ci on miesięcznemi nockami,
Nad sennemi wioski naszej chatami...
W srebrnej strudze maczał skrzydła,
Jako ptak...
I roztulał dzikie głogi,
Polny mak.
Z starych mogił zbierał skargi i żale...
I otrząsał po kalinach korale...
I uderzał grzmiącą piersią
W czarny bór,
Aż się ozwał siwych dębów
Głośny chór!
Tęskność, smutek, łzy sieroce, jak biały
Tuman z łąki, za nim w ślady leciały...
Wiatr gałązki moje gibkie
Całował...
Na fujarki je urzekał,
Czarował!..
Albo mi ptaszkowie
Swoje skrzydła dajcie,
Albo mi przed chatą
Nocką nie śpiewajcie!..
Ani ja w tęsknicy
Wytrwać sercem mogę...
Ani z wami lecieć
W oną ciemną drogę!
Oj nie tak się trzyma
Własny cień człowieka,
Jako smutek tego,
Co przed nim ucieka!..
Chodziłem za pługiem,
Chodziłem za broną...
A wszędy poniosłem
Duszę zasmuconą!
Żebym takie miejsce
Wiedział na tej ziemi,
Gdzie tęskność nie trafi
Ze łzami swojemi;
Tobym tam przez lato
Chociaż pasał konie,
I wesołe pieśnie
Śpiewał na wygonie!..
Hej!..
Wsiałem ci ja w czarną rolę
Na wiosnę
Dwie głowiny chłopiąt moich
Żałosne,
Co daremnie poglądały
Oczyma,
Czy w komorze kęsa chleba
Gdzie niéma?..
∗
∗ ∗ |
A i cóż mam z tego siewu
Za plony?
Jeno krzyżyk na cmentarzu
Zielony...
Jeno gorzkie te piołuny
Na grobie...
I tarniny czarnej krzaki
W żałobie!
Oj ty ziemio, ziemio stara
Rodzico!
Darmo ty się karmisz naszą
Krwawicą...
Darmo kośćmi naszych dziatek,
Nieboże,
Kiedy chleb twój nas wyżywić
Nie może!
Świecą gwiazdy, świecą
Na wysokim niebie...
Jeno nie myśl, chłopie,
Że to i dla ciebie!..
Ta jasna z tysiąca,
Co wschodzi od boru,
Jako skrawek słońca, —
To pana ze dworu.
A niżej ta druga
Ze złota szczerego,
Co nad stawem mruga, —
Proboszcza naszego.
A trzecia, co w pobok
Rzuca snop ognisty,
Jako srebrną kądziel, —
Gwiazda organisty.
Wszystkie przed oczyma
Palą się, jak zorze...
Tylko twojej niéma,
Chłopie ty nieboże!
Powiadają ludzie,
Że z dawnej dawności,
Pan Bóg wszystkie gwiazdy
Zapalił w równości.
Ni chłopa, ni pana,
Nie było na niebie...
Każdy człek swą własną
Gwiazdę miał dla siebie.
Ale jak się zaczął
Kurczyć lud ubogi,
Poszły gwiazdy z nieba
Na rozstajne drogi...
A te pańskie świecą,
Jako talar biały...
A te chłopskie w rolę,
Jak łzy, pospadały!
Oj zaszumiały brzozy płaczące
W dąbrowie...
Bywajcie zdrowi, siwe gołąbki,
Ojcowie!
Pójdę ja z kosą dalekim krajem,
Dunajem...
Może mnie wezmą kędy do żniwa,
Za najem!
Pójdę ja, pójdę, sierocą drogą
Po świecie...
A kędyż wy mnie, czarne jaskółki,
Najdziecie ?
Albo na polu, w krwawej robocie
I w pyle...
Albo przy onej rozstajnej drodze,
W mogile!
Jedna duszyczka z chaty bielonej
Ubędzie...
Jeno ci o niej wichry nieść będą
Orędzie...
Jeno żórawie, co ciągną górą,
Od rzeki,
Na bystrych piórach głos mój poniosą
Daleki...
Jeno ta woda, co idzie modra
W kraj świata,
Braciom słóweczko tęskliwe poda
Od brata!..
Pójdę ja, pójdę, w cudną krainę,
Tułaczą...
Ani mnie kiedy te gwiazdy sine
Obaczą!
A nie pytajcie, jakie tam rosy
Perłowe?
Boby o ścianę tatuś swą siwą
Tłukł głowę!
A nie pytajcie, jakie tam sznury
Koralu?
Boby matusi pękło serdeńko
Od żalu!
Ani pytajcie, jakie tam pieśni,
A dzwony?..
Boby mnie głośno las ten zapłakał
Zielony!
Zaświadczże mi, nocko jasna,
Gwiazdy swojemi, swojemi!
Zem ja się nie skarżył w smutku
Ludziom na ziemi!
∗
∗ ∗ |
Ni sąsiadom, ni wójtowi,
Ni panu w dworze, oj w dworze!
Jeno wiatrom, co kołyszą
Wody w jeziorze!
∗
∗ ∗ |
Jeno temu zadumaniu,
Co z rosą płynie, oj płynie!
Jeno onej gwiaździe bożej,
W cichej godzinie!
∗
∗ ∗ |
Jeno onym dziwnym szumom
Z czarnego boru, oj boru!
Jeno sinym tym tumanom,
We mgłach wieczoru!
∗
∗ ∗ |
Anim w dzień wyrzekał kiedy,
Przed chaty progiem, oj progiem!
Jenom z tobą, nocko płakał
W cieniu, przed Bogiem!
W chacie u mego siedzę okienka,
Cieniuchną nitkę wysnuwa ręka;
Przede mną kądziel siwa, brodata,
A oczy — lecą na koniec świata!
Z mego okienka widać niemało,
Byle się tylko patrzeć umiało,
Byle tchem ciepłym, od wnętrza chaty,
Odchuchać srebrne na szybach kwiaty...
W lewo i w prawo widać szmat nieba,
I tylko oczy podnieść potrzeba,
Żeby zobaczyć wśród gwiazd tysiąca
Cości wielkiego... cości bez końca!..
Choć w szybce otwór taki malutki,
Choć mgła się nad nim wiesza, jak smutki,
Choć rosa stoi w perłach, jak łezki,
Widać het!.. cały pałac niebieski.
A kiedy wiosną kogut zapieje,
Kiedy w słoneczku wioska odnieje,
To taka jasność uderzy potem,
Jakby kto chatę potrząsnął złotem.
I widać wtedy z mego okienka,
Jak się u brzegu chwieją czółenka,
Jak ta Wisełka, ta modra nasza,
Flisów do drogi z sobą zaprasza...
Wiosce tam wielkiej wody nie trzeba;
Młynek na strudze dość zmiele chleba...
A nieraz przecie myślę: moc boża,
Że nasza Wisła idzie do morza!
Idzie i szumem po świecie gada,
Jak się tu u nas sprawia gromada...
I niesie — Bóg sam wie, jak daleko
Tratwy, i pieśnie, i łzy, co cieką...
Z mego okienka widać na lewo
Ogromne, stare, spróchniałe drzewo,
Co, powiadają, zakwitnie wtedy,
Jak już na świecie nie będzie biedy,
Ni ludzkiej krzywdy, ni poniewierki,
Ani wojenki, ani żołnierki..
Gdy każdy w własnej chacie zasiędzie
I wszystkich braćmi nazywać będzie...
Jaćbym tam temu nie była krzywa!
Chce się zwać bratem, niech się nazywa...
Byleby tylko Jaśka w Dąbrowie
Dali inaczej wołać ojcowie!..
A tam na prawo, gdzie boża męka,
Widać het!... pole z mego okienka;
Po miedzy tatuś w zamysłach chodzi:
Czy też zarodzi?.. czy nie zarodzi?..
Oj!.. głód — to straszna jest kara nieba...
Ojcze nasz, daj nam czarnego chleba!
Zapal nam słonko najświętszą ręką
I rzuć promyczek w każde okienko!
Szare ptaszyny, szare ptaszyny
W łunie zachodu lecą!..
Ostatnie złote słońca kruszyny
Na ich skrzydełkach świecą...
