Pollyanna dorasta/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XII.
Za ladą sklepową.

Pani Carew była zła. Dojść już do tego, żeby uczynić postanowienie wzięcia chorego chłopca do swego domu i otrzymać z jego strony odpowiedź odmowną — to już przechodziło wszelkie oczekiwania. Nie była przyzwyczajona do tego, żeby ktoś śmiał ignorować jej zaproszenia, lub nie spełniać wyrażonych przez nią życzeń. Co gorsza, teraz kiedy nie mogła wziąć do siebie tego chłopca, odczuwała jeszcze większy niepokój, bo przecież w zasadzie chłopak ten mógł jednak być prawdziwym Jamie. Zdawała sobie dokładnie sprawę, że pragnęła go mieć u siebie nie dlatego, że kierowało nią jakieś głębsze uczucie, lub że chciała biedakowi pomóc, lecz dlatego, że była pewna, iż raz na zawsze osiągnie upragniony spokój i przestanie ją dręczyć to wiecznie szumiące w uszach pytanie: „A jeżeli to jest prawdziwy Jamie?“
Nie wyjaśniał sprawy fakt, że chłopak jako przyczynę swojej odmowy podał to, że ona do niego „nic nie czuje“. Teraz pani Carew z wielką dumą przyznawała się, że istotnie nie żywi dla tego kaleki żadnego uczucia, że przekonana jest, iż to nie jest syn jej siostry i że postara się jak najśpieszniej „o tym wszystkim zapomnieć“.
Zapomnieć jednak nie mogła. Myśl o chłopcu nie dawała jej poprostu spokoju i nawiedzały ją teraz coraz częstsze zwątpienia. Chociaż usiłowała myśli swe kierować na inne sprawy, ustawicznie przed oczami jej wyobraźni majaczyła rozgorączkowana twarz chłopca i wnętrze ubogiej, ciasnej izdebki.
A poza tym była jeszcze Pollyanna. Wszystko wskazywało na to, że dziewczynka nieoczekiwanie przestała być sobą. Po całych dniach snuła się po domu, nie znajdując nic takiego, co by ją mogło zainteresować.
— Ach, nie, nie jestem chora, — odpowiadała, gdy ją pytano na ten temat.
— A co ci jest właściwie?
— Nic. Ja... ja tylko wciąż myślę o Jamie — jakby on się cieszył, gdyby widział te wszystkie piękne rzeczy, dywany, obrazy i zasłony.
To samo było z jedzeniem. Pollyanna straciła zupełnie apetyt, lecz i w tym wypadku nie z powodu choroby.
— Ach, nie, — wzdychała ponuro. — Po prostu nie jestem głodna. Zresztą gdy tylko zaczynam jeść, zawsze przypomina mi się Jamie, bo on biedak, często nawet suchych bułek nie ma. I wtedy właśnie odechciewa mi się jeść.
Niezupełnie rozumiejąc ten dziwny stan dziewczynki, pani Carew postanowiła za wszelką cenę rozweselić trochę Pollyannę i w tym celu na święta Bożego Narodzenia zakupiła wspaniałe drzewko, dwa tuziny kolorowych świeczek i całe mnóstwo kolorowych szklanych kulek do przystrojenia choinki. Po raz pierwszy od wielu lat w obszernym, ponurym salonie stało się widno i wesoło. Miało się odbyć nawet świąteczne przyjęcie, bowiem pani Carew skłoniła Pollyannę, aby ta zaprosiła kilkanaście swych szkolnych koleżanek na wieczór wigilijny.
Lecz i w tym wypadku czekało panią Carew rozczarowanie, bo chociaż Pollyanna była jej za to bardzo wdzięczna i przez pewien czas wykazywała radość i podniecenie, jednak twarzyczki jej ani na chwilę nie rozjaśnił ten dawny pogodny uśmiech. Jednym słowem przyjęcie świąteczne było raczej smutne niż wesołe, a na widok pierwszej zapalonej świeczki Pollyanna wybuchnęła głośnym płaczem.
