Pollyanna dorasta/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pollyanna dorasta |
Podtytuł | Powieść dla dziewcząt |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo |
Data wyd. | 1936 |
Druk | F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Pollyanna grows up |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był to zachwycający plan. Pollyanna obmyśliła go w ciągu pięciu minut i przedłożyła pani Carew. Pani Carew nie uważała go za tak nadzwyczajny i wypowiedziała się na ten temat całkiem wyraźnie.
— Ach, a ja jestem pewna, że tak im się będzie zdawało, — argumentowała Pollyanna, odpowiadając na zastrzeżenia pani Carew. — I proszę pomyśleć, jak łatwo możemy to zrobić! Choinka jest tak jak była z wyjątkiem prezentów, ale i z nimi można dać jakoś radę. Do wigilii Nowego Roku już bardzo niedaleko, a wyobraźmy sobie, jak oni będą się cieszyć! A pani by się nie cieszyła, gdyby pani na święta nie miała nic, tylko pęcherze na nogach i kawałek pasztetu?
— Boże, Boże, cóż za niemożliwe dziecko z ciebie! — nachmurzyła się pani Carew. — Nie pomyślałaś nawet o tym, że zupełnie nie znamy nazwiska tej młodej osoby.
— To cóż z tego? A czyż nie zabawne jest to, że ja jednak znam ją bardzo dobrze? — uśmiechnęła się Pollyanna. — Widzi pani, tak przyjemnie rozmawiałyśmy wtedy w ogrodzie, a ona mi powiedziała o tym, że jest samotna i że najbardziej samotna się czuje wśród tłumu wielkiego miasta, bo w tłumie ludzie ani nie myślą, ani też nie zwracają uwagi. Owszem, był taki jeden, który zwrócił na nią uwagę, ale za bardzo, jak sama powiedziała, a nie powinien był tego robić. Strasznie śmiesznie jest, jak się o tym pomyśli. W każdym razie przyszedł po nią do ogrodu, żeby z nim gdzieś tam poszła, ale ona nie chciała iść, a on był bardzo ładny jegomość, tylko później strasznie się na nią rozgniewał. Ludzie przeważnie brzydną, jak się gniewają, prawda? A dzisiaj tam była w sklepie jedna pani, która oglądała żaboty i powiedziała bardzo dużo brzydkich rzeczy. Jak zaczęła tak brzydko mówić, to też nie była ładna. Ale pani mi pozwoli zaprosić ich na choinkę w wigilię Nowego Roku, prawda? Zaproszę tę panienkę, co sprzedaje żaboty i Jamie. On jest już teraz zdrowszy, więc będzie mógł przyjść. Jerry go oczywiście przywiezie, ale później będzie mógł też zostać u nas.
— Ach, oczywiście, jeszcze Jerry! — zawołała pani Carew z ironią. — Dlaczego ma być tylko Jerry? Jestem pewna, że Jerry ma mnóstwo przyjaciół, którzy też napewno chętnie przyjdą. A poza tym...
— Ach, proszę pani, więc naprawdę mogę? — przerwała jej Pollyanna w najwyższym zachwycie. — Jaka pani jest strasznie dobra! Ja bym tak chciała... — lecz pani Carew aż krzyknęła głośno ze zdziwienia i przestrachu.
— Nie, nie, Pollyanno, ja... — zaczęła, akcentując swój protest. Ale Pollyanna, rozumiejąc mylnie znaczenie tych słów, nie dała za wygraną i ciągnęła dalej:
— Naprawdę pani jest bardzo dobra, lepsza nawet niż dotychczas. Niech mi pani pozwoli to sobie powiedzieć. Teraz będę mogła urządzić prawdziwe przyjęcie! Zaproszę Tomka Dolana i jego siostrę Jennie, dwie dziewczynki od Macdonaldów i trzy dziewczynki, których nazwiska nie znam, ale wiem, że mieszkają pod Murphy‘ami, żebym tylko dla wszystkich miała dosyć miejsca. Dopiero się ucieszą, jak im powiem o tym! Naprawdę, proszę pani, nigdy nie przeżywałam nic podobnie przyjemnego, a wszystko to tylko pani zawdzięczam! Czy mogę ich wszystkich zaraz dzisiaj zaprosić, żeby wiedzieli, jaka ich radość czeka?