Za sine morze, jak czarna chmurka,
W kraj świata mkną, daleko!..
A w locie gubią pstre swoje piórka,
Nad oną modrą rzeką...
Oj, wy ptaszyny! pewno nie znacie,
Naszej bielonej chaty,
Ani ogródka mego przy chacie,
Gdzie kwitną krasne kwiaty...
Pewno nie znacie mego dziadula,
Co z lipy łyżki struże...
I plastry miodu wybiera z ula,
Ot takie słodkie, duże...
Pewno nie znacie tej dzikiej gruszy,
Szumiącej w drobne liście...
Ani Stasieńka, co gra od duszy,
Tęskliwie, a ogniście...
Pewno nie znacie mgieł tych, co zrana
Po łąkach tak się wloką,
Że trzeba w srebrze brnąć po kolana,
Jak tylko zajrzy oko.
Ani tej tęczy, co ziemi sięga,
Na pańskim het folwarku,
Jak najognistsza w kolory wstęga,
Kupiona na jarmarku...
Ani tej sosny, co rośnie krzywa,
W niezdartej swej opończy,
I jeno z wiatrem gałęźmi kiwa
I białą smółkę sączy...
Ani tej naszej grobli nad rzeką,
Huczącą gdyby żarna,
Gdy z niej po żwirach kropelki cieką,
Jak rozsypane ziarna.
Ani tej łąki, gdzie pachnie siano,
Złożone przede żniwy...
Ani ugoru, gdzie gna co rano
Owieczki owczarz siwy...
Ani tych dymów, co się tam ścielą,
Jesienną wróżąc słotę...
Ani taneczka z huczną kapelą,
Ludziskom na ochotę...
Ani tej zorzy, co het, za górką,
Na wyścig ze mną wstaje...
A tak się śpieszy przyjść na podwórko,
Aż mnie matusia łaje!...
Ani miesiączka tego jasnego,
Co się tak patrzy, blady,
Aż się coś dzieje w sercu dziwnego,
Choć płakać!.. ani rady!..
Pewno nie znacie tego przełazka,
Kędy po wodę chodzę...
A Stacho do mnie, jak do obrazka,
Modli się tam przy drodze...
Ani tych dzwonów z kościelnej wieży,
Co we mgłach kędyś toną...
Ani mogiłki, gdzie tatuś leży,
Pod darnią, pod zieloną!..
Ani tej pieśni, co płynie rzewna,
Przy krosnach, u ogniska,
Kiedy łuczywo z smolnego drewna
Iskrami wkoło pryska.
Ani tej nocki, co wstaje biała,
W złocistych gwiazd koronie,
Patrzeć, czy rosa już rozsypała
Swe perły po zagonie...
Ani tej ciszy, co w chaty progu
Z palcem na ustach siada
I słucha: kto się poleca Bogu,
Kto krzyż na czoło wkłada...
Ani świerszczyka, co przy kominie
Ćwierka, schowany w dachu...
Ani snów dziwnych o rozmarynie,
O drużkach... to o Stachu...
Bo gdzieżby wam też, mocny mój Boże!
Na głody, chłody, troski,
Za siódmą górę, za siódme morze,
Ot z takiej lecieć wioski?!..
Rozbłysły oczy moje wśród zieleni
Lasów szumiących...
I napiły się błękitu strumieni
Srebrem ciekących...
Jako jaskółki nad łąką, latały
Za błyskiem kosy...
I tak się mgliły, jak obłok ten biały,
Kroplami rosy.
Za falą kłosów, co chwieją się w wietrze,
Szły dumające...
I wypatrzyły jutrzenki najbledsze,
Nim wzeszło słońce...
W łunach zachodu, w odblaskach purpury,
Ziemię widziały,
I do gwiazd srebrnych, przez ciemne lazury
Biegły, jak strzały...
∗
∗ ∗ |
A przecież znowu smutne są i toną
W cieniach tęsknoty,
Choć oglądały tę wioskę zieloną
I plon jej złoty...
Bo przez róż świeżych otwarte kielichy,
Pól barwnych szaty,
Ujrzały lud mój posępny i cichy
I nędzne chaty.
Mgła przejrzyste tkanki przędzie,
Sny z nich zwija, sny tumany...
Idzie wieczór zadumany...
Coto będzie?.. coto będzie?..
Ojciec z pola wraca smutno:
Nie zrodziły nam się żyta!
Matka z łąki zbiera płótno,
A mnie tęskność jakaś chwyta!..
∗
∗ ∗ |
Płyną chmurki jak łabędzie
Po głębokim, modrym stawie...
Kruczą kędyś w nich żurawie...
Coto będzie?.. coto będzie?..
We dnie smutek płoszy praca,
Słonko z oczu rosę pije...
Ale nocką serce bije
I tęsknica znów powraca
∗
∗ ∗ |
Z kołowrotkiem matka siędzie,
Ojciec zdrzemnie przy kominie...
Pieśń od boru z wiatrem płynie...
Coto będzie? coto będzie?
Czegoś pragnę, czemś się trwożę...
Coś drży we mnie, coś się pali...
Za dziesiąte szła bym morze,
Żeby tylko matuś dali!..
Hej! mruga na mnie, mruga,
Szumiąca, chłodna struga...
Hej! szepce coś do ucha,
Aż serce samo słucha...
Znad łąki wstają mgły.
W chałupie żona stęka,
Aż jęczy cała chata...
Za poły jakaś ręka
Wyciąga mnie ze świata...
— Czas, chłopie, spocząć ci!
Jak też ten miesiąc świeci...
Ach ratuj Matko boża!..
W barłogu głodne dzieci
W stodole niema zboża...
Dał Pan Bóg ciężkie dni!
A cóż ja im pomogę..
Hej, w drogę! w srebrną drogę!
Na spodzie piasek złoty
Opłucze krwawe poty,
Obmyje krwawe łzy!
Na strudze młynek huczy,
Pod lasem cień się włóczy...
Oj! słonko nie dobudzi
Świtaniem wszystkich ludzi...
Kto usnął, niechaj śpi!
Za górką bledną zorze...
Przybliża się godzina...
Ha!.. w Imię Ojca... Syna...
Co za szum!.. mocny Boże,
Bądź miłościw mi!..
– Idzie cichy wiatr przez pole,
Kołysze się falą żyto...
Hej cyganko! hej wróżbito!
Wywróżże mi moją dolę.
A wróż mi ją z gwiazdy onej,
Co nad chatą naszą świeci...
Z tego szumu, co tam leci
Od dąbrowy, od zielonej.
A wróż mi ją z prawej ręki,
Z prawej ręki żywicielki...
Ze źródełka u grobelki,
Co zaklęte gra piosenki!..
A wróż mi ją z dobrem słowem,
Z onej tęczy, z onej wstęgi,
A wróż mi ją z pismem owem,
Coto stare piszą księgi!
∗
∗ ∗ |
– Doli twojej nie ma w księdze,
Ni na wodzie, ni na niebie,
Jeno w czarnym twoim chlebie,
Jeno w siwej twej siermiędze.
Ani z gwiazd złotego snopa,
Ani z szumu u grobelki,
Tylko z ręki żywicielki,
Wróżyć mogę dolę chłopa.
∗
∗ ∗ |
Oj, będziesz ty, będziesz panem,
Ni to królem, ni hetmanem...
Twoje państwo, jak świat długi,
Zaorany twemi pługi.
Będziesz chodził ty w czerwieni
Potu swego krwawej rosy...
W złocie, w srebrze tych promieni,
Co padają od twej kosy...
Wykopiesz ty skarb bogaty,
Gdzie ta rola zaorana,
I talary i dukaty,
Nie dla siebie, lecz — dla pana.
Umiłuje cię królowa,
Co się odrzec siebie nie da,
I wiary tobie dochowa
Aż do śmierci... krwawa bieda!
Nocką uśpi, nocką zbudzi,
Strzec zasiędzie twego proga;
Ani tobie z nią do ludzi,
Ani tobie z nią do Boga...
Jak się wiosną ruszą kwiatki
I roztają rzeki lodu,
Uśpi ona twoje dziatki
Pieśnią płaczu, pieśnią głodu...