— Co to znaczy, Pollyanno? — zawołała pani Carew. — Na miłość boską, co ci się stało?
— Nic, — szlochała Pollyanna. — Tylko tutaj jest tak pięknie, że mi się nagle zachciało płakać. Pomyślałam o tym, jak Jamie chciałby takie drzewko zobaczyć.
W tej chwili wyczerpała się cierpliwość pani Carew.
— Jamie, Jamie i znowu Jamie! — zawołała gniewnie. — Pollyanno, czy nie przestaniesz nigdy mówić o tym chłopcu? Wiesz przecież, że nie z mojej winy nie ma go tutaj. Prosiłam, żeby u nas zamieszkał. Zresztą, gdzie się podziała twoja „gra w zadowolenie“? Przypuszczam, że dobrze byłoby, gdybyś teraz do niej powróciła.
— Ależ ja o niej nie zapomniałam, — skarżyła się Pollyanna. — I właśnie dlatego nic nie rozumiem. Nigdy jeszcze tak dziwnie się nie czułam. Zawsze dawniej, gdy myślałam o tej grze — byłam szczęśliwa. A teraz przez tego Jamie — jestem zadowolona, że widzę te piękne dywany i obrazy, że mogę jeść dobre rzeczy, spacerować, biegać i chodzić do szkoły, lecz im bardziej cieszę się z tego, co sama mam, tym więcej przykro mi, że on nie ma tego wszystkiego. Nigdy mi tak dziwnie nie było i nigdy tak się jeszcze nie czułam, a pani?
Lecz pani Carew z rozpaczliwym gestem odwróciła się tylko bez słowa.
Było to nazajutrz po Bożym Narodzeniu, kiedy zaszło coś tak niezwykłego, że Pollyanna na pewien czas zapomniała zupełnie o Jamie. Pani Carew wybrała się po zakupy i gdy zastanawiała się nad wyborem jakiegoś koronkowego kołnierzyka, Pollyanna wypatrzyła za ladą sklepową twarz młodej sprzedawczyni, która wydała jej się dziwnie znajoma. Przez chwilę stała zamyślona, marszcząc brwi, poczem z radosnym okrzykiem podbiegła do lady.
— Ach, to pani, to pani! — zawołała do dziewczyny, która wyjmowała z pudełka naręcz sztucznych kwiatów. — Tak się cieszę, że panią widzę!
Dziewczyna stojąca za ladą, podniosła głowę i spojrzała na Pollyannę. Lecz prawie w tej samej chwili jej ponura wychudzona twarzyczka rozjaśniła się wesołym uśmiechem.
— Przecież to moja mała znajoma z publicznego parku! — zawołała.
— Tak. Jak to dobrze, że pani pamięta, — cieszyła się Pollyanna. — Ale pani już nigdy więcej tam nie była. Nieraz szukałam pani po wszystkich alejkach.
— Nie mogłam. Muszę pracować. Wtedy wyjątkowo byłam wolna. Pięćdziesiąt centów, proszę pani, — zwróciła się z odpowiedzią do jakieś starszej damy, która zapytywała o cenę biało-czarnego żabocika, leżącego na kontuarze.
— Pięćdziesiąt centów? Hm! — starsza dama wzięła w palce żabocik, zawahała się, poczem odłożyła go znowu z głębokim westchnieniem. — Hm, tak. Jest rzeczywiście bardzo ładny, moje dziecko, — pochwaliła, odchodząc.
Tuż za nią podeszły dwie roześmiane dziewczyny, które chichocąc i rozmawiając głośno zainteresowały się najmodniejszym przybraniem do sukni z czerwonego aksamitu, przybranego tiulem i drobnymi kwiatuszkami. Gdy dziewczęta po chwili odeszły, Pollyanna spojrzała na sprzedawczynię z głębokim westchnieniem.
— Więc pani to przez cały dzień robi? Mój Boże, jaka pani musi być zadowolona!
