Pollyanna/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. ok. 1932
Druk Zakł. Graf. i Wyd. B. Matuszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Juszkiewicz
Tytuł orygin. Pollyanna
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXV.
Największe zmartwienie Pollyanny.

Panna Polly pamiętała dobrze obietnicę, daną panu Pendltonowi i dlatego to właśnie Nansy szła teraz, by mu zanieść smutną nowinę. W innych okolicznościach Nansy cieszyłaby się niezmiernie ze sposobności przestąpienia progu tajemniczego domu pana Pendltona. Dziś jednak szła z ciężkiem sercem i nic nie mogło jej rozchmurzyć. Nawet nie rozglądała się po przedpokoju przez tych kilka minut, które czekała na pana Pendltona.
— Jestem Nansy — odezwała się pełnym szacunku tonem w odpowiedzi na pytający wzrok pana Pendltona. — Panna Harrington przesyła panu przeze mnie wiadomości o Pollyannie.
— A więc?
Z tonu, jakim powiedziane były te dwa słowa, Nansy zrozumiała, że pan Pendlton przeczuwa coś złego.
— Nowiny nie są dobre, proszę pana.
— Nie chcecie przecież powiedzieć...
Pan Pendlton nie dokończył, a Nansy opuściła oczy.
— Niestety, proszę pana, doktór-specjalista powiedział, że już nigdy nie będzie mogła chodzić!
Grobowa cisza zapanowała przez chwilę w pokoju, poczem pan Pendlton stłumionym głosem wyszeptał:
— Biedne, biedne dziecko!
Nansy spojrzała na niego, lecz natychmiast opuściła oczy. Nie spodziewała się nigdy, aby ten człowiek, taki zwykle ponury i zgorzkniały, mógł się zdobyć na tak szczere i głębokie współczucie.
Po chwili milczenia odezwał się głosem beznadziejnie zgnębionym:
— Boże! Jakie to okrutne — nie móc już nigdy tańczyć w słońcu! Mój biedny mały promyk tęczowy!
Nansy milczała.
— Oczywiście Pollyanna nic jeszcze o tem nie wie? — zapytał nagle.
— Niestety, wie, proszę pana — odpowiedziała, nie mogąc powstrzymać łkania, Nansy. — I to jest właśnie najsmutniejsze! Dowiedziała się o tem przez kotkę! Tak, proszę pana! Kotka otworzyła drzwi i Pollyanna usłyszała, co mówił lekarz!
— Biedna, biedna dziecina! — westchnął znów pan Pendlton.
— O, tak, proszę pana! Widziałam ją od tej chwili dwa razy i za każdym razem poprostu serce mi pękało! Mówi ciągle o rzeczach, których nie będzie mogła robić. Rozpacza również i z tego powodu, iż zdaje się jej, że już z niczego nie będzie mogła być zadowolona! A może pan nie wie o grze? — dodała, jakby się tłumacząc.
— Gra w zadowolenie? — zapytał pan Pendlton. — O, wiem, mówiła mi o niej!
— Naprawdę? Zdaje mi się, że mówiła o niej prawie wszystkim. Ale niech pan zrozumie, że ona nie może w tych warunkach grać w zadowolenie! I to ją najwięcej smuci! Mówi, że nie może znaleźć nic, coby ją mogło pogodzić z myślą, że nigdy nie będzie mogła chodzić!
— Nic dziwnego! — zgodził się pan Pendlton.
— Ja to również rozumiem! — mówiła dalej Nansy. — Ach, gdyby można było znaleźć coś, coby jej dodało otuchy! Usiłowałam przypomnieć jej...
— Co przypomnieć? — przerwał pan Pendlton.
— Przypomnieć, jak sama uczyła tej gry innych! Panią Smith i innych, i to, co mówiła, by ich do gry zachęcić! Ale biedactwo płacze i powiada, że to zupełnie co innego. Że znacznie łatwiej radzić innym, jak się mają pocieszać, niż się pocieszać samej. Mówi, że próbowała cieszyć się z tego, że inni nie są w jej położeniu, ale w tejże chwili przypominała sobie, że już nigdy nie będzie mogła chodzić! Przecież to okropne!
Nansy zamilkła na chwilę; pan Pendlton nie odzywał się również, siedząc z zakrytemi oczyma.