I pani Carew, która nigdy by nie wierzyła, że może zajść taka ewentualność, usłyszała całkiem nieoczekiwanie swój własny głos, wypowiadający nieśmiało „tak“, co, jak się orientowała, zobowiązywało ją do urządzenia przyjęcia dla dzieci sąsiadujących z Murphyami, oraz dla młodej dziewczyny ze sklepu, której nawet nazwiska nie znała.
Może w pamięci pani Carew majaczyły jeszcze słowa wypowiedziane przez młodą sprzedawczynię: „Dlaczego te dobrodziejki nie potrafią pomóc młodej dziewczynie, nim jeszcze ta wkroczyła na złą drogę?“ Może w uszach jej szumiało jeszcze opowiadanie Pollyanny o tej samej dziewczynie, która znajdując się wśród tłumu wielkiego miasta, czuła się tak bardzo samotna i która zdecydowała się nie pójść z owym przystojnym jegomościem, twierdząc, że nie powinien on był zwrócić na nią uwagi. A może pani Carew gdzieś w głębi serca żywiła nadzieję, że w tym nowym przedsięwzięciu znajdzie ten upragniony spokój, za którym od tak dawna tęskniła. Jakakolwiek istniała przyczyna, dość że sprawa została załatwiona w ten sposób, a pani Carew znalazła się nieoczekiwanie w wirze gorączkowych przygotowań, projektów i planów, czego główną osią była Pollyanna i jej goście.
Do siostry swej pani Carew napisała wyczerpująco o całym zdarzeniu, kończąc w sposób następujący:
- „Sama nie wiem, co mam robić, ale przypuszczam, że powinnam dotrzymać danego słowa. Jest to jedyne wyjście z sytuacji. Oczywiście, gdyby Pollyanna choć raz zaczęła prawić mi morały... Ale nie zdarzyło się to ani razu, więc przecież nie mogę znaleźć powodu odesłania jej z powrotem“.
- „Sama nie wiem, co mam robić, ale przypuszczam, że powinnam dotrzymać danego słowa. Jest to jedyne wyjście z sytuacji. Oczywiście, gdyby Pollyanna choć raz zaczęła prawić mi morały... Ale nie zdarzyło się to ani razu, więc przecież nie mogę znaleźć powodu odesłania jej z powrotem“.
Czytając ten list w lecznicy, Della wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Jeszcze nie prawiła morałów, istotnie! — uśmiechnęła się do siebie. — Niech Bóg błogosławi temu maleństwu! A jednak ty, Ruto Carew, zmuszona zostałaś do tego, aby wyprawić dwa dziecinne przyjęcia w ciągu jednego tygodnia i pozwalasz nawet gościom swojej pupilki przewracać swój ponury dom do góry nogami. Ale ona ci morałów nie prawi — o nie, i na pewno prawić nie będzie!
Przyjęcie udało się wspaniale. Nawet pani Carew nie mogła temu zaprzeczyć. Jamie w swoim fotelu na kółkach, Jerry z niepokojącym swoim lecz dosadnym słownikiem i dziewczyna, której nazwisko, jak się okazało, brzmiało Sadie Dean, która ze wszystkich gości może najlepiej się czuła w tym otoczeniu. Sadie Dean ku zdziwieniu wszystkich, znała całe mnóstwo rozmaitych gier towarzyskich, a gry te w połączeniu z ciekawymi historiami, jakie umiał opowiadać Jamie, oraz z nadzwyczajnym zmysłem poczucia humoru Jerry’ego, sprawiły, że mieszkanie pani Carew rozbrzmiewało wesołym śmiechem aż do kolacji, po której goście obdarowani prezentami znajdującymi się pod choinką, wrócili do domów swych z uczuciem prawdziwego zadowolenia. Nikt z obecnych nie zwrócił specjalnej uwagi na to, że Jamie (który wraz z Jerrym opuścił ostatni gościnny dom pani Carew) rozglądał się po salonie w zamyśleniu uważniej i bardziej szczegółowo od innych. Tylko sama pani Carew, życząc mu dobrej nocy, szepnęła do ucha cicho, zniecierpliwiona i zażenowana:
— No, Jamie, czyś zmienił już swój zamiar co do przeniesienia się tutaj?
