Pollyanna/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pollyanna |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | ok. 1932 |
Druk | Zakł. Graf. i Wyd. B. Matuszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Juszkiewicz |
Tytuł orygin. | Pollyanna |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadszedł sierpień i przyniósł ze sobą kilka niespodzianek i zmian, które wcale jednak nie dziwiły Nansy, od chwili bowiem przybycia Pollyanny przyzwyczaiła się już do różnych niespodzianek.
Przedewszystkiem zjawił się w mieszkaniu kotek.
Pollyanna znalazła go koło domu na ulicy, miauczącego żałośnie. Sprawdziwszy i upewniwszy się dokładnie, że nie należał do nikogo z sąsiadów, przyniosła go do domu.
— Cieszę się bardzo, że kotek ten do nikogo nie należy — zwierzyła się pannie Polly — bo miałam wielką chęć zabrać go ze sobą. Bardzo lubię koty i jestem przekonana, że ciocia pozwoli zostawić go u nas.
Panna Polly niemal z obrzydzeniem spojrzała na małe, szare, zaniedbane stworzonko, które drżało całem ciałkiem na rączkach Pollyanny.
Zaznaczyć trzeba, że panna Polly nie lubiła kotów, nawet ładnych i czystych.
— Fe, Pollyanno, takie brudne stworzenie! Pewnie jest chory, może mieć świerzbę i pchły!
— Zapewne, ciociu! To przecież takie biedactwo — odparła Pollyanna, z tkliwością patrząc na wystraszonego kociaka — patrz, jak drży ze strachu! Ale ciocia rozumie, że on przecież jeszcze nie wie, że go zatrzymamy u siebie!
— Ani on tego nie wie, ani nikt inny — przerwała panna Polly tonem zdecydowanym.
— Ależ nie, ciociu! Sąsiedzi już wiedzą! Powiedziałam wszystkim, że weźmiemy go do siebie, o ile nie znajdzie się właściciel. Przecież wiedziałam, że ciocia się z niego ucieszy. Biedne, zaniedbane kociątko!
Panna Polly otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, lecz daremnie: dziwne uczucie niemocy, którego doznawała już nieraz od chwili przyjazdu Pollyanny, ogarnęło ją i teraz.
— Przecież — mówiła tymczasem w dalszym ciągu Pollyanna — ciocia nie zechce pozostawić tego biednego stworzonka bez opieki. Przecież ciocia wzięła mnie do siebie! Powiedziałam to właśnie sąsiadce, pani Ford, kiedy wyraziła wątpliwość, czy ciocia pozwoli zatrzymać kotka. Ja przecież miałam panie z dobroczynności, a biedny kotek nie ma nikogo!
— Wiedziałam, że ciocia będzie tak samo myślała! — dodała wesoło, wybiegając z pokoju.
— Pollyanno, Pollyanno — wołała za nią panna Polly — ja nie chcę...
Lecz Pollyanna już była w kuchni.
— Nansy, zobacz to małe kociątko, które ciocia Polly będzie wychowywać razem ze mną!
A panna Polly, która nienawidziła kotów, zostawszy sama, upadła na fotel rozgniewana, lecz zarazem niezdolna do protestu.
Następnego dnia zjawił się pies, więcej może brudny i opuszczony, niż kotek, a panna Polly, ku swemu wielkiemu przerażeniu, znalazła się znów w roli protektorki, — roli, którą Pollyanna przeznaczyła jej bez namysłu, tak jakby to było całkiem naturalne, i, nienawidząc psów, jeszcze więcej niż kotów, była znów bezsilna, aby zaprotestować.
Gdy jednak po tygodniu Pollyanna przyprowadziła do domu małego obdartego chłopca i zażądała od ciotki takiej samej dla niego opieki, panna Polly tym razem stanowczo zaprotestowała.
A było to tak.
Pewnego ślicznego poranku Pollyanna niosła galaretkę z nóżek cielęcych dla pani Smith. Pollyanna i pani Smith były teraz najserdeczniejszemi przyjaciółkami, a przyjaźń ta powstała od chwili gdy Pollyanna powiedziała pani Smith o grze w zadowolenie. Chora bawiła się teraz stale z Pollyanną w tę grę, chociaż z początku nie szło dobrze. Zresztą nic w tem dziwnego: będąc zawsze niezadowoloną, trudno jej było teraz ze wszystkiego się cieszyć! Ale pod świetnem kierownictwem Pollyanny pani Smith robiła coraz to większe postępy. Dziś, naprzykład, ku wielkiej radości Pollyanny, oświadczyła, że cieszy się bardzo z przyniesionej galaretki, gdyż właśnie na nią miała ochotę!
Rozmyślając o tem wszystkiem, Pollyanna wracała do domu, gdy wtem ujrzała małego chłopca, siedzącego na trawie przy drodze i strugającego gałązkę.