A i ciebie droga czeka:
Nie szeroka, nie wysoka,
Ale w ziemię, het! głęboka,
Ale w górę, het!.. daleka,
A będą cię prowadziły
Oną drogą woły siwe
I te dzwony żałośliwe,
Na pokoje — do mogiły!
Przeorały raz i drugi
Ziemię naszą ciężkie pługi;
A po każdym skiba czarna
Czeka siewu, czeka ziarna.
Hej, siewacze, błogi czas!
Czemuż dotąd nie ma was?
Burze wstrząsły ziemi łonem,
Wiatr przeleciał nad zagonem,
Spadły z nieba żyzne deszcze,
A was dotąd niema jeszcze!
Hej, siewacze, na wasz trud
Czeka ziemia, czeka lud!
Kości ojców, ich mogiły,
Pola nasze użyźniły,
Słonko wschodzi nam powoli,
Białe rosy drżą na roli...
Hej, siewacze, błogi czas!
Stara ziemia czeka was!
Czemuś ty mi, życie,
Nie dało do ręki
Srebrzystego sierpa,[5]
A w usta piosenki?..
Czemuż ja nie wstałam
Z zorzami rannemi,
By żąć nasze żyto
Na czarnej tej ziemi?
Czemuż z mego czoła
Pot nie spłynął rosą?
Czemu ja dziś nie z tych,
Co te snopy niosą?
Gdy słonko zapadnie,
Żniwiarka schylona
Ostatnią garść zwiąże,
Wyciągnie ramiona
I razem z tym sierpem
Porzuci na ziemię
Prostego żywota
Trud cały i brzemię.
A kiedyż ja rzucę
To krwawych łez pole,
Gdzie stanąć mi przyszło
Na dolę, niedolę?..
Nie żęłam ja żyta,
Nie żęłam pszenicy,
A niosę snop ciężki
Wieczystej tęsknicy!
O zmroku go dźwigam
I dźwigam o świcie...
A kiedyż ty duchom
Dasz spocząć, o życie?
„Kołysz mi się, kołysz,
Kołysko lipowa!..”
Niechaj cię, Jasieńku,
Pan Jezus zachowa!
Zachowa cię roczek,
Zachowa cię drugi...
A potem cię wezmą
Do dworskiej posługi
∗
∗ ∗ |
„Kołysz mi się, kołysz,
Kołysko pleciona”,
Póki nie wysnuję
Niteczki z wrzeciona...
Wysnuję ją długą
Jak te pańskie pola,
A taką ci szarą,
Jako chłopska dola!
∗
∗ ∗ |
„Kołysz mi się, kołysz,
Kołyseczko z łyka...”
Na gościńcu tuman,
Z wiatrem gra muzyka...
Oj, grają ci, grają
Złociste trębacze...
Jasieńko się żegna,
Matka w progu płacze!
∗
∗ ∗ |
„Kołysz mi się, kołysz,
Kołyseczko biała...”
A ja sobie pójdę,
Gdzie ja będę chciała...
Nie pójdę daleko
Od dzieciątka mego,
Jeno na on cmentarz
Do dołu czarnego!
Temu tylko pług, a socha,
Kto tę czarną ziemię kocha,
Kto ten zagon zna do głębi,
Kogo rosa ta nie ziębi,
Kto rodzinnych swoich pól
Zna wymowę — łzy i ból!
Temu tylko ostra brona,
Na kurhanach wyszczerbiona,
Kto ukochał lud w siermiędze,
Kto zna twardej doli nędze,
Kto wyciągnął, jako brat,
Dwoje ramion do tych chat!
Temu tylko kosa krzywa,
Kto w przyszłości wierzy żniwa...
Kto po nocach cichych słucha
Przyjścia zorzy, tchnienia ducha,
Komu lemiesz, to dziś — miecz..,
A wy, zimni, z pól tych — precz!
— A czy po tobie wichry nie chodzą,
Ścieżyno,
Nie biją burze, deszczów potoki
Nie płyną;
Czy słonko swoich jasnych promieni
Nie ściele,
Że się po tobie tak bujnie rzuca
Złe ziele?...
∗
∗ ∗ |
— Oj, chodzą po mnie wichry, szumiące
Skrzydłami...
Oj biją burze i deszcze płyną
Strugami...
I słonko rzuca pęki promieni
Zdaleka,
Tylko brak śladu stopy dobrego
Człowieka!
∗
∗ ∗ |
— A czy ty wiedziesz między odmieńce
A wrogi,
Żeś tak ścieżyno w tarnie porosła
I w głogi?...
A czy ty wiedziesz do cudzej, obcej
Gdzieś ziemi,
Żeś tak porosła cierniem i chwasty
Dzikiemi?..
∗
∗ ∗ |
— Ani ja wiodę w obcą i cudzą
Krainę,
Ni między wrogi, za szumne morze,
Za sine,
Ani ja wiodę między odmieńce
Do boru,
Jeno do onej zapadłej chaty
Ze dworu!
Przyjdzie zorzeńka do mojej chaty,
Znikomy sen odgania:
„Wstań, wstań do kosy! już wschód się mieni
Od łuny, od świtania!”
Na grzbiet, siermięgo! Nie oschłaś z potu
Przez krótką noc czerwcową...
Do ręki koso, ty bojownico,
Na łąkę za dąbrową!
∗
∗ ∗ |
Przyjdzie południe do mojej chaty,
U twardej siędzie ławy...
I patrzy — jasne — na moję dziatwę,
Bladą od lichej strawy.
I rozłamuje czarny kęs chleba
Drżącymi, ot, rękami...
A co poniesie do ust kruszynę,
To się zaleje łzami!
∗
∗ ∗ |
A przyjdzie nocka do mojej chaty,
Podeprze główkę ręką,
I w dumach, dumkach, siedząc na progu,
Rozlega się piosenką...
A serce w piersiach ptakiem się zrywa
I drży ta chata licha,
Gdy pieśń tęskliwą o chłopskiej doli
Śpiewa ta nocka cicha!
Chodziły tu Niemce,
Chodziły odmieńce,
„Sprzedaj, chłopie, rolę,
Będziesz miał czerwieńce!
Zapłacimy chatę,
Zapłacimy pole...
Będziesz miał talarów
Na caluśkim stole”.
A mój Niemcze miły,
Idźże kędy raczysz!
Ale mojej roli
Równo nie obaczysz.
Schowaj se czerwieńce
I białe talary;
Kto przedaje ziemię,
Nie naszej ten wiary!
Bogatyś ty, Niemcze,
I trzos twój chędogi,
Ale na tę ziemię
Jeszcześ za ubogi!
Pójdą twe talary
Za rolę, za płoty;
A kto mi zapłaci
Ten miesiączek złoty?
A kto mi zapłaci
Za tę jasność bożą,
Co w moje okienko
Idzie z każdą zorzą?
Za ten dach słomiany,
Co mi głowy strzeże?
Za ten dzwon, co dzwoni
Rankiem na pacierze?
Za te lasów szumy,
Za te polne kwiaty,
Za ten krzyż pochyły,
Co mi strzeże chaty?
A kto mi zapłaci
Za te jasne rosy,
Co się srebrem sypią
Na łąki, na wrzosy?
Za wiosenny klekot
Naszego bociana?
Za tę pieśń zpod lasu:
— Oj dana!... oj, dana!...
A kto mi zapłaci,
Za tę modrą wodę?
Za ciepło słoneczne,
Za cichą pogodę?
Za ten piasek biały,
Gdzie się trzpioczą dzieci?
Za tego skowronka,
Co nad głową leci?
Za ten wiatr, co wieje,
Za fujarki granie?
Za tego świerszczyka,
Co tam świerka w ścianie?
Za palmę, co pęka
W kwietniową niedzielę?
Za gruszę tę polną,
Co długi cień ściele?
A kto mi zapłaci
Za słodkość tę miodu,
Co pszczoły ją niosą
Do ula z ogrodu?
Za cmentarz rozkwitły
W głóg dziki, jak sady,
Gdzie leżą w mogiłkach
Ojcowie i dziady?