Chłopiec zawahał się. Lekki rumieniec okrasił jego policzki. Spojrzał na panią Carew z wymownym smutkiem, po czym wolno potrząsnął głową.
— Gdyby zawsze tak było, jak dzisiaj, to mógłbym, — szepnął z westchnieniem. — Ale zawsze tak nie będzie. Nadejdzie jutro, następny tydzień, miesiąc i następny rok, a ja już w następnym tygodniu zdam sobie z tego sprawę, że nie powinienem był się na to zgodzić.
Jeżeli pani Carew sądziła, że przyjęcie odbyte w wigilię Nowego Roku położy kres wszystkim wysiłkom Pollyanny na temat młodej sprzedawczyni, Sadie Dean, to wkrótce skonstatowała, że się myli, bo już nazajutrz rano Pollyanna znów zaczęła o niej mówić.
— Taka jestem zadowolona, że ją znalazłam, — szczebiotała z radością. — Jeżeli nawet nie będę mogła odnaleźć dla pani prawdziwego Jamie, to w każdym razie cieszę się, że znalazłam dla pani kogoś, kogo może pani lubić, a lubić ją pani będzie na pewno, chociaż w inny sposób, niż swego Jamie.
Pani Carew zaczerpnęła w piersi powietrza i otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. To niezachwiana wiara w jej dobre serce i w ustawiczne pragnienie dopomożenia komuś, była po prostu onieśmielająca i przyczyniała się do jeszcze większego zdenerwowania. Z drugiej jednak strony trudno było temu zaprzeczyć, szczególnie w obecnej sytuacji, kiedy Pollyanna była taka szczęśliwa i tak pełna szczerego zaufania.
— Ależ, Pollyanno, — zaoponowała pani Carew bezradnie, czując że w obecności dziewczynki zatraca zupełnie siłę woli. — Przecież ta dziewczyna to nie jest Jamie, sama wiesz o tym.
— Oczywiście, — przyznała Pollyanna pośpiesznie. — I właśnie to mnie najbardziej martwi, że ona nie jest Jamie. Ale może dla kogoś właśnie jest tym samym, to znaczy dla kogoś, kto ją kocha i kto zwrócił na nią uwagę. Jak pani przypomina sobie Jamie, to musi pani być szczęśliwa, że może komuś innemu pomóc, bo pragnęłaby pani przecież, aby inni ludzie też pomogli Jamie, w chwili gdy mu ta pomoc jest potrzebna.
Pani Carew zadrżała i wydała głuchy jęk.
— Ale ja pragnę mieć mojego Jamie, — wyszeptała po chwili.
Pollyanna skinęła głową, patrząc na nią wzrokiem pełnym zrozumienia.
— Wiem, „pragnienie obecności dziecka w domu“. Pan Pendleton mówił mi o tym, tylko że pani ma chociaż „kobiecą rękę“.
— Kobiecą rękę?
— Tak, żeby prowadzić dom. Pan Pendleton powiada, że aby było przyjemnie w domu, musi być albo kobieca ręka, albo obecność dziecka. Było to wtedy, kiedy mnie chciał wziąć, a ja mu znalazłam Jimmy, którego zaadoptował.
— Jimmy? — pani Carew podniosła głowę z zaciekawieniem w oczach, jakie zdradzała zawsze, gdy ktoś wymieniał imię podobne do imienia jej zaginionego siostrzeńca.
— Tak, Jimmy Bean.
— Ach, Bean, — powtórzyła pani Carew z przygasłym nagle spojrzeniem.
— Tak. Był w sierocińcu i uciekł stamtąd, a ja go znalazłam. Mówił, że pragnie innego domu i matki zamiast przełożonej sierocińca. Nie mogłam mu znaleźć matki, lecz znalazłam mu za to pana Pendletona, który go zaadoptował. Już teraz nazywa się Jimmy Pendleton.
— Ale nazywał się Bean?
— Tak, nazywał się Bean.
— Ach! — westchnęła z żalem pani Carew.
