Polesie (Rodziewiczówna, 1938)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Polesie |
Pochodzenie | Róże panny Róży |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Najbardziej charakterystyczną cechą tego kraju wód, łóż-piachów, trzcin, łąk i bagien jest cichość i powolność. Nikt i nic nie wybucha gniewem lub radością — nikt i nic się nie spieszy. Nie hulają tu wiatry, nie pędzą chmury, nie goreje pożarem słońce w całym swym przepychu i jaskrawości — świat Polesia przesnuty jest mgłą oparów, cichy zamyśleniem bezkresu płaszczyzny.
Nie spieszy zbudzić się z zimowego letargu macierz tej ziemicy — Prypeć potężna — sturamienna. W marcu jeszcze lodem jest skuta, po którym widnieją, jak siatka, zimowe ludzkie szlaki — murowane lodem; szlaki przez niedostępne bagna, zdradne topiele — dopływy grząskie, do lasu, do stogów, do młynów, od rzadkich ludzkich osiedli. Budzi słońce zadumaną Prypeć bez porywu, wybuchu, jakiejkolwiek oznaki wiosennej radości. Nieco czernieją szlaki. Przejeżdżający przez główny nurt pod wsią rozbudowaną na piaszczystem wzgórzu pytają miejscowego Dmytra, czy Iwana, pojącego swe bydło w przerębli: — Przejedziemy? — Dmytro patrzy po lodzie, po niebie i decyduje: — Można, tylko ze szlaku nie zjeżdżaj. Wczoraj zawalili się koło haszczy, ale wyciągnęliśmy. Szlak czernieje. Poleszuki jeżdżą aż do dnia, gdy Dmytro czy Iwan zapytany odpowie: — Ni — nie jedźcie! wczoraj człowiek z młyna wracał i pod lód poszło wszystko. Mąka była na pierogi — pewnie z dziesięć garncy. Przepadło.
— Człowiek wyskoczył?
— Ni! Ot tam, gdzie woda wierzchem idzie.
— Aa! Dziesięć garncy mąki! Tyle dobra! — mruczą, i wędrowiec zawraca do domu.
Szlaki zimowe — zamknięte, nastaje kilkotygodniowy okres bezdroża. Wody poszły wierzchem — Prypeć ożyła, rośnie, potężnieje, rozlewa się w morze, łączy się ze swemi dopływami. Zajmują łąki, łozy, trzciny — ługi, niższe poletka, zarośla, lasy — cały kraj. Osiedla ludzkie po wzgórzach piaszczystych przed wiekami ufundowane i bezpieczne, szykują się do letniej kampanji pracy. Pierwsze wyruszają łodzie z „poswitem“ — nocne rybołówstwo z płonącem łuczywem na przodzie, z dwoma ludźmi, bijącymi „ościami“ hulające w bezkresie wód ryby.
Światełka, jak robaczki ruchome, krążą po nurcie, nad wodą górują stare dęby z barciami, wiatraki, zrzadka topole i szare skupienie wsi. Ruszyła Prypeć, po swojemu, cicho, powolnie, od swych źródeł w sąsiedztwie bałtyckiego Bugu do dalekiego o 768 km Dniepru przy Czarnobylu. Nawet przy rozdziale wód Bałtyku i Czarnego Morza nie zdradza żywszego prądu. Apatycznie zapełnia bagna, leniwie ścieka do Dniepru. Nad tym bezkresnym zalewem wiszą ciężkie chmury, mgły i zaczynają wiosnę obwieszczać setne pokrzyki i poświsty ciągów ptasich.
Dmytry i Iwany na swych niedostępnych piaszczystych osiedlach wychodzą z chat — w kożuchach, ale boso — poją bydło w nurcie, tuż przy swych chróścianych płotach — patrzą jastrzębiemi oczami po bezkresie wód, pykają lulki i rajcują. U przystani pełno „dubków“ i „smolaczków“ — pławic duszohubek — większych obijaników — cała lokomocja wsi. Po chatach kobiety kończą tkanie setek „hyb“ szarego płótna, dziatwa, mało co odziana, bobruje po płytszych wodach, łowiąc drobny zarybek koszami, siatkami, podołkami koszul — zresztą rękami. Ryczy oszerszeniałe bydło — wypatrując za wodą pastwisk, cieszą się wróble, sroki, pieją wiosenny hejnał koguty i gęsiory.