— Dzień dobry! — zawołała grzecznie Pollyanna.
Chłopiec spojrzał na nią, lecz zaraz się odwrócił.
— Czego chcesz? — mruknął ponuro.
Pollyanna roześmiała się.
— O, ty wyglądasz na takiego, któryby się nie ucieszył nawet z galaretki z nóżek cielęcych — rzekła, zatrzymując się przy nim.
Chłopiec spojrzał na nią ze zdziwieniem, lecz nic nie odpowiedział i znów strugał gałązkę starym powyszczerbianym scyzorykiem.
Pollyanna namyślała się chwilkę, a potem usiadła obok chłopca na trawie.
Pomimo stanowczych zapewnień Pollyanny, że, zawdzięczając paniom z dobroczynności, jest przyzwyczajona do ciągłego obcowania z dorosłymi, czuła bezwiedny pociąg do towarzystwa rówieśników. Stąd właśnie ta chęć skorzystania z okazji, którą nasunął jej przypadek.
— Nazywam się Pollyanna Whittier — zaczęła grzecznie. — A ty?
Chłopiec podniósł się ze zdziwienia, a potem znów usiadł.
— Dżimmi Bin — odpowiedział ponuro.
— Dobrze, teraz już się znamy! Bardzo ładnie z twej strony, żeś mi powiedział twe imię. Nie wszyscy to robią — dodała, mając na myśli pana Pendltona.
— Mieszkam u panny Polly Harrington. A ty gdzie mieszkasz?
— Nigdzie.
— Nigdzie? To niemożliwe! Zawsze się przecież gdzieś mieszka — zapewniła Pollyanna.
— Właśnie szukam nowego przytułku.
— A gdzież on będzie?
Chłopiec spojrzał na nią z lekceważeniem.
— Głupia jesteś! Czyżbym szukał, gdybym wiedział, gdzie będzie!
Pollyanna poruszyła główką: chłopiec był niegrzeczny, a ona nie lubiła, gdy ją nazywano głupią.
— Zresztą to przecież nie jest dorosły człowiek — pomyślała.
— Gdzie mieszkałeś przedtem? — zapytała znów.
— Możebyś tak przestała ciągle pytać i pytać — powiedział niecierpliwie chłopiec.
— Muszę — odparła spokojnie Pollyanna — gdyż inaczej nicbym nie mogła o tobie się dowiedzieć! Mów ty więcej, wtedy nie będę pytała.
Chłopiec uśmiechnął się i zaczął mówić, już znacznie mniej ponuro:
— A więc jestem Dżimmi Bin. Mam dziesięć lat, wkrótce kończę jedenaście. W zeszłym roku byłem przyjęty do przytułku dla sierot, ale tam jest tak pełno, że nie mają dla mnie miejsca. Zresztą nie jestem im potrzebny!... Dlatego też opuściłem przytułek. Obecnie muszę gdzieś zamieszkać, ale nie wiem gdzie! Chciałbym znaleźć przytułek, ale wiesz, taki zwyczajny, gdzieby była matka, a nie przełożona! Ty pewnie masz rodziców, masz domowe ognisko, a ja go nie mam od czasu... jak umarł mój ojciec! Szukam go teraz. Byłem już w czterech domach, ale tam mnie nie chciano, chociaż mówiłem, że będę pracował! Czy to wszystko, co chciałaś wiedzieć?
Przy końcu mówił głosem nieco wzruszonym.
— Jak to brzydko, że cię nie chcieli przyjąć! — powiedziała ze współczuciem Pollyanna. — Więc nikt cię nie chce! O, rozumiem dobrze, co to znaczy! Ja też po śmierci ojca nie miałam, prócz pań z dobroczynności, nikogo, ktoby się mną zaopiekował, dopóki ciocia Polly nie zgodziła się przyjąć mnie do siebie...
Pollyanna przerwała. Jakaś myśl przyszła jej raptem do głowy.
— O, mam dla ciebie miejsce — zawołała. — Ciocia Polly przyjmie cię, jestem przekonana. Czyż nie przyjęła mnie? Czyż nie przyjęła Fluffi i Buffi, którzy też nie mieli przytułku, a to przecież tylko kotek i piesek! Chodź ze mną! Zobaczysz, że ciocia Polly cię przyjmie! Nie masz pojęcia, jaka ona jest dobra!
Mała, chuda twarzyczka chłopca rozjaśniła się.
— Co za szczęśliwy traf! Ale czy ona naprawdę mnie przyjmie? Ja mogę pracować! Wiesz, jestem silny — mówił, zakasując rękaw i pokazując małą, chudą rączynę.