Pani Carew poznała bliżej w ciągu następnych dni Sadie Dean i małego Jamie, bowiem Pollyanna korzystała z każdej okazji, aby zapraszać ich do siebie, a zaprosinom tym pani Carew, mimo swej niechęci, nie mogła się w żaden sposób przeciwstawić. Wobec Pollyanny czuła się najzupełniej bezradna, zresztą nie potrafiła już teraz odmawiać dziewczynce tego, co jej sprawiało tak wiele przyjemności i satysfakcji.
Ale jednocześnie pani Carew, choć może nie orientowała się w tym dokładnie, nauczyła się wielu rzeczy, których nie znała dawniej, zamknięta w czterech ścianach swego mieszkania i nie pozwalająca nikogo do siebie wpuszczać. Nauczyła się mianowicie tego, jak się może czuć młoda dziewczyna w dużym mieście, zmuszona zarabiać na własne utrzymanie, i nie mająca niczyjej opieki.
— Ale co wtedy miałaś na myśli? — zapytała nerwowo Sadie Dean pewnego wieczora, — coś miała na myśli owego dnia w sklepie, gdy mówiłaś o niesieniu pomocy młodym dziewczętom?
Sadie Dean spłonęła purpurowym rumieńcem.
— Obawiam się, że byłam niegrzeczna, — zaczęła się usprawiedliwiać.
— Mniejsza o to. Powiedz mi, co wtedy myślałaś? Już niejednokrotnie zastanawiałam się nad tym.
Dziewczyna przez chwilę milczała, po czym zaczęła mówić z wyraźną nutą goryczy:
— Bo właśnie kiedyś znałam pewną dziewczynę i wtedy przyszła mi na myśl. Pochodziła z mego miasteczka, była ładna i dobra, tylko nie posiadała silnego charakteru. Przez rok mieszkałyśmy razem, razem gotowałyśmy jajka na gazowej maszynce, razem jadłyśmy skromne kolacje w taniej restauracji. Wieczorami nie było co robić, wychodziło się najwyżej na spacer, czasem do kina, jeżeli miało się na kino parę centów, ale przeważnie siedziałyśmy w domu. Pokój nasz nie był bardzo przyjemny. Było w nim gorąco w lecie i zimno w zimie, a światło gazowe było tak wątłe, że nie mogłyśmy ani szyć, ani czytać, nawet gdy byłyśmy mniej zmęczone, niż bywałyśmy zazwyczaj. Poza tym nad głowami miałyśmy spadzisty sufit, a pod nami mieszkał jakiś jegomość, który uczył się grać na kornecie. Czy słyszała pani kiedy jak ktoś się uczy grać na kornecie?
— Nie, mam wrażenie, że nie, — wyszeptała pani Carew.
— To bardzo wiele pani straciła, — uśmiechnęła się ironicznie dziewczyna, poczem kontynuowała nadal swe opowiadanie.
— Czasami, szczególnie w święta, wybierałyśmy się na spacer tutaj na tę ulicę, lub na inne ulice w śródmieściu, zaglądając do okien niezasłoniętych. Byłyśmy przecież takie samotne, zwłaszcza podczas świąt, więc dobrze nam robiło patrzenie do wnętrz domów, gdzie byli ludzie, gdzie lampy płonęły nad stołami i dzieci bawiły się wesoło. Ale później czułyśmy się jeszcze gorzej, uświadamiając sobie, że to wszystko jest nie dla nas. Przykro było patrzeć na samochody i na jadących w nich ludzi, wesołych i roześmianych. Widzi pani, i my byłyśmy młode, i nam się chciało śmiać się i weselić. Zapragnęłyśmy innego życia i przyjaciółka moja to życie sobie stworzyła.