Prypeć zepchnęła swe lody do Dniepru, ściąga do siebie swe setne dopływy i setne jeziora. Ruszają ze swą danią wód także wieloramienne w swych nazwach Stochód, Stwiga, Stobychwa, Stubło, Stowielga, przepaścisty Styr, bogaty Horyń, Strumień, Słucz i takie o dziwnych obcych nazwach: Ippa, Oressa, Tustal, Kormin, Damarka, Lwa, Jasiołda, Perga. Kto je nazwał? Przed ilu wiekami? Gdzie szczepy tej mowy nieznanej, bez znaczenia dla obecnych autochtonów? Poleszuk nie ma legendy, nie ma pieśni starej, nie ma bohaterów, wodzów, patronów, jest szczepem jeszcze — nie narodem.
Ziemi swej nie potrzebował bronić, granic strzec, pierś na oręż nadstawiać — jego ziemia broniła się sama. Obcy najeźdźca, zbieg czy kolonizator nie długo popasał, grabił lub gospodarzył — ginął w bagnach, w pustce, w jeziorach, w gąszczach puszcz. Poleszuk ukryty w sobie tylko wiadomych i dostępnych kryjówkach, wyczekiwał przejścia grozy i wracał, gdy niebezpieczeństwo minęło. Znalazłszy spalone osiedle, klecił je zpowrotem jak bóbr, spędzał chudobę z niedostępnych tajenek i trwał i przetrwał wieki.
Myśliwiec, rybak, pszczelarz, rzemieślnik, cieśla, bednarz, młynarz, hodowca bydła i owiec, sam sobie wystarcza, sam wszystko potrafi sporządzić, co mu do bytu potrzebne.
Mądrości życiowej uczyła go i nauczyła natura jego kraju. Jest jak te jego rzeki — powolny, cichy i zdradny — jest jak zwierz jego kniei i wód — szaro ubrany, bystrooki, płochliwy, życiowo mądry, znający żer, unikający sideł, zawsze czujny, nieufny i przebiegły.
Nie ma porywów, ani sentymentu. Zaspakaja instynkty, trudzi się z musu, próżniaczy z zamiłowania, nie znosi prawa, władzy, obowiązku i poszanowania cudzej własności. Ale się nie buntuje na przymus — wykręca się, kłamie, kluczy, zaciera ślady, krzywoprzysięga, oszukuje, a gdy nie uniknie kary — mści się cichaczem, podstępnie, zwykle podpaleniem przeciwnika. W tem okazuje, że jest człowiekiem.
W tem i w umiłowaniu alkoholu.
Wódka była talizmanem, który wydobył z tego niedostępnego kraju i od tych leniwych Dmytrów i Iwanów towary Polesia. Do miasteczek, zrzadka rozsianych, spływa na łodziach, na drewnianych wózkach, cała produkcja i praca wsi. Hebrajczycy zaludnili te mieściny, przesiąkli do wsi i osad, ujęli w swe ręce handel i rząd tych ludzi, o ile Poleszukiem rządzić można, bo sam o sobie i między swoimi Poleszuk mówi: „Chytior Dmytior, a Iwan nie durak“. Nie jest on głupi, ale chętnie głupiego udaje, bo się zapatrzył na jeża w kłąb zwiniętego i w żuka udającego nieżywego, i ptaki — na hasło samki martwiejące w bezwładzie i stężeniu.
Wiosna i powódź wywabia Dmytrów i Iwanów z czarnych czeluści chat, budzi po wsiach życie i rozhowory. Od wsi do wsi rozlega się klekot „praczów“ — to kobiety zaczynają robotę — około tysięcy „scian“ szarego płótna, owoc zimowej pracy. Mężczyźni w kożuchach, ale bosi, rajcują — rozglądając się po bezkresie wód. Rajcują o „hatach“ na rybę i o młynkach pływakach. Haty są to wiorstowe płoty po rzeczkach z otworami na kosze łozowe — pułapki na ryby. Młynki pływaki na barkasach bywają chronione w zatoki, po przejściu powodzi ściągnięte na prąd, zakotwiczone i puszczone w ruch.
