Pollyanna dorasta/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIV.
Jimmy zazdrosny.

Tym razem Beldingsville nie witało już Pollyanny z orkiestrą i sztandarami, może dlatego, że godzina jej przyjazdu znana była tylko niewielu mieszkańcom miasta. Nie brakło jednak radosnych powitań ze strony każdego przechodnia, gdy tylko Pollyanna wysiadła z pociągu w towarzystwie ciotki Polly i dr. Chiltona. Pollyanna również natychmiast po przyjeździe poczęła składać krótkie kilkominutowe wizyty, pragnąc jak najprędzej powitać swych starych przyjaciół. Przez kilka następnych dni, zdaniem kucharki Nancy, „nie było takiego miejsca, do którego nie zajrzała i nie było takiej osoby, z którą by nie pogadała chwilkę“.
A wszędzie, gdziekolwiek poszła, słyszała jedno i to samo pytanie:
— Jak ci się podobał Boston?
Na pewno nikomu nie odpowiedziała bardziej wyczerpująco, niż panu Pendletonowi, który ją o to samo zapytał. Zastanowiła się najprzód, zmarszczyła brwi i wyszeptała:
— Bardzo mi się podobał, bardzo, szczególnie niektóre rzeczy...
— Więc nie cały Boston? — uśmiechnął się pan Pendleton.
— Nie. Tylko niektóre rzeczy. Ale bardzo się cieszę, że tam byłam, — dorzuciła pośpiesznie. — Szalenie miło przepędziłam czas i widziałam tyle cudownych i ciekawych rzeczy. Wie pan, że tam jedzą obiad wieczorem zamiast w południe. Wszyscy tam byli dla mnie tacy dobrzy, widziałam Pagórek Bunkera i park publiczny i autobusy, którymi zwiedza się Boston, i całe mnóstwo obrazów i pomników, i wystawy sklepowe, i ulice, które wcale nie mają końca. A ludzie! Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze takiego mnóstwa ludzi.
— No, na pewno, ale zdawało mi się, że ty ludzi lubisz, — zauważył pan Pendleton.
— Owszem, lubię, — Pollyanna znowu zmarszczyła brwi i zamyśliła się na chwilę. — Ale co człowiek ma z tylu ludzi, jeżeli ich i tak nie zna? A pani Carew nie pozwoliła mi zawierać znajomości, sama zresztą prawie nikogo nie znała. Zawsze twierdzi, że ludzie są niepotrzebni.
Zaległa chwila ciszy, po czym z głębokim westchnieniem Pollyanna zaczęła opowiadać dalej:
— Właśnie to było najbardziej dla mnie przykre, że ci wszyscy ludzie absolutnie się ze sobą nie znali. Byłoby przecież o wiele przyjemniej, gdyby tworzyli jedno grono znajomych! I pomyśleć tylko, proszę pana, że tam jest tylu ludzi, którzy mieszkają na wąskich, brudnych uliczkach, nie mają co jeść i chodzą w łachmanach! Ale i inni są tam także — chociażby taka pani Carew — ci znów mieszkają w prześlicznych domach, mają jedzenia za dużo, a ubrania tyle, że nie wiedzą co z nim robić. Gdyby tak ci ludzie znali tamtych ludzi... — lecz w tej chwili pan Pendleton przerwał jej głośnym wybuchem śmiechu.
— Moje drogie dziecko, czy nie przyszło ci na myśl, że właśnie ci bogaci ludzie nie chcą wcale znać tamtych biedaków? — zapytał, pokpiwając.
— Ach, ale niektórzy z nich są inni, — zaprotestowała Pollyanna gorączkowo. — Jest tam na przykład taka Sadie Dean, która sprzedaje w sklepie żaboty i kołnierzyki i która bardzo lubi znać ludzi. Zaznajomiłam ją z panią Carew i była u nas w domu, był wówczas również Jamie i jeszcze kilka osób, a ona była ogromnie zadowolona, że ich wszystkich poznała! I właśnie wtedy przyszło mi na myśl, że gdyby pani Carew znała biednych... Ale ja przecież nie mogę z wszystkimi jej zaznajamiać, zresztą sama znam niewielu. Ale gdyby oni wszyscy się znali, to na pewno ci bogaci daliby tym biednym choć trochę swoich pieniędzy...