A toćże i mnie tam
Gospody potrzeba,
Gdy Pan Bóg zawoła:
— „Chodź, chłopie, do Nieba!”
A toćby mi dzieci
Po nocach tęskniły,
Nie wiedząc, gdzie szukać
Ojcowej mogiły!
∗
∗ ∗ |
Nie sprzedam ci roli!
Weź, Niemcze, talary...
Kto ziemię przedaje,
Nie naszej ten wiary.
Trzy ścieżki idą z chaty
Na dolę i niedolę...
Ta jedna idzie przed się,
Gdzie orzą pańskie pole...
Ta druga idzie w lewo,
Gdzie biała karczma stoi...
A trzecia na ten cmentarz,
Gdzie leżą wszyscy swoi...
∗
∗ ∗ |
Od znojnej pracy potu
Na jednej stoi rosa;
Na drugiej — z ojca, z matki,
Śmieje się dziatwa bosa;
Na trzeciej konik polny
W poranki strzyże parne
I brzoza biała płacze,
I krzyże stoją czarne...
∗
∗ ∗ |
Po dróżkach onych chodzą
W siermięgach ludzie bladzi...
A któż im wskaże taką,
Co w ducha świat prowadzi?...
Zaszumiał las, zaszumiał las,
Od płaczu mojej pieśni...
Po szczytach drzew ruszył się śpiew,
Ptaszkowie łkają leśni...
Zakipiał zdrój, zakipiał zdrój,
Od tęsknot moich żaru,
I sine mgły, i srebrne łzy
Rozbryzgnął w cieniach jaru...
Zerwał się wiatr, zerwał się wiatr,
Echem mych skarg zbudzony,
I poniósł szum żałosnych dum
W dalekie cudze strony...
Uderzył dzwon, uderzył dzwon,
Jak serce me, na trwogę...
A sennych chat, gdzie lud, gdzie brat,
Rozbudzić dziś nie mogę!
Pójdź ze mną!... słuchaj: jest świat, w którym duchy
Do słońca lecą, jak zbudzone ptaki,
I praw odwiecznych oglądają ruchy,
I widzą ustaw wiekuistych szlaki,
I rozwieńczają gwiazdy z ich promieni,
Ważą mgławice, i w świetnej przestrzeni
Złotą kometę chwytają za włosy,
I słyszą drżące sfer błękitnych głosy...
Tam ja iść pragnę! lecz wśród słońc mi ciemno
Bez błysków myśli twojej... o, pójdź ze mną!
∗
∗ ∗ |
Pójdź ze mną! słuchaj: wiem, że jest potęga,
Która oblicza oddech lilji cichy,
I pulsów trawki znikomej dosięga,
I mierzy białe konwalji kielichy,
I jedną kroplą rosy je obdziela...
Wiem, że jest siła, która z siebie wciela
Życie w pęd młody powiewnej leszczyny,
I zwija palmie nad czołem koronę;
Chlebem napełnia kłosy — i kruszyny
Swej obfitości w mchy kryje zielone;
Żar słońca waży — i wilgoć podziemną,
Tka nerwy listków, przędzie róż szkarłaty...
Ale bez ciebie — milczą dla mnie kwiaty,
I lasy milczą dla mnie... o, pójdź ze mną!
∗
∗ ∗ |
Pójdź ze mną! cicho nad księgą schyleni
Zaklniemy w ciało mglisty szereg cieni
Wieków ubiegłych; przyjrzymy się walce
Znikłych pokoleń — i spuściźnie krwawej
Miljonów ludzi; i przyłożym palce
Do ran głębokich ludzkości; i sławy
Obelisk biały obejdziem dokoła...
Dojrzymy skryte prądy wśród zamieci,
I słupem ognia przodujące czoła,
I usłyszymy wołania stuleci,
I hasła dziejów, i wrzawę tajemną
Ku wielkim celom idących szermierzy...
Lecz, gdy mi serce nad księgą uderzy,
Ty myśl rozjaśnij moję... o, pójdź ze mną!
∗
∗ ∗ |
Pójdź ze mną! słuchaj, wiem, że ideały
Można widomie sprowadzić na ziemię,
Że można wiedzą przeniknąć świat cały,
Że można ulżyć pracującym brzemię,
Że można drobne utulić dzieciny,
Rozbudzić ducha, myśli dać chleb zdrowy,
Umocnić słabych, i odpuścić winy,
I tam plon zbierać, gdzie dziś step jałowy,
I w czynie — prawa odzwierciedlić Boga...
Wiem, że trud życia tak leży przede mną,
Jak nieodzowna przed wędrowcem droga...
Lecz siły moje mdleją... o, pójdź ze mną!
∗
∗ ∗ |
Pójdź ze mną! wyżej, och, dalej od ziemi!
Niech mnie i ciebie pył jej nie znieważa...
My, jako duchy, skrzydłami białemi
Lećmy w krainę cichą i pogodną,
Gdzie nikt uroków nie zburzy ołtarza,
Gdzie milkną żądze i krwi fale chłodną,
Gdzie się płomieniem nie zajmują lica,
Gdzie wzrok głębiny duchowe odkrywa,
Gdzie myśl się karmi potęgą wzajemną,
Gdzie tylko cicha, bezwiedna tęsknica
Wspomina ziemi ostatnie ogniwa...
Tam chcę być z tobą, z tobą!. o, pójdź ze mną!..
Strumieniste jary,
Głębokie ruczaje...
Jak ci śpiewać, ziemio,
Kiedy tchu nie staje ?..
Kiedy pierś ściśnięta
Powietrza nie chwyta?
Kiedy okrzyk bratni
Pieśni nie powita?..
∗
∗ ∗ |
Hej! czy mi kto Tatry
Zwalił na ramiona?
Czyli mnie przygniotła
Mogiła zielona?
Czy mnie Wisła srebrną
Ścisnęła obręczą?
Czy chmura związała
Mokrą od łez tęczą!
∗
∗ ∗ |
Ani Tatry sine
Z posad się ruszyły,
Ani mnie przygniotły
Zielone mogiły,
Ani modra Wisła
Rzuca się z wybrzeży,
Tylko dola nasza
Na sercu mi leży!
Otrzyj czoło, wiosko licha,
Dosyć potu już!
Nocka idzie, nocka cicha,
W wianku białych róż na głowie,
W wianku białych róż.
Rzędem stoją jasne kosy,
Na nich ćmią się łzy...
Albo może z łąk tych rosy,
Albo oddech mgły w parowie,
Albo oddech mgły.
Hej! sukmaną wyszarzaną
Otrzyj, chłopie, stal!
Nie świeć ludziom łzą przelaną,
Ty się Bogu żal w złej doli,
Ty się Bogu żal!
Dosyć się łez starło połą
Zgrzebnej szmaty tej...
I te wsiąkną... Hej! wesoło
Huknij pieśnią! hej, po roli
Huknij pieśnią... hej!...
A obsiądźcież wkrąg ognisko,
Płomień buchnie wnet!
Bóg daleko — nędza blisko,
A dola gdzieś het, za górą...
A dola gdzieś — het!
Kto mi druhem, kto mi kumem,
Niech mi poda wtór!
Serca — biciem, lasy — szumem,
I ten ciemny bór — wichurą,
I ten ciemny bór!
Ścieżyna się wije przez orane pole...
— Oj, nieś mnie, mój koniu, na wolę, niewolę!
Oj, nieś mnie, ty siwy, gdzie mnie ponieść raczysz:
Za kluczem żórawi, kędy je obaczysz,
Za skrzydłem jaskółki, co leci zdaleka,
Za strugą w olszynie, co modra ucieka,
Za słonkiem, co idzie wykąpać się w morzu,
Za białym powojem, co pełźnie w rozdrożu,
Za rosy zapachem, gdzie zmierzch pada siny;
Tylko mnie nie zanoś do cudzej krainy!
∗
∗ ∗ |
Ścieżyna się wije przez łąki i pola...
— A cóż ci to, koniu, była za niewola?
Czy ciebie spłoszyły płomieniste łuny?
Czy nocą po drogach bijące pioruny?
Czy cię poganiały jęki latające?
Czy ty masz zaklęte podkowy — miesiące?