U wybrzeża wsi ukazują się łodzie, Poleszuki zaczynają swe letnie zachody. Nad topiele wykwitają łozy w wonnych kocankach. Z szarych kłód ruszają na żer drobne, czarniawe pszczoły. Gdy Wielkanoc wczesna, a powódź wysoka, rezurekcyjna procesja bywa na łodziach wkoło cerkwi i wnet potem palmą z łozy wypędzają bydło na paszę na zarzeczne „ostrowy“.
Wkoło wsi zjawiają się stada drobnych czarnych, rudych, siwych i białych owiec, podszyte przyrostem wiosennym jagniąt, i niezliczone gromady świń srokatych, szczeciniastych, wolno rosnące, przemyślne, półdzikie — pod nadzorem bandy pastuszków, niszczycieli gniazd ptasich i wszelkiego żywego stworzenia. To jest wiejska „czereda“, wracająca co wieczór z tupotem, beczeniem na nocleg. Bydło młode lub jałowe nocuje i latuje na ostrowach. Krowy wracają do doju, często przepływając rzekę lub przechodząc wiorstowe, wąskie ścieżki brodów wśród bezkresu bagien.
W owym czasie powielkanocnym odwiedzane bywają też cmentarze, bezpieczne przed zalewem góry piaszczyste, oznaczone staremi sosnami i masą drewnianych krzyżyków. Schodzą się tam na „Nawską Wielkanoc“ kobiety, przynoszą resztki święconego jadła, kładą na krzyże ofiarne płócienne fartuszki — zawodzą, gaworzą. Są to „Dziady“ wiosenne. Na starych sosnach nierzadko są zaciągnięte szare kłody z pszczołami — piach mogilny mai lato w pęki macierzanek, rozchodnika i drobnych żółtych nieśmiertelników. Cicho, pusto, spokojnie śpią Poleszuki.
A wody spadają — występuje coraz potężniej ląd, to jest 50.000 km kw. ziemi, a w tem 16.000 km kw. błot i bagien. Już w maju na jarmarkach wokoło kramów z żelazem kupią się Dmytry i Iwany, szare, niepozorne, robocze wojsko tej krainy. Coraz to zadźwięczy stuk małych kos, uderzony na hejnał kampanji corocznej, od wieków jednakiej. Rozhowory, rady, opowieści o znakach, o klingach, czasem dziedzicznych, znanych na wsiach, jak niegdyś damascenki, szerpentyny szlacheckie. Poleszuk swą broń czci i szanuje, przechowuje starannie, zmienia z musu, gdy ostrze zwęziło się do ostatnich granic, lub gdy prysło na suchym pniaku starej łozy. Wtedy wybiera, radzi się znawców, próbuje uchem, okiem, zębami, obchodzi wszystkie kramy, parę jarmarków, aż zdecydowany, po długim targu unosi swą broń do domu. Jeszcze sąsiedzi schodzą się, oglądają, chwalą lub ganią — i znowu opowieści o takiej „z ptaszkiem“, co ją miał Kuźma od ojca — i co mu ją zerwał hycel synek. „Bo i dureń Kuźma taką kosę dawać chłopcu na pierwszy rok roboty“.
Ruszają wywiady na błota — pojedyńcze chłopy starawe a mądre, i podczas gdy wieś kończy jare zasiewy, oni na pławicach kontrolują stan wody i ślady zimy po błotach. Koszą już po kilkadziesiąt lat, wszystko znają, wszystko rozumieją i umieją wywróżyć, jaki ten rok będzie.