I tym razem pan Pendleton przerwał dziewczynce głośnym śmiechem.
— Ach, Pollyanno, Pollyanno, — zawołał. — Boję się, że wypływasz na zbyt głębokie wody. Gotowaś stać się typową „towarzyszką“, nim jeszcze zdasz sobie dokładnie z tego sprawę.
— Czym? — zapytała dziewczynka, nic nie rozumiejąc. — Zdaje się, że nie wiem, co znaczy „towarzyszka“. Wiem za to, co znaczy towarzyski i ogromnie lubię towarzyskich ludzi. Jeżeli to pan miał na myśli, to nie mam absolutnie nic przeciwko temu, żeby zostać towarzyszką.
— Wcale nie wątpię, Pollyanno, — uśmiechnął się pan Pendleton. — Ale jeżeli idzie o rozwiązanie tak trudnego zagadnienia bogactwa, to będziesz miała z tym dużo przykrości.
Pollyanna głęboko westchnęła.
— Wiem, — skinęła głową. To samo mi mówiła pani Carew. Zawsze twierdziła, że nic nie rozumiem, wspominała o jakiejś tam pauperyzacji i... Tak, zdaje się, że to brzmiało w ten sposób, — spojrzała poważnie na pana Pendletona, który znów zaśmiał się wesoło. — Ale ja mimo wszystko nie rozumiem, dlaczego jedni ludzie mają mieć tak dużo, wówczas gdy inni nic nie mają, wcale mi się to nie podoba. Jak ja kiedyś będę miała majątek, to na pewno podzielę się z biednymi, chociaż bym nawet miała... pan Pendleton śmiał się teraz tak głośno, że Pollyanna po chwili zaraziła się tą jego wesołością.
— Ale mimo wszystko, — wyszeptała, poważniejąc nagle, — ja i tak właściwie nic nie rozumiem.
— Słusznie, kochanie, lękam się, że naprawdę nie rozumiesz, — przyznał pan Pendleton, stając się równie poważny i zamyślony, — i my wszyscy też mało rozumiemy na ten temat. Ale wytłumacz mi, — dodał po chwili, — kto jest ten Jamie, o którym tyle mówisz od swego przyjazdu?
Pollyanna zaczęła opowiadać. Mówiąc o Jamie, nie miała już zatroskanej minki i tego wyrazu powagi w oczach. Ogromnie lubiła opowiadać o swym przyjacielu, bo to był temat, który rozumiała doskonale. Mówiąc o Jamie, nie trzeba było dobierać górnolotnych, niezrozumiałych słów, zresztą w tym wypadku pan Pendleton nie zdziwił się wcale, że pani Carew wzięła chłopca do swego domu, bo któż lepiej od pana Pendletona rozumiał potrzebę „obecności dziecka“?
Odtąd już Pollyanna wszystkim opowiadała o Jamie, wychodziła bowiem z tego założenia, że każdy powinien być chłopcem tak samo zainteresowany, jak ona. W większości wypadków nie doznała na ten temat rozczarowania, lecz pewnego dnia spotkała ją prawdziwa niespodzianka. Było to podczas rozmowy z Jimmy Pendletonem.
— Słuchaj, moja droga, — zawołał zniecierpliwiony chłopiec pewnego popołudnia. — Czy w tym Bostonie nikogo więcej nie było, tylko stale ten Jamie?
— Jakto, Jimmy Bean, co masz na myśli? — zdziwiła się Pollyanna.
Chłopak podniósł ku górze głowę.
— Nie jestem żaden Jimmy Bean, tylko Jimmy Pendleton, a sądząc z tego co ciągle mówisz, widocznie w tym Bostonie nikogo więcej nie było, oprócz tego głupiego chłopca, który ptaki i wiewiórki nazywał „Lady Lancelot“ i wyczyniał rozmaite inne głupstwa.