Że ani do wioski, ani do rodziny,
Tylko mnie poniosłeś do cudzej krainy?...
Bogdaj ciebie, koniu! za mnie, za młodego,
Że ja nie obaczę ojca rodzonego!...
Bogdajżeś ty złamał w dróżce prawą nogę,
Że ja do mej chaty powrócić nie mogę!
Bogdaj ciebie chłodna noc ziębiła rosą,
Że ja już nie brzęknę na otawie kosą!
Bogdaj ciebie, koniu, wichry czarne biły,
Że ja w mojej ziemi nie znajdę mogiły!
Idzie lirnik, w lirę trąca,
Budzi senny blask miesiąca
Srebrzącego mgły...
Lirnik siwy, lirnik stary,
W świecie został nie do pary:
On — i pieśń — i łzy.
— „Wstańże, wstańże, druhu miły!
Pójdziem razem na mogiły,
Z lirą pełną dum...
Już powietrze się rozpieśnia,
Białem kwieciem drży czereśnia,
Lasem idzie szum...
Niechaj, kto chce, noc przemarni;
My dziś, stróże dwaj cmentarni,
Pójdziem trzymać straż...
Gdy w mogile duch zagada,
Dziad mu pieśnią odpowiada...
To ordynans nasz!
Sny i wróżby cichą nocą
Na powietrzu się trzepocą,
Jak więziony ptak...
Ja je schwycę, ja dosłyszę,
W lirze mojej ukołyszę,
Jak nadziei znak!
Słowik w olchach klaszcze, dzwoni...
Grzmi od stępów tabun koni —
Ukrainny duch!...
Komu noc — niech cicho zaśnie!
A mnie widno! a mnie jaśnie!
A mnie chwyta ruch!
Z rozwianemi idę włosy,
Oczy pełne gorzkiej rosy,
Piersi pełne łkań...
Po kurhanach okiem wodzę,
Dzwonię w lirę mą po drodze, —
Kto ją słyszysz — wstań!
Cicho! cicho! wioska drzemie!
Sen ogarnął całą ziemię,
Długi, ciężki sen...
My się tylko, my zostali,
Oba srebrni, oba biali —
Ja — i miesiąc ten.
Niech nam teraz do zarania
Pieśń słowicza tu podzwania
W rozgorzały słuch...
Cały w przeszłość wzięty, stoję,
W tę miesięczną odzian zbroję,
Na kurhanie — duch!
A z perłowem zórz świtaniem
Strząśniem rosy, z mogił wstaniem,
Rozjaśnieni w cud...
I znów pójdziem po tej ziemi
Z duchy, w pieśni zaklętemi,
Pójdziem między lud!
∗
∗ ∗ |
Idzie lirnik, w lirę trąca,
Budzi senny blask miesiąca
Srebrzącego mgły...
— „Wstańże, wstańże, druhu miły!
Pójdziem razem na mogiły
Ja — i pieśń — i ty!”
Przez pola puste, przez czarne te role,
Ponad któremi dzień wschodzi przyszłości,
Idę — i rzucam siew bratniej miłości
Dla tych, co słabi — i dla tych, co prości,
Dla tych, co twardą, ciężką mają dolę.
I duszę własną wylewam, jak czaszę,
Łez srebrnych pełną, by z nich, jako z rosy,
Brały swą plenność jutrzejszych dni kłosy,
Dni, w których nędzarz — dziś nagi i bosy
Ukocha cele i nadzieje nasze.
Ja sieję ciszę, ja sieję pogodę
W sercach tych, co są maluczcy u świata,
Bo znam w nędzarzu człowieka i brata,
Bo miłość — tylko miłości zapłata,
A w nienawiści — wzgarda ma nagrodę.
Lecz jeśli dreszcze uczuwa kto strachu,
Na widok ramion tulących uściskiem,
Co odepchniętem jest — i to, co niskiem;
Ten winowajcą jest snać — i z rozbłyskiem
Świtu drży, sądząc, że pożar na dachu.
Ja ciepło sieję, by z niego, jak z ziarna,
Światło na myśli błysnęło nam niwie;
Drobne iskierki ja krzeszę cierpliwie,
Własnem je tchnieniem zasilam i żywię,
Zanim noc pierzchnie, noc głucha i czarna.
Bo w słońcu tylko dojrzewa plon błogi;
A kto dnia gwiazdę zadmuchnąć chce złotą,
Ten — albo sam jest rażony ślepotą,
Albo dłoń chciwą wyciąga już oto,
Po zdobycz, łatwą wśród zmierzchu i trwogi.
Ja ducha mego, ja krew moję sieję;
Ja pragnę wstrząsnąć tę ziemię zoraną,
Jak grzmot wiosenny, — aż jutro z niej wstaną
Ludzie, godniejsi piastować to miano:
W tę ja pracuję, w tę żyję nadzieję!
Pójdźcie, obaczcie, kto jestem i jaki
Siew rzucam w rolę przyszłości! Zaiste,
Ziarno me zdrowe, i płodne, i czyste,
Tak mi dopomóż w tym siewie, o Chryste!
I niech w dzień żniwa snop plonu mam taki!
A ja wam mówię: mój kamień mogilny
Mieć będzie napis: „braterstwo i zgoda.”
I wzejdzie nad tą mogiłą pogoda,
I brat tam bratu z miłością dłoń poda —
I pójdą razem — i słaby — i silny.
Lecz teraz — jeszcze rozterki jest pora;
Więc smutna jestem i pełna goryczy,
I słowa moje, jak świst giętkich biczy,
Rażą tym uszy, co w spokój zwodniczy
Chcą ukołysać sumienie — upiora.
Tak! biczem jestem na serca, w tłustości
Własnej osiadłe i skrzepłe bezruchem!
I jednych chłoszczę, i wstrząsam łańcuchem
Drugich, — a wszystkich chcę porwać mym duchem
Ku dnia rozświtom, ku wielkiej przyszłości.
Kto tam iść nie chce, niech kopie mogiłę,
Niech się zawczasu w grób ciemny położy;
Bo przyjdzie w słońca promieniach duch Boży,
I przyszłość ludom narozcież otworzy...
Ja wam to mówię — ja mówić mam siłę!
A w dniu tym, razem z mrokami nocnemi,
Z krzywdą, z niedolą, i z hańbą i z nędzą,
Duchy światłości obłudnych rozpędzą
A pająk własną udusi się przędzą,
I spokój będzie, i miłość na ziemi!
∗
∗ ∗ |
A teraz rzućcie, gdy chcecie, kamieniem.
Ale zaprawdę, jeżeli ja wzruszę
Pieśnią choć jednę zakrzepłą w lód duszę,
Jeśli choć jednę łzę bratnią osuszę;
Kamień — u nóg mych upadnie ze drżeniem!
Zeszlij nam, Panie, z czarnego klęsk dworu,
Zamykanego na rdzą krwawe klucze,
Raczej sinego anioła pomoru,
Co ma u zwiędłych ramion skrzydła krucze —
I jak nietoperz, albo nocne ptaki,
Lata nad ziemią lotami cichemi,
Bladych upiorów werbując orszaki —
I psy wyć ucząc, gdy chaty oniemi;
Zeszlij nam raczej z przepaści twych głębi
Ducha, co trzyma związane rzek końce,
Jak trzepocących się skrzydła gołębi,
A gdy je puści, to lecą szumiące —
I piór swych bystrych srebrzyste całuny
Wloką przez pola, kurhany, piołuny,
Chrzcząc je straszliwym chrztem — i bez imienia,
Lub dając imię — pustki i zniszczenia;
Zeszlij nam raczej mglistego anioła,
Co dmucha w kłosy puste, jak we fletnie,
l w ziemię kładzie dziatki małoletnie
I — „chleba" — skrzypem komór pustych wola,
I we łzach macza każdą łyżkę strawy,
I nie jest z jasnych aniołów, lecz — krwawy;
Zeszlij nam raczej pełnego skier ducha,
Co z trzaskiem w cichem powietrzu wybucha.