Wieczorami cała wieś ich słucha, gdy wrócą z lustracji i oznacza się termin i plan kampanji — i oto w końcu maja wyludniają się wsie z mężczyzn. Ruszają „na ostrowy“. Tabory i zaopatrzenie skromne. Na wóz lub czółno ładuje się bochen chleba, wielki jak młyńskie koło, garnek, w króbce okrasa, krupy, cebula, banieczek na wodę, siekiera, stary kożuch, w kieszeni jest nożyk, krzesiwo i hubka, — i nikną na załomach rzeki lub w brodzie. Tam na miejscu z wprawą pierwotnych istot zakładają szałas ze starych szuwarów, ognisko nigdy nie gasnące a dymne w obronie od komarów — i stają do roboty. I to jest okres, w którym leniwy powolny Poleszuk staje się wzorem pracy i wzorem fizycznej wytrzymałości. Kosi często w wodzie, siano przenosi na plecach, na suche, na kopice, zapada często w trzęsawisko, okrążać musi zdradne pułapki, cierpieć nieustannie od rojów komarów, meszki, bąków — unikać napaści żmij, a wszystko często w deszcz, we mgłach, w bezustannej wilgoci.
Rzadko, bardzo rzadko bywają pomyślne sianokosy, zwykle to kilkotygodniowa ciężka walka z terenem i klęską Polesia — deszczem. I jest w tej walce zaciekłość cicha, cierpliwa, przez wieki zrośnięta z duszą Dmytrów i Iwanów. Stopami swemi, obutemi w postoły, przemierzą z końca w koniec te tysiące kilometrów bagien, ramionami swemi i rzutem drobnej kosy zbiorą wszystką trawę. Co roku zwyciężają!
Wszyscy stają do szeregu, wsie wyludniają się, idą do siana kobiety, wyrostki, dziewczątka, starzy, póki im sił starczy. Na plecach, czółnami, na drągach znoszą, zwożą siano do stożysk, ubezpieczają ten plon przed deszczem. Kto zliczy ten wysiłek, kto nie uzna bohaterstwa tego trudu! Wraca armja robocza do wsi, gdy żyta już pochylają kłosy, lny potrzebują plewidła, kartofle obróbki, ale to „już bajki“ — mówi Poleszuk, swą kosę spracowaną chowając troskliwie do komory.
Sianokosy dokonane, cały kraj, jak okiem sięgnąć, tysiącami stogów jest dostojny i bogaty. Zabezpieczenie „towaru“, t. j. bydła ukochanego, bogactwa Polesia. A bydło hula. Z oszerszeniałych szkieletów obfitość pasz uczyniła sztuki lśniące, syte, tłuste, po które już zgłaszają się kupcy, toczą się targi.
Żniwo nie zajmuje wiele czasu i nie wzbudza wielkiego zainteresowania. Kobiety zabierają dzieci z sobą w pole, rozkładają kołyski pod namiocikiem z trzech patyków, żną sierpami, śpiewają, postrojone jak na święto, zboże ledwie zżęte zwożą chłopy na gumno, chroniąc przed złodziejstwem sąsiadów i najściem wioskowego gromadzkiego bydła, które w ślad za żniwem nachodzi pole. Zresztą chleb to nie siano. Dobrze jak jest, ale jak zbraknie, zastąpi go kartofel, barszcz, szczaw, lebiodka, ogórek, kapusta. Tyle dobra rośnie po warzywnikach, a ryby w wodzie nie brak. Byle się postarać! Starają się dzieci o piskorze. W przeschniętych bajorach koszykiem, a nawet rękami można nabrać piskorzy furami. Niże się je na pręcik łozowy, suszy w piecu, gryzie na sucho, gotuje w barszczu. Dobre jest.
Większe ryby bierze się na „kłomle“, brzegami jezior, na małe włóczki po rowach i kanałach, na „wersze“ w wiadomych rybich „chodach“. Raki wydostaje się z pieczar lub bierze na gniłego kreta, spuszczonego w wodę na sznurku.