— Ależ naturalnie zechce! Moja ciocia jest najlepszym człowiekiem na świecie... od chwili jak mamusia została wzięta do nieba, aby zostać aniołem. Jest tam dużo pokoi, — dodała zrywając się i ciągnąc Dżimmi za rękaw. — Jest duży dom... Możliwe, że dostaniesz mały pokoik na poddaszu. Ja go miałam z początku... Ale teraz są tam siatki i będziesz mógł otwierać okna, gdy ci będzie bardzo duszno... I muchy nie nalecą, a to są takie szkodliwe stworzenia... Ciocia pewnie da ci do przeczytania książeczkę o nich, jeśli będziesz grzeczny... Nie, raczej za karę, jeśli będziesz niegrzeczny... Ty też masz piegi... Bądź więc zadowolony, bo tam niema lustra... A widok, który będziesz miał z okna, jest piękniejszy nad wszystkie obrazy, które możnaby porozwieszać na ścianach. Jestem przekonana, że będziesz z tego pokoju zadowolony...
Pollyanna zatrzymała się, gdyż brakło jej tchu!
— Co za szczęście — zawołał Dżimmi, więcej odczuwając może, niż rozumiejąc to, co mu mówiła Pollyanna; następnie dodał: — nigdy nie myślałem, że można tak długo mówić jednym tchem!
Pollyanna roześmiała się.
— Bądź więc zadowolony, bo gdy w ten sposób mówię, ty możesz nie mówić!
Gdy przyszli do domu, Pollyanna, przyprowadziwszy zlekka do porządku zewnętrzny wygląd Dżimmi, wprowadziła go do pokoju ciotki, mocno zdziwionej widokiem obcego chłopca.
— Ciociu Polly! — powiedziała dumnie — tym razem znalazłam i przyprowadziłam kogoś, kto znacznie więcej wart, niż Fluffi i Buffi! Jest to prawdziwy, żywy chłopiec! Z początku będzie mógł spać w pokoiku na poddaszu — nic mu to nie zaszkodzi. Powiada, że będzie pracował, ale ja bym go większą część dnia potrzebowała do zabaw.
Panna Polly z początku zbladła, potem zaczerwieniła się tak, jakby cała krew spłynęła jej do twarzy. Nie rozumiała wszystkiego, lecz to, co zrozumiała, wystarczyło.
— Pollyanno, co to znaczy? Kto jest ten brudny mały chłopiec? Gdzieś go znalazła? — pytała ostro.
„Brudny mały chłopiec“ zrobił kilka kroków w kierunku drzwi. Pollyanna śmiała się radośnie.
— Ach, ciociu, zapomniałam powiedzieć ci jego imię! Jestem taka sama, jak i „pan“. Jest brudny? Nieprawdaż? Jak Fluffi i Buffi, kiedy ich cioci przyprowadziłam! Ale będzie znacznie ładniejszy, gdy się umyje i wyczyści... Tak samo jak i oni, i... ach, znów zapomniałam — dodała, wciąż się śmiejąc — to jest Dżimmi Bin, ciociu!
— Lecz co on tu robi?
Pollyanna spojrzała na ciotkę ze zdumieniem.
— Zaraz powiem, ciociu — rzekła. — Przyprowadziłam go, aby tu mieszkał, gdyż szuka przytułku i opieki. Opowiedziałam mu, jaka ciocia była dobra dla mnie, dla Fluffi i Buffi, i powiedziałam, iż wiem, że ciocia będzie taka sama i dla niego, lepszą nawet, niż dla kota i psa.
Panna Polly wgłębiła się w fotel i drżącą ręką dotknęła gardła. Czuła, że znów opanowuje ją znana jej niemoc. Postanowiła jednak walczyć. Wyprostowała się.
— Wystarczy, Pollyanno! Większego głupstwa nie mogłaś chyba popełnić! Tak jakby świerzbowatych kotów i opuszczonych psów nie wystarczało — przyprowadzasz mi jeszcze z ulicy małego żebraka, który...
Na te słowa chłopiec drgnął. Oczy mu zabłysły, blada twarzyczka zbladła jeszcze bardziej. Zrobił kilka kroków naprzód i stanął odważnie tuż przed panną Polly.
— Nie jestem żebrakiem i nic od pani nie chcę. Naturalnie, pracowałbym na moje utrzymanie. Nie przyszedłbym tu nigdy, gdyby ta dziewczynka nie powiedziała mi, że pani jest dobra i że mnie pani przyjmie na pewno!
Zawrócił się na obcasach z godnością, któraby była śmieszna, gdyby nie była tak smutną.
— O, ciociu! — zawołała zdławionym głosem Pollyanna — ja myślałam, że ciocia będzie zadowolona! Tak, to prawda! Byłam przekonana że...
