Pollyanna dorasta/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pollyanna dorasta |
Podtytuł | Powieść dla dziewcząt |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo |
Data wyd. | 1936 |
Druk | F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Pollyanna grows up |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po załatwieniu kwestii naprawy uszkodzonych mieszkań, pani Carew doszła do wniosku, że obowiązek swój spełniła i że sprawa raz na zawsze została wyczerpana. Trzeba będzie o tym wszystkim zapomnieć. Ów chłopiec nie był Jamiem, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości. Czyż ten chory, niedołężny dzieciak mógł być synem jej zmarłej siostry? Niemożliwe! Postanowiła za wszelką cenę przestać o tym myśleć.
Ale teraz dopiero pani Carew stanęła w obliczu nader dziwnego zjawiska. Choć myśleć o tym wszystkim nie chciała, to jednak okazało się to silniejsze od niej samej. Ciągle miała przed oczyma obraz nędznego pokoiku na poddaszu i rozgorączkowaną twarz chorego chłopca. Ustawicznie szumiało jej w uszach rozrywające serce pytanie „A co, jeżeli to jest Jamie?“ Poza tym ciągle miała przy sobie Pollyannę i aczkolwiek unikała wszelkich rozmów na ten temat, nie mogła uniknąć niemej prośby i wyrzutu, odzwierciadlających się w smutnych oczach dziewczynki.
Dwukrotnie już pod wpływem ostatecznej rozpaczy pani Carew odwiedziła chłopca, perswadując sobie, że jeszcze jedna taka wizyta przekona ją wreszcie, że nie powinna o nim więcej myśleć. Lecz chociaż w obecności chorego zdawała się już być najzupełniej przekonana, za każdym razem po powrocie do domu poddawała się znowu zwątpieniom. Wreszcie, przejęta tym wszystkim do ostateczności, postanowiła napisać do siostry, aby się z nią podzielić tą całą historią.
- „Nie miałam zamiaru wtajemniczać Cię w tę sprawę“, pisała zorientowawszy się dokładnie w sytuacji. „Nie chciałam Cię martwić i wzniecać w twej duszy płonnych nadziei. Tak jestem pewna, że to nie on, a jednak gdy piszę te słowa, pewność moja najwyraźniej jest zachwiana. Dlatego też chcę, żebyś przyjechała. Musisz go sama zobaczyć.
- „Ciekawa jestem szalenie, co Ty powiesz! Oczywiście nie widziałyśmy naszego Jamie od tego czasu, kiedy miał cztery lata. Teraz powinien mieć już dwanaście, a ten chłopiec, przypuszczam, też jest mniej więcej w tym wieku. (Sam nie wie, ile ma lat). Z włosów i oczu nie jest podobny do naszego Jamie. Poza tym jest kaleką, lecz kalectwo to stało się na skutek nieszczęśliwego upadku przed sześciu laty, a w ciągu następnych lat czterech stan jego zdrowia bardzo się pogorszył. Mały wyglądu swego ojca opisać nie potrafi, lecz z tego co zdołałam się dowiedzieć, trudno sądzić, żeby to mógł być mąż naszej biednej Doris. Nazywano go podobno „profesorem“, był szalonym dziwakiem i zdaje się, że nie posiadał nic oprócz kilku książek. Możliwe że to jest jedyny sprawdzian. John Kent był zawsze bardzo dziwny i posiadał wybitnie cygańską naturę, nie przypominam sobie tylko, czy lubił książki. Może Ty pamiętasz? Oczywiście tytuł „profesora“ mógł się jemu samemu podobać, lub też mógł mu zostać narzucony przez innych. Co do tego chłopca, to naprawdę nie wiem, lecz mam nadzieję, że i Ty się zorientujesz.
- „Twoja zrozpaczona siostra,
- „Nie miałam zamiaru wtajemniczać Cię w tę sprawę“, pisała zorientowawszy się dokładnie w sytuacji. „Nie chciałam Cię martwić i wzniecać w twej duszy płonnych nadziei. Tak jestem pewna, że to nie on, a jednak gdy piszę te słowa, pewność moja najwyraźniej jest zachwiana. Dlatego też chcę, żebyś przyjechała. Musisz go sama zobaczyć.
Della przyjechała natychmiast i bezzwłocznie udała się do chłopca, jednakże i ona „nie wiedziała“. Tak samo jak starsza siostra, oświadczyła, że nie przypuszcza, aby to był ich Jamie, lecz z drugiej strony zachodziła ta możliwość. Równie jednak, jak Pollyanna, znalazła odrazu rozwiązanie tego zawiłego problematu.
— Ale dlaczego nie miałabyś go wziąć do siebie, kochanie? — zaproponowała siostrze. — Dlaczego nie miałabyś go wziąć i zaadoptować? Dla niego byłoby to prawdziwe szczęście, a dla ciebie... — lecz pani Carew drżała, nie pozwalając jej nawet dokończyć.