— Mówiąc krótko, zerwałyśmy pewnego dnia naszą przyjaźń, ona poszła w jedną stronę, a ja w drugą. Nie podobało mi się towarzystwo, w jakim przebywała i powiedziałam jej o tym całkiem szczerze. Ponieważ z towarzystwem tym zerwać nie chciała, musiałyśmy się rozstać. Nie widziałam jej prawie przez dwa lata, aż pewnego dnia napisała do mnie, więc poszłam. Było to właśnie miesiąc temu. Mieszkała w jednym z domów wychowawczych. Ślicznie tam było. Miękkie dywany, piękne obrazy, rośliny, kwiaty i książki, pianino, prześliczny pokój i wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Bogate damy przyjeżdżały własnymi samochodami i powozami, zabierały ją na przejażdżki, na koncerty i zebrania. Uczyła się stenografii, a damy te miały jej pomóc w objęciu posady, gdy tylko już będzie miała potrzebne kwalifikacje. Mówiła, że wszyscy są dla niej bardzo dobrzy i że pragną jej pomóc na wszelkie możliwe sposoby. Ale przy okazji powiedziała mi coś jeszcze.
— „Sadie“, mówiła, „gdyby one zadały sobie choć połowę tego trudu wówczas, gdy byłam jeszcze uczciwą, przyzwoitą i ciężko pracującą dziewczyną, nie potrzebowałabym teraz być tutaj i przyjmować ich pomocy“. Tego chyba nigdy nie zapomnę. To było wszystko. To nie znaczy że pogardzam pracą tych pań-wybawicielek, przeciwnie, pochwalam ją bardzo. Tylko myślę, że byłoby o wiele więcej z tej pracy, gdyby chciały obdarzać ludzi swym zainteresowaniem wcześniej.
— Zdaje się jednak, że istnieją domy pracy dla dziewcząt, świetlice i tym podobne instytucje, — szepnęła pani Carew głosem jakimś dziwnym i nie swoim.
— Owszem są. A czy je pani kiedyś widziała z bliska?
— Nie, lecz daję na nie pieniądze. — Tym razem Pani Carew mówiła takim tonem, jakby się chciała usprawiedliwić.
Sadie Dean uśmiechnęła się.
— Tak, wiem o tym. Istnieje całe mnóstwo pań, które dają pieniądze na takie domy, ale same nigdy ich z bliska nie widziały. Proszę mnie zrozumieć, że nie mam nic przeciwko takim dobroczynnym instytucjom. Są one bardzo dobre, niosą pomoc biednym ludziom, ale stanowią jedynie kroplę w morzu tych wszystkich potrzeb. Ja sama raz także się do nich zwróciłam, ale tak mnie jakoś przyjęto, że czułam... Ale co z tego wszystkiego? Może nie wszystkie te dobroczynne panie są takie, może zresztą było tam trochę i mojej winy. Gdybym nawet chciała pani to opowiedzieć, napewno by mnie pani nie zrozumiała. Musiałaby pani żyć w tym, a pani przecież nawet nie widziała tego z bliska. Zresztą nie mówmy już o tym i tak za dużo powiedziałam. Ale pani mnie przecież pytała.
— Tak, pytałam cię, — przyznała pani Carew ponurym głosem, wychodząc z pokoju.
Jednakże nietylko od Sadie Dean nauczyła się pani Carew tych rzeczy, których przed tym nie znała. Nauczyła się również wiele od małego Jamie. Pollyanna ogromnie lubiła gdy Jamie ją odwiedzał, a on również lubił składać jej wizyty. Z początku po każdym zaproszeniu wahał się nieco, lecz wkrótce wyzbył się tej swojej niepewności, składając wizyty coraz częściej i tłumacząc sobie i Pollyannie, że przecież takie odwiedziny nie zobowiązują go do tego, żeby miał „zostać na zawsze“.
Pani Carew często zastawała Jamie i Pollyannę siedzących w zadowoleniu w bibliotece na parapecie okiennym. Fotel na kółkach stał zawsze tuż przy nich. Czasami siedzieli obydwoje pochyleni nad jakąś książką, czasami znów chłopak opowiadał jakąś historię, a Pollyanna słuchała zainteresowana, utkwiwszy w jego twarzy spojrzenie szeroko otwartych oczu.
Pani Carew dziwiła się pod tym względem Pollyannie, dopóki pewnego dnia sama nie przystanęła i nie zaczęła słuchać. Później już nigdy nie patrzyła bez zrozumienia na dziewczynkę, lecz za to co raz częściej i chętniej słuchała opowiadań chłopca. Aczkolwiek władał językiem prostym i niezbyt poprawnym, to jednak opowiadał tak żywo i obrazowo, że pani Carew na równi z Pollyanną śledziła za każdym jego słowem.