Jak pękająca meteorów raca,
A potem cały dziwnie się wyzłaca,
I z włosów strząsa gorące popioły,
I jak ptak siada płonący na drzewa,
I w czarne pióra dymu się odziewa
I leci, jako strącone anioły,
W gruzów — i ruin — i rozwalisk prochy,
Dziwnemi jęki zawodząc i szlochy;
Zeszlij nam raczej wszystkie Twoje klęski,
Niechaj tu chodzim, jak hufiec męczeński,
Bladzi od płaczu — i od smutków mgliści:
Lecz odejm od nas — ducha nienawiści!
Jeśli, o Boże! zamało dla ziemi
Chodzić w jednego z słońc twoich rozświcie,
Zapal nam drugie! niech skrzydły czarnemi
Ciemność nie chwyta tych, co są drżącemi
I w zmierzchach idą przez życie.
A cóż Ci światło? Czyż na Twe skinienie
Zórz tulipany nie błysną polarne?
Czyż się nie zwiną księżyców pierścienie?
Czyż sto słońc nowych nie rzuci się w cienie,
By groby oświecić czarne?
A cóż Ci światło? Czyż duch Twój nie może
Wzbudzić przyszłości jasnego wieszczbiarza,
Co wschodzi ludom, jak wodze dnia, zorze,
I jak pochodnie prowadzi je boże,
Do ideałów ołtarza?
A cóż Ci światło? Czyż tęcz Twoich łuny
Nie grają w chmurach? Czyż większym jest cudem
Zapalać w ciszy czerwone pioruny,
I harf powietrznych, spękanych, rwać struny —
Czy jasność wzbudzić nad ludem?
W słoneczność my patrzmy! w słoneczność tę bożą,
Co z przyszłych dni wschodem zabłyśnie na ziemi!
Skrzydłami się do niej zrywajmy orlemi,
A niech nas zaćmienia nie trwożą!
Od brzegów przeszłości odbijmy ochoczo,
Żegnając dni stare — kto pieśnią, kto łzami...
Błękity nad głową — a ziemia przed nami,
Choć burze się w koło trzepoczą.
Hej! rozpiąć tam żagle! już brzeg stary znika,
Już cichym nas szeptem żegnają mogiły...
Do pracy! do pracy! wytężmy dziś siły!
Cel wielki — to rozkaz sternika!
O gwiazdo ty drżąca, o gwiazdo zbłąkana,
Co rzucasz się nocą błyskami krwawemi,
Nie naszym ty wodzem! nie słońcem tej ziemi,
Co czeka na wschód swój — do rana!
Na cichych my wodach posnęli leniwie,
A muły nas brudne obeszły, jak sidła...
Hej! w górę tam żagle!... hej! w górę tam skrzydła!
Do wioseł! do wioseł, kto żywie!
Nie zdradzim my hasła, jak nędzni korsarze,
Co chyłkiem czyhają na zdobycz nikczemną;
Przebędziem bez trwogi noc burzy, noc ciemną,
Aż słońce nam ziemię ukaże!
∗
∗ ∗ |
Ach, wschodzi! ach, idzie srebrzystych pian wałem
Już ściele się w przyszłość jaśniejsza nam droga!
Hej! w górę tam serca! niech duchów załoga
Porannym w świat zagrzmi hejnałem!
Jeślim zgrzeszyła — spowiadam się Tobie!
Tobie jednemu, coś w duszy mej głębie
Zlatał, jak one strwożone gołębie,
Co widząc chmurę, stojącą w żałobie
Burz i piorunów nad stawu błękitem
I rzucającą swój cień na kryształy,
Lecą — i w obłok zwinąwszy się biały,
Otchniony jasnym, zpod piór drżącym świtem,
Biją w wód szybę srebrnemi skrzydłami,
Chcąc rozbić ciemność, co napój im plami.
∗
∗ ∗ |
Jeślim zgrzeszyła — zgrzeszyłam przed Tobą!
Przed Tobą samym! I rękę też Twoją
Chcę mieć na głowie w tym sądzie! — Za sobą
Nie żądam prośby — ni żadnej obrony.
Każ, niech się głosy obce uspokoją!
Niechaj się cofną ode mnie precz krokiem
Ci, co przed twoim chcąc zakryć mnie wzrokiem,
Własny mi płaszcz swój rzucają — zbłocony!
Ciebie — co wszystko wiesz — ja się nie boję:
Sam zostań ze mną — i zamknij podwoje!
Ja wobec Ciebie mam dosyć odwagi
Stanąć — jak posąg przed mistrzem swym — nagi.
∗
∗ ∗ |
Jeślim zgrzeszyła — Ty sam wiesz, o Panie!
Że serce moje, nakształt harf pękniętych,
Łez zawsze pełne — i jęków — i krzyków —
I zaduszonych wiosennych słowików,
Po których w gajach rozchodzi się łkanie,
I róż zdeptanych — i gwiazd zadmuchniętych —
I żrących dymów z mogilnych pochodni —
I łun, co biją w nie od ludzkich zbrodni...
I że to serce — ja, co też mam siłę
Tylko na jedno życie, muszę nosić
W piersiach, jak wiecznie skrzypiącą tam piłę,
Której zgrzytowi nie mogę rzec: dosyć!
∗
∗ ∗ |
Ach! Ty sam widzisz, Ty znasz, Ty to czujesz;
Ty, co noc ciemną i parną malujesz
W gwiazd białe róże... Ty wiesz, ile marzeń
Zbudzić się może i wyląc z tęsknoty!
Jakie ułudy i jakie pieszczoty
Szeptać do ucha sen umie zwodniczy,
Po którym — któż się blasków swych doliczy?
Ty wiesz sam, ile okropnych przerażeń
Bije na ducha w zwątpienia ciemnicy,
Jaki szturm nagłej życia nawałnicy
Duch znosić musi — i tulić swe pióra,
Żeby ich w strzępy nie zdarła wichura!
∗
∗ ∗ |
Ach! Ty sam widzisz, jak ciężko, jak duszno
Żyć w tej ciemnicy, gdzie duchy się męczą!
Jak trudno prawom ziemi być posłuszną,
Co nas osnuły tkaniną pajęczą
I z wolnych, w błękit zaopatrzonych dzieci,
Zrobiły muchy brzęczące w tej sieci!
Na cóż mi wola? Gdzie pójdę — uderzę
W mur jakiś głową i czoło zakrwawię...
Ja, Panie, prawom Twoim — błogosławię!
Lecz niech przeklęte będą te pręgierze,
Pod które ciemnych i bezbronnych wloką,
By nędzę bratnią postawić na oko!
∗
∗ ∗ |
Jeślim skarżyła się — to taką mową,
Co zakrwawiona jest w serdecznej ranie!
Ogniem mi usta paliło to słowo,
Którem rzucała — na wiatrów rozwianie,
Na utonięcie w tej ciszy bez końca,
Co nas oddziela od Ciebie — i słońca!
I łzy się moje — tu, do mnie wracały,
Jak niemający gdzie spocząć ptak biały!
∗
∗ ∗ |
Jeślim skarżyła się — to nie za siebie!
Krzywdy ja własnej nie liczę, nie pomnę,
Choć wiem, że także mam ojca na niebie,
Co ma dziedzictwo jasności ogromne —
I mógłby dziecku, co płacze pocichu,
Dać trochę słońca — w konwalji kielichu...
Alem rzucona jest na ziemię duchów
Rozbitych w locie — i na ziemię ciemną,
Gdzie ludzie dróg swych szukają daremno,
Gdzie lasy pełne szumów i rozruchów,
Gdzie w każdej rzece, jak w Dnieprowej fali,
Pieśń utopiona rankami się żali,
Gdzie się zlatują słowików tysiące,
Jako westchnienia wśród róż latające,
Gdzie kwiaty polne po nocach łzy ronią...
Więc smutna jestem — i zlękniona o nią,
I skargą pieśni bijąca w niebiosy,
Póki słowiki płaczą — i drżą rosy.
∗
∗ ∗ |
I nie wiem nawet, czy Ty sam, o Boże!
Gdybyś na chwilę porzucił błękity
I ujrzał chaty te — i zgrzebne świty,
I w karki wrosłe niedoli obroże,
I twarze blade, i serca złamane,
I w każdej ludzkiej piersi jakąś ranę,
I w każdem oku jakąś łzę tajemną...