— Zadowolona?
— Tak. Bo to musi być przyjemnie widzieć ciągle tylu rozmaitych ludzi! A poza tym może pani z nimi rozmawiać. Nawet musi pani rozmawiać, bo to leży w pani interesie. Ja bym strasznie chętnie to robiła i napewno zajmę się tym, jak dorosnę. To tak przyjemnie patrzeć, co oni wszyscy kupują!
— Przyjemnie! — uśmiechnęła się z przekąsem dziewczyna z poza kontuaru. — Widzisz, dziecko, gdybyś znała choć połowę... — To kosztuje dolara proszę pani, — przerwała samej sobie pośpiesznie, odpowiadając młodej klientce na zapytanie o cenę żółtego żabotu, wyłożonego na wystawę.
— Najwyższy czas, żeby mi pani dała odpowiedź, — ofuknęła ją młoda dama. — Już dwa razy o to panienkę pytałam.
Dziewczyna za ladą przygryzła wargi.
— Bardzo przepraszam, nie słyszałam.
— Na to już nie mam rady. Pani jest tu po to, żeby słyszeć. Płacą pani za to, nieprawdaż? A ile kosztuje ten czarny?
— Pięćdziesiąt centów.
— A ten niebieski?
— Dolara.
— Tylko bez impertynencji, moja panno! proszę odpowiadać grzecznie, bo poskarżę się dyrekcji. Proszę mi pokazać te czerwone żaboty.
Usta sprzedawczyni zadrżały, lecz nie padło z nich ani słowo. Posłusznie podeszła do gablotki i wyjęła z niej kilka czerwonych żabotów. Oczy jej tylko pałały, a ręce drżały wyraźnie, gdy kładła żaboty na kontuarze. Młoda klientka, którą obsługiwała, obejrzała pięć żabotów, zapytała o cenę czterech i odeszła wyjaśniając krótko:
— Nie ma tu nic takiego, co by mi się naprawdę podobało.
— No, — szepnęła dziewczyna z za lady, zwracając się do zdziwionej Pollyanny, — cóż teraz myślisz o moim zawodzie? Czy jest się z czego cieszyć?
Pollyanna zaśmiała się trochę histerycznie:
— O Boże, czy ona była zła? Ale śmieszna była jednocześnie, nie uważa pani? W każdym razie powinna się pani cieszyć, że nie wszystkie klientki są takie.
— To prawda, — przyznała sprzedawczyni, uśmiechając się blado. — Muszę ci jednak powiedzieć, dziecinko, że ta twoja „gra w zadowolenie“, o której mi wtedy mówiłaś, jest może dobra dla ciebie, bo dla... — znowu urwała nieoczekiwanie. — Pięćdziesiąt centów, łaskawa pani, — zwróciła się do kogoś, kto ją zapytywał z przeciwnej strony kontuaru.
— Czy jest pani tak samo samotna jak zawsze? — zapytała Pollyanna poważnie, gdy sprzedawczyni po chwili znowu była wolna.
— Nie wiem, czy pięć razy od czasu jak się z tobą widziałam, byłam w jakimś towarzystwie, — odpowiedziała dziewczyna z goryczą.
— Ach, ale święta Bożego Narodzenia przepędziła pani przyjemnie, nieprawdaż?
— O tak. Leżałam cały dzień w łóżku, mając nogi okręcone kocem i czytałam gazety. Później pod wieczór wyskoczyłam do restauracji, aby zjeść za trzydzieści pięć centów kawałek pasztetu.
— Czy nogi panią tak bardzo bolały?
— Porobiły mi się nawet pęcherze. Pracuję przecież stojąc, a przed świętami ruch był okropny.
— Ach! — zadrżała Pollyanna ze współczuciem. — I nie miała pani ani choinki, ani towarzystwa, ani nic zupełnie? — zawołała zdziwiona i zgorszona.
— Nic absolutnie!