— Jakto, Jimmy Be... Pendleton! — otworzyła szeroko usta Pollyanna, a po chwili zawołała z wyraźnym oburzeniem. — Jamie wcale nie jest głupi! Jest bardzo miłym i mądrym chłopcem, czytał dużo książek i umie opowiadać piękne historie! Potrafi nawet opowiadać ciekawe historie z głowy! A poza tym ta wiewiórka nie nazywała się „Lady Lancelot“, tylko „Sir Lancelot“. Gdybyś umiał choć połowę tego, co Jamie, to byś na pewno i o tem wiedział! — zakończyła, patrząc nań pałającym wzrokiem. Jimmy Pendleton zarumienił się zawstydzony i ogarniała go coraz większa pasja. Z każdą chwilą nurtowało go bardziej uczucie zazdrości, a wraz z nim wzmagał się w jego duszy upór.
— Zresztą, — mruknął z przekąsem, — wcale mnie nie obchodzi ten idiota. „Jamie“! Hm! To by było dobre imię dla baby! Nietylko ja zresztą to zauważyłem!
— A kto jeszcze?
Nie było odpowiedzi.
— A kto jeszcze? — powtórzyła Pollyanna nalegająco.
— Ojciec. — Głos chłopca był jakiś obcy.
— Twój ojciec? — powtórzyła Pollyanna ze zdziwieniem. — Jakto, a skąd on mógł znać Jamie?
— Tamtego nie znał. Nie o nim mówił, tylko o mnie. — Chłopak przez cały czas był dziwnie onieśmielony i wyraźnie unikał wzroku Pollyanny, w głosie jego jednak brzmiała jakaś słodycz, którą zawsze dawało się zauważyć, ilekroć mówił o ojcu.
— O tobie!
— Tak. Było to na krótko przed jego śmiercią. Zatrzymaliśmy się prawie na tydzień u jednego gospodarza. Ojciec pomagał przy sianokosach, a ja także robiłem co mogłem. Gospodyni była bardzo dobra dla mnie i zaczęła mnie nazywać „Jamie“. Nie wiem dlaczego, ale tak mnie nazywała. Pewnego dnia ojciec to usłyszał. Rozgniewał się okropnie — był taki zły, że dotychczas to jeszcze pamiętam. Powiedział, że „Jamie“ to nie jest imię dla chłopca i że jego syn nigdy nie będzie miał takiego imienia. Powiedział, że to babskie imię, i że go nienawidzi. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak rozgniewanego, jak tego wieczoru. Nie chciał nawet skończyć rozpoczętej pracy, zabrał mnie z sobą i wyruszyliśmy jeszcze tej nocy w dalszą drogę. Mnie było bardzo przykro, bo ogromnie lubiłem tę gospodynię. Była dla mnie naprawdę dobra.
Pollyanna kiwała głową, pełna zrozumienia i sympatii. Rzadko się zdarzało, żeby Jimmy mówił tak obszernie o tym dawnym okresie swego życia, podczas którego ona go jeszcze nie znała.
— I co się potem stało? — ośmieliła się zapytać. Na chwilę zapomniała zupełnie o poprzednim temacie i o tym, że Jimmy wypowiedział się tak niepochlebnie o imieniu „Jamie“.
Chłopak westchnął.
— Poszliśmy dalej, aż znaleźliśmy jakąś inną zagrodę. Tam właśnie ojciec umarł, a mnie zabrali do przytułku.
— Skąd później uciekłeś i ja cię znalazłam u pani Snow, — podchwyciła Pollyanna czule. — I odtąd już znamy się ze sobą.
— Tak, odtąd znamy się, — powtórzył Jimmy dziwnie nieswoim głosem. Powrócił nagle do rzeczywistości i do swego obecnego smutku. — Od tego czasu nie nazywałem się więcej „Jamie“, — zakończył złośliwie, odwracając się na pięcie i pozostawiając zdziwioną i przerażoną Pollyannę samą.
— W każdym razie mogę być zadowolona, że nie zawsze zachowuje się w ten sposób, — westchnęła dziewczynka, spoglądając z zasmuconą minką za znikającym w oddali chłopcem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.