I gdybyś ujrzał, jak nam tu jest ciemno,
Chłodno i głodno na biednej tej ziemi,
I ile smutków przed każdym jest progiem;
Tobyś zapłakał sam łzami krwawemi,
Ty, któryś przecież jest — Bogiem!
∗
∗ ∗ |
Więc i nade mną sąd uczyń litosny!
Bom pełna żalów — i trosk — i tęsknicy...
I serce moje, nakształt błyskawicy,
Co rozpłomienia ciche noce wiosny,
Pali się — gaśnie — i w zmrokach ciemnieje —
I leży w piersiach, jak kamień na grobie...
I znów się zrywa, jak ptaszę, i mdleje,
Samo dla siebie ma nieraz pogardę;
Lecz wobec ludzi — jest dumne i harde,
I tylko w ciszy spowiada się — Tobie!
Zbliska widziałem łzy wasze i troski,
Zbliska waszego serca czułam bicie;
Zbliska znam nędze i miasta, i wioski,
I rany wasze, i życie.
Zbliska znam sny te, co się nam prześniły,
Tęsknoty, żale, i klątwy, i zgrzyty,
I zbliska także wiem, że brak nam siły
Z przepaści wzbici się na szczyty.
Zbliska słabości znam wasze i winy,
I te złudzenia, co czynią z nas śpiące,
Wśród ruchu wielkiej przebudzeń godziny,
Choć dawno wzeszło już słońce!
Na to, co dzieli nas i łamie w dwoje
I od wspólnego odtrąca ogniska,
Na nienawiści i na niespokoje
Patrzałam długo — i zbliska.
A teraz oczy moje są zmęczone
Od łez — i droga moja w mgły ucieka...
Idę odpocząć w nieznaną gdzieś stronę,
I patrzeć na was — zdaleka!
Ischl 29 Lipca.
Szumiące zdroje, przepaściste zdroje,
Co z głośną skargą niesiecie swe brzemię,
I nienawiści, i gorycze swoje
Z pianą wściekłości ciskacie o ziemię!
Szumiące zdroje! o jakże wam błogo
Rzucać się w kaskad namiętne wybuchy
I przelatywać po szczytach, jak duchy,
Które nie mają nad sobą nikogo!
Jakże wam błogo! — Lecz jest kraj daleki,
Gdzie cicho płyną potoki i rzeki,
I nurty swoje, jako łzy tajone,
Toczą milczące, smętne, zatrwożone.
Tęskno ich szumy, ich szepty tułacze
Słyszą tam ludzie przez sen, przez przeczucie:
I własne bóle zgadują w tej nucie
Stłumionej, która u brzegów gdzieś płacze.
Rettenbach.
Nieraz pytam się w duszy: czy ja kocham ludzi?
I długo się zamyślam — i nie śmiem wznieść powiek.
— O, tak! kocham ich. — Przecież, jeżeli się zdarzy,
Że mnie ktoś zmęczy, zgorszy, zasmuci i znudzi,
Rumieniec zawstydzenia wybije na twarzy,
Odbierze wiarę w przyszłość, sny spłoszy różowe,
Słowa pełne łez wrzących nauczy kłaść w mowę,
I serce mi nakarmi jadami gorzkiemi;
To nie ptak ten, co leci, i nie kwiat z tej ziemi,
Nie żaden kamień nawet — ale zawsze człowiek!
Wildniss 4 Sierpnia.
Ty tutaj, słonko? — A kto tam świeci
Nad wioską naszą lichą?
Kto ze snu budzi kwiaty i dzieci,
W poranną zorzę cichą?
Kto rzuca w naszę strugę na łące,
Co płynie wstęgą siną,
Złote iskierki lekko tańczące
Między zieloną trzciną?
Kto ciche światło sieje po lesie,
Przez szmaragdowe sita?
Kto nad sierotą promyczek niesie,
Kiedy o drogę pyta?
Kto tam na polu wyzłaca kłosy?
Kto lny u płotów suszy?
Kto pije z białych powojów rosy,
A smutek z chłopskiej duszy?
Kto tam, o słonko moje, za ciebie
Nad biedą naszą świeci?
Kto tam na wiejskim cichym pogrzebie
Pochodnie darmo nieci?
Kto na te krzyże i na mogiły
Jasne promienie kładnie,
Gdzie już łzy z oczu — rosy wypiły,
W wilgotnej ziemi, na dnie?
Kto tam na krosna, pomiędzy lniane
Włókienka, złoto ciska,
Że jak się wpatrzysz w chłopską sukmanę,
To ci z niej słonko błyska?
Kto w one ciche ranki na łące
Wybiela zgrzebne płótno,
Kiedy pod lasem echo tęskniące
Niesie piosenkę smutną?
O słonko moje! kto tam o świcie
Rozwija skrzydła ptasze?
Kto nam maluje bławatki w życie?
Patrzy w okienka nasze?
Kto na jabłoni owoc zapala,
Roztula jaskry złote?
Kto o zachodzie serce rozżala
W przedsennych dum tęsknotę?
Kto złoci siwą dziadusia głowę,
Gdy dawne czasy roi?
Kto z mgły wilgotnej budzi dąbrowę?
Kto nam fujarki stroi?
Kto iskry krzesze ogniste w stali,
Kiedy chłop śmiga kosą?
Kto się przegląda w sznurach korali,
Gdy Kasia idzie boso?
Kto w pawiem piórku oczko rozżarza
U czapki Jaśka mego?
Kto jest jedynem złotem nędzarza,
Jedynem światłem jego?
O słonko moje! wracaj po niebie
Do miłej naszej wioski!
Bo tam jej przyjdzie zmarnieć bez ciebie
Od tęsknot i od troski.
Ischl.
Jako ten jeleń, co lecąc do zdroju,
Z dyamentów rosy otrząsa krzew młody,
Do żywych źródeł tęskni dusza moja,
Do żywej wody!
Pragnę i jestem, jak trawa mdlejąca,
Na pasieczysku skwarnem rozesłana,
Którą źrenica rozogniona słońca
Pali od rana.
A gdzie strumienie, a gdzie są te rzeki,
Co mnie napoją w porannych zórz ciszy?
Jako huk morza, tak huk ich daleki
Ucho me słyszy!
Z gór wielkich spłyną, jak płaszcze błękitu,
Przybiorą z jarów i źródlisk tajemnych,
I w pierwszych blaskach nowego rozświtu
Napoją ciemnych.
I srebrnem skrzydłem uderzą o gmachy,
Spróchniałe w sobie, stojące bez duszy;
I pójdą dreszczem po ludach przestrachy
I grom je ruszy.
A zaś na pola i łąki uderzą,
Gdzie siew przyszłości przysuły mdłe pyły;
I zielonością rozkwitną nam świeżą,
Stare mogiły.
I precz poniosą, aż w ocean siny,
Fale łez ludzkich — i krwi ludzkiej rzeki;
I nowe światy powstaną z głębiny,
I nowe wieki.
Rettenbach.
Wieczorny dzwon, wieczorny dzwon
Pochwycił duszę moją
I uniósł ją do lubych stron.
Gdzie gwiazdy we łzach stoją!
Tam z łąk i pól, tam z łąk i pól,
Westchnienie ciche leci,
I piersi żar, i męski ból,
W mokrych źrenicach świeci.
Rozwiał się czar, rozwiał się czar,
Co trzymał mnie w zachwycie,
U stóp tych skał, olbrzymich mar,
Stojących w mgły błękicie!
Wskróś rzek i gór, wskroś rzek i gór,
Czuję cię, wiosko droga!
I słyszę twój szumiący bór,
I widzę krzyż u proga,
I łzy i znój, i łzy i znój,
Co cię od wieku poją...
O kraju mój, o kraju mój!
Znów jestem twoją, twoją!..
Ischl.
Zgubionej w cichym i samotnym lesie,
O! jakie mi się wydają nędznemi
Walki, rozterki i burze tej ziemi,
Które tam w dole wiatr niesie!
Sprzeczne dnia hasła ni o jedno tętno
Nie przyśpieszają serca mego bicia;
Falą, przedsenną, falą beznamiętną,
Uderza we mnie puls życia.