Te i tysiące innych sposobów posiada Poleszuk pastuszek, latorośl Dmytra lub Iwana, spędzający przy bydle okres od 12 do 16 lat wieku. Jest to już mędrzec życiowy. Ciekawy, przemyślny i chytry. Umie drzeć łozę i pleść łapcie, umie pleść słomę, robić koszyki i króbki, wiązać siatki, pleść włosień, robić sidła i pułapki, znajdzie i wydrze każde gniazdo, dostanie pisklęta sokoła, sowy i puhacza, zamęczy młode zajączki i złowione sarnię, dostanie miód trzmieli w ziemi, każdą jagodę, grzyba wyszpera, toczy wiosną sok z brzozy, wszystko znajdzie i użyje lub zniszczy w swem próżniaczem bytowaniu.
Przed jego chciwem jastrzębiem okiem nic nie ujdzie, przed jego słuchem żaden szelest nie minie bez skutku i uwagi. Czasu ma dosyć, gdyż nie bardzo pilnuje granic paszy, a owszem, gdy tylko możliwe, pasie na cudzem.
Ten czteroletni okres pastuszenia jest dla chłopca wyższą szkołą umiejętności tradycyjnej szczepu i rodu.
Matki, żony i córki Poleszuków mają bardzo swoiste cechy. Poza gadatliwością, właściwą wszystkim kobietom całego świata, posiadają własne amatorstwo. Jak mężczyzna dba o siano i bydło, one dbają o len. Zagonki lnu od kwietnia do sierpnia są pieczołowicie utrzymane i opielone, a obróbka, zbiór i przygotowanie płótna stanowi treść zajęcia, troski, trudu i myśli całej żeńskiej ludności wsi. Dziewczątka sześcioletnie już przędą na pierwotnych przęśnicach, len występuje w pieśni, len się zdobi i barwi w tkaninach i haftach, stanowi ozdobę szarego stroju mieszkańca, jedyną estetykę przemysłu domowego.
Sprawa o len zaczyna się przy siewie. Milczące Poleszuki obojętnie słuchają babskiego rajkotu przy zagonach. Sprzeczki, narady, krytyki, namysły, rajcowanie na całe pole, zanim powierzą nasienie siewcy i wrócą do wsi lamentując, że zagony niestarannie zorane, rola niestosowna, siew za rzadki, wogóle, że len przepadnie. Całe lato troska ta się nie kończy przy wschodzie, plewidle, kwitnieniu i dojrzewaniu. Kobiety zaniedbają różne prace, lnu nigdy.
Sezonowe odgłosy wsi, to obijanie praczami siemienia, potem jesienią stukot pierwotnych drewnianych międlarek i takichże trzepaczek, oddzielających resztę pazdzierzy. Całą zimę przędą, zbierając się towarzysko na całe długie wieczory — do gawędy o plotkach, baśniach, wilkach, upiorach i obmowie nieobecnych, — szare nici, szare dzieje, szare wspominki w mrocznem oświetleniu izby. Czasami idzie pieśń powolna, monotonna o złej doli.
Pieśni Polesia z wyjątkiem przyśpiewek przy wódce mają typ zawodzenia, skargi i narzekania, i obrzędowych kilka melodyj specjalnych. Jest melodja „wiośnianek“, melodja „lata“, melodja „wesela“, melodja „dożynek“. Śpiewają tylko kobiety. Urzędowo cała ludność jest prawosławna, była unicka, ale religijność, mistyka, uduchowienie obce jest duszy Poleszuka. Jest materjalistą, fatalistą i poganinem. Z praktyk religijnych zachowuje posty i święcenie próżniactwem niezliczonej ilości świąt, dawnych pogańskich, unickich i prawosławnych, ogółem świętuje 90 dni w ciągu roku, a pości 70 dni. Cerkiew odwiedza w doroczne święta: Kolendy, Jordanu, Wielkanocy, Trójcy i miejscowych odpustów „prażników“. Znaczenia świąt nie rozumie, ma dla nich swoiste nazwy: Spas, Splenie, Pokrowa, Piationka, Ternówka, Palikopa, Dziady, Nawski Dzień, Gromowa Środa. Łączy z niemi wierzenia, zwyczaje i pamiątki zamierzchłego pogaństwa i kultu przyrody.