— Wtedy — mówiła smutnie — przytoczyłam jej własne słowa, że gra jest tem ciekawsza, im trudniejsza; powiedziała mi na to, że w tych warunkach jest to zbyt trudne. Ale — dodała pośpiesznie — muszę już iść!
We drzwiach jednak zatrzymała się na chwilkę.
— Ach, proszę pana, co mam powiedzieć Pollyannie? — Czy pan widział się powtórnie z Dżimmi?
— Nie! Widziałem go raz tylko — odpowiedział pan Pendlton — ale o co chodzi?
— Bo jest to, zdaje mi się, największem jej zmartwieniem, że nie będzie go mogła znów do pana przyprowadzić. Podobno już raz go do pana przyprowadziła, ale nie była pewna, jak został przyjęty. Obawia się, że jego towarzystwo nie przypadnie panu do gustu! Nic jednak z tego wszystkiego nie zrozumiałam!
— Zato ja rozumiem wszystko — powiedział poważnie pan Pendlton.
— Biedactwo! Ciągle powtarza, że takby chciała jeszcze raz przyprowadzić Dżimmi do pana! Ale jest to niemożliwe! Ach, mój Boże! Co to za nieszczęście! No, ale teraz już naprawdę idę! — przepraszam pana i do widzenia! — dodała, wychodząc.


∗             ∗

Wkrótce wiedzieli wszyscy, iż znakomity lekarz, specjalista z New-Yorku orzekł, że Pollyanna nie będzie mogła chodzić, i nigdy jeszcze całe miasto nie było niczem tak wzruszone. Wszyscy znali przynajmniej z widzenia radosną, zlekka piegowatą twarzyczkę, mile i uprzejmie uśmiechającą się do każdego i prawie wszyscy wiedzieli o słynnej grze Pollyanny.
I pomyśleć tylko, że nie spotkają już tej promiennej twarzyczki, nie zobaczą już radosnego uśmiechu o każdej porze dnia! Wszystko to zdawało się czemś niemożliwem, okrutnem, czemś nie do uwierzenia.
Mówiono o niej i w kuchni, i w salonie, i na spacerach, a miejscowe panie płakały przy tem rzewnie; panowie, gdy się spotkali czy na ulicy, czy w sklepie, mówili o niej ze szczerem współczuciem.
A tymczasem Pollyanna martwiła się i rozpaczała — że nie będzie mogła nadal grać w zadowolenie.
Każdy chciał się czegoś dowiedzieć o chorej, i panna Polly ze zdziwieniem przyjmowała odwiedziny znajomych i nieznajomych panów, pań i dzieci, dopiero teraz dowiadując się, jak wielką sympatją cieszyła się jej siostrzenica.
Jedni przychodzili, aby zapytywać, czy się czasem nie polepszyło, inni przynosili książki, kwiaty, lub jakieś łakocie, niektórzy płakali szczerze i otwarcie, lub tylko ukradkiem ocierali łzy.
Jednym z pierwszych był pan Pendlton, który tym razem przyszedł już nie o kulach.
— Nie potrzebuję mówić pani, jak bardzo jestem zmartwiony — przemówił oschle. — Czy nic się nie da zrobić?
Panna Polly spojrzała na niego z rozpaczą.
— Robimy wszystko, co się da! Specjalista przepisał różne lekarstwa, które, ewentualnie, mogą polepszyć stan chorej, lecz nie zostawił żadnej nadziei. Doktór Warren narazie zastosowuje się ściśle do jego wskazówek.
Pan Pendlton wstał i, pomimo, że dopiero co przyszedł, skierował się ku wyjściu. Był blady i wargi mu drżały; doszedłszy do drzwi, odwrócił się i spojrzał na pannę Polly.
— Mam polecenie dla Pollyanny — rzekł. — Zechce pani powiedzieć jej, że widziałem Dżimmi i że zostanie on wkrótce moim małym chłopcem! Sądzę, że Pollyanna ucieszy się z tej nowiny. Prawdopodobnie adoptuję Dżimmi.
Panna Polly straciła na chwilę panowanie nad sobą.
— Jakto? Pan chce adoptować tego chłopca? — zawołała.
— Przypuszczam, że Pollyanna to zrozumie — odparł łagodnie. — Powiedz jej pani, że spodziewałem się, iż ją tem ucieszę!