— Nie, nie, nie mogę, nie mogę! — szeptała. — Pragnę mieć mego Jamie, mego własnego — nikogo więcej, — i Della z głębokim westchnieniem musiała ustąpić i wrócić do swej przerwanej pracy w lecznicy.
Jeżeli jednak pani Carew sądziła, że temat tym samym został wyczerpany, myliła się znowu, bowiem dalsze jej dni były jeszcze bardziej niespokojne, a noce jeszcze bardziej bezsenne, rojące się od ustawicznych myśli, które nie dawały jej zasnąć. Poza tym miała co raz więcej przykrości z Pollyanną.
Pollyanna była dziwnie nie swoja. Dręczył ją niepokój i ustawiczne cisnące się na usta pytania. Po raz pierwszy w swym krótkim życiu dziewczynka zetknęła się oko w oko z prawdziwą nędzą. Znała ludzi, którzy nie mieli co jeść, którzy nosili na sobie łachmany, którzy mieszkali w ciemnych, brudnych i ciasnych izdebkach. Pierwszym jej impulsem było oczywiście pomóc tym ludziom. Odwiedziwszy w towarzystwie pani Carew po raz drugi chorego Jamie, zdziwiona była niezwykłymi zmianami, jakie w izdebce zastała. Ten Dodge ponaprawiał wszystko, nawet szyby w oknach były całe. Ale to nie wystarczało Pollyannie. Przecież na ulicy przed domem zobaczyła znowu wynędzniałych mężczyzn, blade kobiety i obdarte dzieci — najbliższych sąsiadów swego przyjaciela Jamie. W zaufaniu spoglądała na panią Carew, oczekując od niej pomocy dla tych biedaków.
— Rzeczywiście! — oburzyła się opiekunka, orientując się wreszcie, czego od niej „ta bezczelna smarkata“ wymaga. — Chciałabyś może, żeby wszystkim tym ludziom odnowić mieszkania, wprawić szyby i wyreparować schody? A może masz jeszcze jakieś życzenie?
— O, tak, miałabym wiele życzeń, — westchnęła uradowana Pollyanna. — Widzi pani, oni potrzebowaliby tyle rozmaitych rzeczy! A jak przyjemnie byłoby dać im to wszystko! Jakżebym chciała być bogata i móc także pomagać, ale szczęśliwa jestem, że mogę patrzeć, jak pani to robi.
Pani Carew aż otworzyła usta ze zdziwienia. Nie czekając specjalnej okazji i zdobywając się na najwyższą cierpliwość, wytłumaczyła dziewczynce, że nie ma najmniejszego zamiaru nic więcej czynić w kierunku dopomożenia tym ludziom i, że nie widzi powodów, dla których miałaby zmienić to postanowienie. Nikt zresztą nie spodziewa się niczego od niej. Uczyniła wszystko co było w jej mocy, wykazała całą swą wspaniałomyślność, uskuteczniając naprawy w mieszkaniu Murphych i Jamiego. To, że była właścicielką owego domu, nie miało przecież nic do rzeczy. Następnie wyjaśniła Pollyannie, że istniało mnóstwo instytucyj dobroczynnych, do których należało niesienie pomocy biednym i że instytucje te zostały już przez nią o wszystkim zawiadomione, miała bowiem do tego prawo, gdyż częściowo wszystkie prawie takie instytucje finansowo podtrzymywała. Ale nawet i teraz Pollyanna nie była jeszcze w zupełności przekonana.
— Nie rozumiem, — argumentowała, — dlaczego lepiej jest, jak wszyscy razem niosą pomoc biednym, zamiast każda osoba pomagałaby oddzielnie. Ja naprzykład wolałabym sama podarować Jamie jakąś piękną książkę, niż czekać, żeby się tym zajęło jakieś stowarzyszenie. Jestem pewna[1], że on też wolałby przyjąć podarunek ode mnie.
— Bardzo możliwe, — odparła pani Carew, zmęczona już nieco i zniecierpliwiona. — Ale dla samego Jamie też byłoby lepiej, gdyby dostał tę książkę od towarzystwa, które napewno potrafiłoby wybrać coś odpowiedniego dla takiego chłopca.
To ją skłoniło w następnej chwili do wypowiedzenia kilku mądrych zdań (ani jednego z nich Pollyanna nie zrozumiała) na temat „pauperyzacji biednych“, „zła, jakie sieje dawanie jałmużny“ i „marnych efektów pracy niezorganizowanej dobroczynności“.