Nad leśnym kwiatem schylam się marząca,
I wywróconych dębów depcę trony,
I słucham pieśni, którą ptak natchniony
W błękitach śpiewa dla słońca.
Na ścieżce mojej tańczą iskry złote,
Wśród szmaragdowych mchów; różowe wrzosy,
Trącone stopą, strząsają deszcz rosy;
W powietrzu czuję tęsknotę.
Czy są gdzie ludzio — nie wiem i nie pomnę
Ni ich miłości, ni ich nienawiści.
W świątynie ciszy wstępuję ogromne,
Z zielonych bluszczów i liści.
Samotność żarem na lica mi bije...
Po drzewach idą szelesty i dreszcze...
Ach! czy ja żyłam dotychczas? czy żyję?
Czy będę kiedy żyć jeszcze?
Za cichem szczęściem wyciągam ramiona...
Czyż, zawsze, zawsze mam tęsknić daremno?..
Przez liście olszy dnia jasność przyćmiona
Rzuca się łuną tajemną...
Nigdyż ustami nie dotknę tej czary,
Zkąd wzrokiem tylko chwyciłam płomienia?
Cisza — w przepaściach szmer słyszę i gwary,
I drżę — od liści tych drżenia.
Dusza się moja westchnieniem rozwiewa
W ulotne błyski, i mroki, i dźwięki...
— Stój! słyszę nutę znajomej piosenki...
Nie! to las szumi, to drzewa!
Wildniss.
Ktoby mi to dał, o Boże!
Ktoby mi to dał,
Aby pieśni moje były
Nakształt złotych strzał!
I leciały w dal błękitną,
I leciały w dal,
Gdzie bławatki modre kwitną
Wpośród żytnich fal!
Nad ten ciemny bór szumiący,
Nad ten ciemny bór,
Gdzie te chaty stoją czarne,
I ten biały dwór!
Jednę chwyci noc i ciemność,
Jednę chwyci noc,
Druga stępi o mur twardy
Swego ostrza moc...
Może chociaż ta ostatnia,
Może chociaż ta,
Co mi w piersiach drży i płacze
I po nocach łka,
Wpośród naszych pól zoranych,
Wpośród naszych pól
Utkwi w ziemi, by z niej dobyć
Życia krzyk i ból!
O poranku szumią drzewa:
— Gdzie jest twoja wioska, gdzie?
Jaki teraz ptak tam śpiewa,
Jaki kwiat swe wonie tchnie?
Jaka bieda w oczy kole,
Jaką troskę przyniósł czas?
Czy już koszą nasze pole,
Czy po drzewo jadą w las?..
Jak się dymy z chaty wiją,
Jak w ognisku trzeszczą skry?
Jak tam ludzie czują, żyją;
Czy już oschły rosy, łzy?
O poranku szumią drzewa:
— Hej! dalekoż do tych żniw,
Coto o nich piosnka śpiewa,
Na tęsknotę i na dziw!
Do tych żniw błogiego lata,
Kiedy słońce wzejdzie nam,
Kiedy razem dwór i chata,
Na zagonie staną tam...
Hej! dalekoż mi, daleko!
Kto wyśpiewa taki dzień?..
Jasne rosy z nieba cieką,
Krzyż przydrożny rzuca cień...
O poranku szumią drzewa:
— Kmieciu boży, kędyś ty?
Oto żniwo już dojrzewa,
Naostrzona kosa lśni,
A Piastowy duch pustkowiem
Po zagonach chodzi wzdłuż,
I zarzyna srebrnym nowiem
Pierwsze garście naszych zbóż...
Hej do żniwa tam! do żniwa
Niech wylegnie cała wieś,
Niechaj stare pieśni śpiewa!
Nieś je tutaj, wietrze nieś!
O poranku szumią drzewa:
Gdzie jest moja wioska, gdzie?..
Echo w dali się rozwiewa,
Toną mary w srebrnej mgle.
O niezmierzone! o morze!
Na twojej srebrnej harfie nie śmiem złożyć dłoni;
A pochwycona czarem, jaki pieśń twa roni,
W milczeniu ducha się korzę!
Z zamglonych wieczności progów
Idziesz, jak idą czasy, konieczne, niezmienne;
A fale twe, lecące jak ptaki bezsenne,
Widzą skon ludów i bogów.
Tragiczne strofy twej pieśni
Słyszane były w wieków konających łkaniu,
I znów będą słyszane w stuleci zaraniu,
Gdy ziemia noc swoję prześni
Od dzikich gwałtów okrzyku,
Do mglistych westchnień lutni pod ręką Bajrona,
Ludzkość, tysiącem nędz swych smagana i lżona,
Skarży się w twoim języku.
Pieśni twej -— kto zna poczęcie?
I kto będzie dość wieczny, by czekać jej końca?
Na okręgach księżyca i na jądrze słońca
Położył Pan jej pieczęcie.
O! jakże gorzkie jej słowo!
Gdyby ludy, słuchając, pojęły jej dźwięki,
Jak przy skończeniu świata powstałyby jęki,
Muzyką Jozafatową!
Bo nie przeminął od wieka
Ani jeden z tych słabych, co krzywdy doznali,
Żeby jego wołanie nie grzmiało w tej fali,
Jako ślad nędzy człowieka.
Lecz teraz jest to zakrytem,
Dla małości dusz naszych, które chcą spocznienia
I usypiają nędzne pośród krwi i cienia,
Jako pod jasnym błękitem.
A gdy się czas ten dokona,
I sprawiedliwość weźmie berło swe na ziemi,
Pójdzie dreszcz sądów bożych falami morskiemi
I otworzą się wód łona.
Wtedy pieśń twoja, o morze!
Z przeraźliwą jasnością w słuch ludów uderzy;
I zdumieją się ludy, i pójdzie wiew świeży
Po ziemi całej przestworze,
Po ciemnych głębiach żywota!
I nazwie ziemia pieśń tę — spowiedzią stuleci!
I podniosą się narody,
Wiekuistym przypływem ducha-wskrzesiciela,
I ucichną twe jęki, i pieśni wesela
W błękit podniosą twe wody.
Lecz dziś, o morze! twe szumy
Nieukojone płaczą nad nędzą ludzkości!..
I ja płaczę wraz z niemi...
str. | str. | ||
Noce letnie | 5 | W ciszy nocy | 117 |
Sclavus saltans | 25 | Ave | 123 |
Mojżesz | 29 | Jestże pewnem? | 127 |
To my | 39 | Wieczorne pieśni | 129 |
Kocham cię | 43 | Jeżeli kochasz | 139 |
Na skrzydłach pieśni | 45 | Urywek | 143 |
Co się stało? | 49 | Ja się nie skarżę! | 145 |
Fragmenty | 53 | Urywek | 149 |
Do młodej braci | 71 | Na progu | 151 |
Nadzieja | 75 | Przygrywka | 153 |
Wichrem porwany | 79 | Na fujarce | 155 |
Ktoś mnie czeka | 85 | U okienka | 179 |
Jesienią | 183 | ||
Z łąk i pól | 187 | ||
Pójdź ze mną | 215 | ||
Czy zginie? | 87 | Łzy i pieśni | 219 |
Jaś nie doczekał | 91 | Co ja sieję? | 229 |
Dwie wiosny | 97 | Modlitwy | 233 |
Z szopką | 101 | Pieśń noworoczna | 237 |
Na dnie przepaści | 105 | Przed Bogiem | 239 |
Chłopskie serce | 111 | Zdaleka | 245 |
Urywek | 115 | Nad morzem | 256 |
- ↑ łac. niewolnik lub słowianin tańczący
- ↑ bachantka — tutaj w znaczeniu kobiety biorącej udział w pijackich, hulaszczych zabawach, orgiach czyli bachanaliach
- ↑ siermięga — inaczej sukmana; wykonane z grubego płótna wierzchnie okrycie w dawnej Polsce w formie płaszcza
- ↑ chudoba — niewielki dobytek, bardzo skromne i ubogie gospodarstwo rolne
- ↑ Wiersz cytowany przez Elizę Orzeszkową w Światło w ruinach oraz Melancholicy