Skomplikowane ceremonje towarzyszą weselom, chrztom i pogrzebom, przyczem obrządek cerkiewny stanowi tylko epizod pieniężny i najmniej ważny. Pamiętają o umarłych parę razy do roku. W czwartek po Wielkanocy obchodzą Nawski Dzień (Naw — duch po starosłowiańsku) i niosą na cmentarze resztki święconego jadła, na Dziady jesienne (Zaduszki) po wieczerzy stawiają w oknie „kutję“ (pęcak) — i zapaloną gromnicę, mówiąc: Dziady, chodźcie wieczerzać. Zresztą cmentarze bywają opuszczone i nieogrodzone, zrzadka znajdzie się na krzyżu fartuch ofiarny.
Rozkoszą Poleszuka są jarmarki. Drobne mieściny puste, brudne i śpiące przez całe miesiące, ożywiają się w święta Jana, Mikołaja, Ilja, Pokrowy itp. odwiecznych terminach. Tłum małych wózków napełnia rynek, tłum ludzki kłębi się, popycha, gapi, krąży wokół kramów i przybyłych handlarzy. Wszystko, co kraj potrzebuje, dostać można, co kraj wytwarza, kupić. Po wozach piętrzą się drewniane narzędzia, beczki, faski, koła, przyrządy tkackie, czarne lub białe garnki gliniane, niepolewane o pierwotnych formach, grzyby, jagody, łoza na postoły, wełna, len, płótna i sukna, zboże, lniane siemię, manna, orzechy i pestki dyni, cebula i czosnek, gęsi, kury, owce drobne, bure, białe lub czarne, prosięta, — wszystko stłoczone z masą odświętnie ubranego ludu. Osobno spędzone ryczy bydło, rżą konie, kwiczą świnie, miotają się kupcy i pośrednicy. Poleskie widowisko, teatr, kino, bal i rozkosz. Nikogo nie brak, — wsie puste, roboty przerwane, sprawy wszelkie w zawieszeniu, temat na długie opowieści po wsiach. Wieczorem ruch i zgiełk ustaje i cichnie, wozy rozjeżdżają się na wsze strony w mrok i ciszę bezludzia, — miasteczko obumiera do następnego jarmarku.
Ze skończeniem siewów ozimych Poleszuk zapada w stan półsnu i odpoczynku. Deszcze jesienne przecinają komunikację, rwą jakiekolwiek zajęcie. Długo jeszcze do śniegu, bydło błąka się po zrudziałych pastwiskach, swojskie gęsi odpowiadają na pożegnanie dzikich siostrzyc, ciągnących w chmurach, nisko, na południe... Prypeć nabrzmiewa wodą, czółna ściągają pod szopki, po stodołach cepy miarowo, monotonnie dudnią, w długie noce psy się nawołują, zamiera letnie życie. Czekają mrozu i lodu, co pomuruje drogi, otworzy tysiączne szlaki — do boru, do siana, do rybnych zimowych toni, do sąsiada, do miasta, do ludzi.
I wtedy ostatni hejnał, ostatnią pieśń poleską daje surma. Daleko, daleko od wsi do wsi idzie wieczorem głos donośny, przejmujący tęsknem monotonnem nawoływaniem. Nie róg to, ani trąbka, nie pieśń. Jakieś głoszenie, wieść — nawoływanie. To surma — pastuszy odwieczny, pierwotny instrument z drzewa drążonego, na parę metrów długi.
Podobno to zabytek tych czasów, gdy na ziemię tę bezbronną szły jesienią łupieżcze zagony od Tatar i Rusi.
Szli jesienią po łup i jassyr, bo zbiory były dokonane. Tedy dawano sobie hasło surmą od granicy po krańce, od wsi do wsi, od osiedla do osiedla, i naród ostrzeżony, ale nie wojowniczy, czujny, ale nie drapieżny, zagarniał co mógł dobytku i dobra i przepadał w sobie tylko znanych i sobie tylko dostępnych kryjówkach i tajniach. I taki był i dotąd przetrwał ostatni letni rapsod Polesia.