Panna Polly podniosła rękę, nakazując milczenie. Wkońcu było tego za wiele! Rzucone przez chłopca słowa, „że pani jest dobra“ — dźwięczały jeszcze w jej uszach, i straszne uczucie niemocy powtórnie nadchodziło. Trzymała się całą siłą woli.
— Pollyanno — powiedziała stanowczo — proszę wreszcie przestać używać tego słowa „zadowolona“. Słyszę to od rana do nocy i to mnie doprowadzi wkońcu do utraty zmysłów.
— Ależ, ciociu! — zawołała Pollyanna. — Myślałam, że ciocia będzie zadowolona, widząc mnie zadowo... ach! — zatrzymała się nagle i zakryła dłonią usta. Następnie wybiegła z pokoju.
Dopędziła Dżimmi na podwórku, nim zdążył wyjść na ulicę.
— Chłopcze! Chłopcze! Dżimmi! Gdybyś wiedział, jak mi jest strasznie przykro — mówiła, chwytając go za ubranie.
— To zupełnie niesłuszne — odparł chłopiec — nie robię ci żadnych wyrzutów. Lecz żebrakiem nie jestem! — dodał dumnie.
— Wiem, że nie jesteś, ale nie trzeba też brać tego za złe cioci — błagała Pollyanna. — To widocznie dlatego, że nie umiałam jej dobrze wytłumaczyć, kim jesteś. Ona naprawdę jest dobra i taka zawsze była! Tak! Źle jej wytłumaczyłam... Takbym chciała znaleźć dla ciebie przytułek!
Chłopiec wzruszył ramionami i skierował się ku wyjściu.
— Nie myśl o tem więcej. Znajdę go sobie sam! Tylko pamiętaj: żebrakiem nie jestem!
Pollyanna zamyśliła się, lecz nagle twarzyczka jej się rozpromieniła.
— Posłuchaj! Chcę coś dla ciebie zrobić: panie z dobroczynności zbierają się dziś po południu. Otóż przedstawię im twoje położenie. Ojciec zawsze tak robił, gdy chodziło o nawracanie pogan, albo o zakupienie nowego dywanu.
Chłopiec wyprostował się i spojrzał dumnie.
— Nie jestem ani poganinem, ani nowym dywanem. A zresztą, co to są „panie z dobroczynności“?
Pollyanna spojrzała na chłopca z wyrzutem.
— Dżimmi! Gdzieś ty się wychowywał, jeśli nie wiesz, co to są panie z dobroczynności?
— Zamiast pytać — mogłabyś mi powiedzieć.
— A więc to... to jest takie stowarzyszenie pań, które zbierają się, aby szyć, dawać obiady, zbierać pieniądze i... rozmawiać. One przeważnie są dobre, przynajmniej te, które znałam tam... Tutejszych jeszcze nie znam, ale one też powinny być dobre i dziś po południu będę im o tobie mówiła!
Chłopiec znów się wyprostował.
— Nie chcę! Czy może myślisz, że pójdę tam, aby usłyszeć jak kilkanaście pań znów nazwie mnie żebrakiem?! Wystarczy jedna!
— Ależ ty tam nie będziesz — zawołała Pollyanna — ja pójdę sama!
— Naprawdę? — zapytał już łagodniej Dżimmi.
— Naturalnie — odparła Pollyanna — postaram się tym razem przedstawić sprawę lepiej i jestem przekonana, że na pewno któraś z nich ofiaruje ci przytułek!
— Nie zapomnij tylko powiedzieć, że będę pracował!
— Nie, nie zapomnę, — odpowiedziała Pollyanna, prawie pewna wygranej — a jutro dowiesz się o wyniku.
— Gdzie?
— Na drodze w tem samem miejscu, gdzie cię dziś spotkałam.
— Dobrze, będę, — a po chwili dodał: — możeby dziś jeszcze wrócić do przytułku dla sierot, bo właściwie nie wiem dokąd pójść. Gdy wychodziłem dziś zrana, nic im nie powiedziałem, że nie wrócę, boby mnie nie wypuścili! Chociaż gdybym nie wrócił, toby też się bardzo nie gniewali! Rozumiesz przecie — to nie są rodzice! Oni się nie niepokoją.
— O, ja wiem — zgodziła się Pollyanna. — Ale gdy cię zobaczę jutro, jestem przekonana, że będę miała dla ciebie przytułek i rodziców. Dowidzenia! — dodała, wracając radośnie do domu.
Panna Polly tymczasem patrzyła na dzieci przez okno i śledziła chłopca, dopóki nie zniknął na zakręcie ulicy. Wtedy odwróciła się i ciężko westchnęła, czego zazwyczaj nie robiła. W uszach wciąż brzmiały jej słowa chłopca: „powiedziała mi, że pani jest dobra“, a w serce zakradło się dziwne uczucie smutku — tak jakby coś zgubiła.