— O Boże! Jaka szkoda, że nie widziała pani mojego drzewka! — westchnęła dziewczynka. — Była naprawdę piękne i... Ale zaraz! — zawołała radośnie. — Przecież teraz jeszcze może je pani zobaczyć. Stoi nie rozebrane. Nie mogłaby pani przyjść dzisiaj albo jutro wieczorem i...
— Pollyanno! — przerwał rozmowę zimny stalowy głos pani Carew, — co to wszystko ma znaczyć? Gdzieżeś ty była? Szukałam cię po całym magazynie. Zaglądałam nawet do działu okryć.
Pollyanna odwróciła się z radosnym okrzykiem.
— Ach, jak się cieszę, że pani przyszła, — zawołała. — Nie znam nazwiska tej panienki, ale poza tym znam ją doskonale. Kiedyś, bardzo dawno temu, poznałam ją w parku, a biedaczka jest strasznie samotna i nie ma zupełnie nikogo. Jej ojciec też był pastorem, tak samo jak mój, tylko że on żyje. Biedna, nie miała nawet drzewka świątecznego, tylko pęcherze na nogach i kawałek pasztetu, a ja bym tak chciała, żeby mogła zobaczyć moje drzewko, — szczebiotała Pollyanna, wstrzymując oddech. — Prosiłam ją, żeby przyszła dziś, albo jutro wieczorem. Pani mi pozwoli zapalić wtedy choinkę, prawda?
— Naprawdę, Pollyanno — zaczęła pani Carew z chłodnym niezadowoleniem. Lecz dziewczyna z poza lady przerwała jej głosem równie chłodnym i wyrażającym jeszcze większą niechęć:
— Proszę się nie martwić, łaskawa pani. Ja nie mam zamiaru przyjść.
— Ach, ależ ja bardzo proszę, — szepnęła Pollyanna. — Pani wcale nie wie, jak bardzo mi na tym zależy...
— Zauważyłam jednak, że tej pani o wiele mniej zależy na mojej wizycie, — przerwała znowu sprzedawczyni z wyrazem okrucieństwa w oczach.
Pani Carew zarumieniła się z gniewu i skierowała się ku wyjściu, Pollyanna jednak uczepiła się jej ramienia, mówiąc w międzyczasie prawie z rozpaczą do dziewczyny za kontuarem, która akuratnie była wolna od klientów:
— Wcale tak nie jest, — przekonywała sprzedawczynię. — Pani Carew bardzo chce panią widzieć, ja wiem że chce. Pani nie wie, jaka ona jest dobra, ile pieniędzy daje rozmaitym dobroczynnym instytucjom.
— Pollyanno! — zawołała pani Carew ostro. Znowu chciała wyjść ze sklepu, lecz tym razem zatrzymał ją pełen przekąsu i ironii głos sprzedawczyni.
— O, tak, ja wiem! Jest wiele takich, którym się nie chce pracować. A ileż to potrzebujących rąk wyciąga się do takich pań, lecz ci, którzy naprawdę potrzebują, zazwyczaj nic nie dostają. I to jest właśnie w porządku. W takich sytuacjach nie ma niczyjej winy. Czasami tylko dziwię się, że te dobroczynne panie nie potrafią pomóc młodej dziewczynie, nim jeszcze wkroczyła na złą drogę. Dlaczego te dobrodziejki nie mogą dać przyzwoitym dziewczynom czystego mieszkania, książek, obrazów, miękkich dywanów, muzyki i kogoś, kto by o nie dbał? Może wtedy nie byłoby tyle... Boże święty, co ja mówię? — urwała nagle, wstrzymując oddech, poczem zmęczoną twarz odwróciła w stronę eleganckiej młodej damy, która zatrzymała się przed nią, oglądając z zaciekawieniem błękitny koronkowy żabot.
— To kosztuje pięćdziesiąt centów, łaskawa pani, — usłyszała pani Carew jej monotonną odpowiedź, gdy śpiesznie wychodziła ze sklepu z Pollyanną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.