— No... tak... powiem — odpowiedziała machinalnie panna Polly.
— Dziękuję — rzekł pan Pendlton i pośpiesznie wyszedł z pokoju.
Panna Polly stała wciąż nieruchomo i nie mogła przyjść do siebie. Poprostu nie wierzyła swoim uszom! Więc pan Pendlton adoptuje Dżimmi! Pan Pendlton! Ten bogacz mrukliwy, uważany powszechnie za największego egoistę i skąpca — adoptuje chłopca! I to jakiego!
Po chwili jednak panna Polly, jeszcze nie całkiem przyszedłszy do siebie, udała się do pokoju Pollyanny.
— Pollyanno! Mam dla ciebie nowinę! Otóż przed chwilą był tu pan Pendlton i prosił, aby ci powiedzieć, że bierze do siebie Dżimmi. Pan Pendlton spodziewa się, iż ta nowina sprawi ci przyjemność!
Zamyślona twarzyczka Pollyanny zapłonęła nagle szczerą radością!
— Przyjemność? — zawołała — ależ ja jestem wprost szczęśliwa! Ciocia nie ma pojęcia, jak pragnęłam znaleźć dla Dżimmi przytułek! A tem bardziej taki! Poza tem cieszę się również i za pana Pendltona, gdyż teraz wreszcie będzie miał w domu „obecność“ dziecka.
— Co będzie miał?
Pollyanna zarumieniła się. Przypomniała sobie, że ciotka nic nie wie o tem, iż pan Pendlton chciał ją adoptować, a teraz za nic nie mogła tego powiedzieć, bo nużby panna Polly pomyślała, że Pollyanna choć przez moment miała zamiar ją opuścić! Ją, taką bardzo, bardzo kochaną!
— O... obecność dziecka — odpowiedziała, jąkając się zlekka. — Pan Pendlton powiedział mi kiedyś, że tylko serce kobiety, lub obecność dziecka są w stanie stworzyć ognisko domowe. I to właśnie będzie miał teraz!
— Rozumiem, rozumiem, — powiedziała łagodnie panna Polly i rzeczywiście rozumiała więcej może, niż Pollyanna mogła się spodziewać. Wyczuła, że pan Pendlton w swoim czasie wywierał zapewne nacisk na Pollyannę i że dziewczynka chciała i jemu dogodzić i jednocześnie nie opuścić ciotki.
— Rozumiem — powtórzyła jeszcze raz ze łzami w oczach.
Tymczasem Pollyanna, bojąc się, aby ciotka nie zaczęła ją na ten temat wypytywać, przeniosła rozmowę na inny temat.
— A wie ciocia, że i doktór Chilton mówił również to samo!
Panna Polly podskoczyła na krześle ze zdziwienia.
— Doktór Chilton? Skąd wiesz o tem?
— Mówił mi kiedyś, gdy byłam u niego, że nie ma ogniska domowego, lecz tylko parę pokoi, w których mieszka!
Panna Polly nic nie odpowiedziała, patrząc w zadumie przez okno.
— Wtedy zapytałam go, — mówiła dalej Pollyanna, — dlaczego nie stworzy sobie ogniska domowego.
— Naprawdę? Zapytałaś go? — z przymusem wymówiła panna Polly, jakby wbrew jakiejś sile, która wstrzymywała ją od tego pytania.
— Przez chwilę nic nie mówił, a potem powiedział, że nie zawsze można to zrobić, nawet gdy się tego bardzo pragnie!
Nastąpiła chwila milczenia. Panna Polly wciąż patrzyła przez okno, a twarz jej pokrywała się coraz to silniejszym rumieńcem.
Pollyanna westchnęła.
— On bardzo pragnie ogniska domowego i tak bardzo bym chciała, żeby je miał!
— Ale skąd ty to wnioskujesz, Pollyanno!?
— Bo pewnego razu powiedział bardzo pocichu, ale ja usłyszałam, że oddałby wszystko na świecie za serce jednej kobiety... Ale, ciociu, co się stało? — zawołała, zobaczywszy, że panna Polly nagle zerwała się z krzesła i pobiegła do okna.
— Nic, kochanie, chciałam tylko poprawić te oto szkiełka — odpowiedziała po chwili drżącym głosem, a gdy się odwróciła, twarz jej wyrażała wielkie wzruszenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Władysław Juszkiewicz.