Mgliście zaczęła sobie uświadamiać brawurę i bohaterstwo średniowiecznych rycerzy, widziała ich nawet oczami wyobraźni, choć w rzeczywistości każdym z nich był tylko mały kaleka w fotelu na kółkach. Nie uświadamiała tylko sobie pani Carew tego, że ten mały kaleka zaczynał w jej własnym życiu odgrywać tak potężną rolę, nie uświadamiała sobie, jak ważną rzeczą stała się teraz jego obecność w jej domu i jak ona sama usiłowała znaleźć co raz coś nowego dla pokazania małemu Jamie. Nie uświadamiała sobie również, że z każdym dniem bardziej ten chłopiec zastępował jej tamtego Jamie, zaginionego synka zmarłej siostry.
Gdy minął luty, marzec i kwiecień, gdy nadszedł maj, przynosząc wraz z sobą oznaczoną datę wyjazdu Pollyanny, w duszy pani Carew zbudziła się nagle świadomość, czym będzie dla niej ten wyjazd pupilki.
Sama była zdziwiona i zaskoczona. Przecież do tej pory radowała się na samą myśl o jak najszybszym rozstaniu z Pollyanną. Obiecywała sobie, że wreszcie po wyjeździe małej w domu zapanuje spokój i będzie można przysłonić jak dawniej okna, aby nie raziły oczu zbyt jasne promienie słoneczne. I ona wtedy sama zazna trochę spokoju, mogąc odseparować się od hałaśliwego i męczącego świata. Będzie wreszcie miała możność oddać się niepodzielnie swemu bólowi, swym najdroższym wspomnieniom o ukochanym zaginionym siostrzeńcu, który już tak dawno temu wkroczył w krainę nieznaną, i za którym podwoje dotychczasowego życia zamknęły się na zawsze. To wszystko obiecywała sobie pani Carew wówczas, gdy Pollyanna wreszcie wyjedzie do domu.
Lecz teraz, kiedy Pollyanna rzeczywiście miała wyjechać, ten pełen obietnic obraz nabrał zupełnie innego wyglądu. „Spokojny dom z przysłoniętymi oknami“ stał się nieprzyjemną wizją czegoś „ponurego i nie do zniesienia“. Upragniony „spokój“ wydawał się pani Carew „straszliwą samotnością“, a „odsunięcie się od hałaśliwego męczącego świata i całkowite oddanie bólowi i najdroższym wspomnieniom“ — jednoczyło się z myślą o nowym Jamie (który mógł być przecież prawdziwym Jamie), patrzącym na nią pełnymi skargi i błagania oczami!
Jednym słowem pani Carew zdała sobie dokładnie sprawę z tego, że bez Pollyanny w domu jej zapanuje beznadziejna pustka, orientowała się jednak również, że jeszcze gorzej czułaby się, gdyby po wyjeździe Pollyanny nie miała przy sobie małego Jamie. Ze względu na wrodzoną dumę, świadomość ta nie była dla niej przyjemna. Przeżywała kompletne tortury, gdy chłopiec dwukrotnie nie chciał przyjąć jej propozycji. W ciągu ostatnich dni pobytu Pollyanny, walka wewnętrzna napawała ją prawdziwą goryczą, chociaż duma nie pozwalała jej tych najskrytszych uczuć okazywać. Gdy uświadomiła sobie, że Jamie przybył do Pollyanny z ostatnią wizytą, zdecydowała się raz jeszcze poprosić go, aby zamieszkał u niej i aby zastąpił jej zaginionego siostrzeńca.
Jakimi słowami to wypowiedziała, nie pamiętała potem zupełnie, natomiast nie zapomniała nigdy tego, co jej odpowiedział chłopiec. Odpowiedź małego Jamie zawarta była w kilku zaledwie krótkich wyrazach.
Przez długą, bardzo długą chwilę zdawał się rozognionym wzrokiem szukać czegoś na jej twarzy, po czym odetchnął głęboko i z radosnym uśmiechem wyszeptał:
— Dobrze! Tak, teraz kieruje panią uczucie!