— Zresztą, — dodała w odpowiedzi na ciągle jeszcze zmartwiony wyraz twarzyczki Pollyanny, — przypuszczam, że gdybym nawet zaofiarowała pomoc tym ludziom, napewno by jej nie przyjęli. Pamiętasz, jak pani Murphy oburzyła się w pierwszej chwili, gdy chciałam jej przysłać prowianty i pieniądze, chociaż jednocześnie przyjmowała pomoc od swych sąsiadów z parteru.
— Tak, wiem, — westchnęła Pollyanna, odwracając głowę. — Istnieje coś, czego dokładnie nie rozumiem. Ale z drugiej strony nie jest dobrze, że my mamy tyle pięknych rzeczy, a oni wogóle nic nie mają.
W miarę upływających dni to dziwne uczucie w sercu Pollyanny zamiast przygasać — wzrastało. Wszystkie pytania, jakie zadawała, wszystkie wypowiadane przez nią komentarze, nie przynosiły bynajmniej ulgi zamyślonej wciąż i uparcie milczącej pani Carew. Nawet kontynuowanie gry w zadowolenie Pollyanna uważała za rzecz zupełnie niepotrzebną, twierdząc:
— Nie rozumiem, jak można widzieć w życiu tych ludzi coś, z czego mogliby być zadowoleni. My tylko możemy się cieszyć, że nie jesteśmy tacy biedni jak oni, ale gdy myślę o tym, żal mi ich ogromnie, więc nie mogę nawet cieszyć się z tego. Powinniśmy być raczej zadowoleni, że są biedni, którym możemy pomagać, ale jeżeli im nie pomagamy, to wówczas zadowolenie nasze nie ma zupełnie żadnego sensu. — Jeżeli chodziło o ten problem, to Pollyanna nie mogła znaleźć nikogo, kto by go potrafił rozwiązać.
Podsuwała go niejednokrotnie już pani Carew, ta jednak, prześladowana wciąż wizją poszukiwanego Jamie, stawała się tylko jeszcze bardziej niespokojna, podrażniona i zirytowana. Zbliżało się Boże Narodzenie, które dla pani Carew było symbolem jeszcze większej męki, bowiem zawsze przypominała jej się pusta dziecięca pończoszka, która miała być pończoszką małego Jamie.
Wreszcie na tydzień przed świętami pani Carew stoczyła ze sobą ostatnią nadludzką walkę. Zrezygnowana, bez uśmiechu radosnego na twarzy, wydała odpowiednie instrukcje Mary i zwróciła się do Pollyanny.
— Pollyanno, — zaczęła prawie onieśmielona, — postanowiłam... postanowiłam jednak wziąć Jamie. Auto zaraz tu podjedzie. Pojadę po niego i zabiorę go do domu. Możesz pojechać ze mną, jeśli masz ochotę.
Błysk niesamowitego szczęścia rozjaśnił twarzyczkę Pollyanny.
— Ach, ach, jak ja się cieszę! — zawołała. — Jestem taka uradowana, że chce mi się płakać! Czy pani też w chwilach najwyższej radości napływają łzy do oczu?
— Nie jestem tego pewna, Pollyanno, — odpowiedziała pani Carew w zamyśleniu, twarz jej jednak pozostała nadal chmurna i posępna.
Znalazłszy się w małej izdebce Murphych, pani Carew w krótkich słowach wytłumaczyła cel swojej wizyty. Opowiedziała pokrótce historię zniknięcia małego Jamie, dodając iż możliwe jest, że właśnie ten Jamie jest jej zaginionym siostrzeńcem. Nie robiła tajemnicy ze swych powątpiewań na ten temat, oświadczyła jednak, że postanowiła wziąć chłopca do siebie i dostarczyć mu wszelkich możliwych wygód. Pod koniec zmęczonym i monotonnym głosem zwierzyła się ze swych planów co do jego przyszłości.
U wezgłowia łóżka pani Murphy słuchała, popłakując rzewnie. Po przeciwnej stronie pokoju Jerry Murphy, patrząc na gościa rozognionym wzrokiem, wołał mimo woli od czasu do czasu:
— Patrzcie państwo! Kto by się tego spodziewał?
Jeżeli chodziło o Jamie, to leżał on jak zwykłe w łóżku wsłuchany w monotonny głos pani Carew, która dobrocią swoją otwierała przed nim wrota nieznanego raju. Lecz w miarę tego, jak pani Carew mówiła, coś dziwnego poczęło majaczyć w oczach chłopca. Bardzo wolno przymknął powieki i odwrócił się twarzą do ściany.
Gdy pani Carew przestała mówić, nastała długa chwila ciszy, poczem Jamie podniósł głowę i odpowiedział. Wszyscy zauważyli, że twarz miał bardzo bladą, a oczy pełne łez.
— Dziękuję bardzo, łaskawa pani, ale niestety nie będę mógł pójść, — rzekł z prostotą.
— Nie możesz? Co takiego? — zawołała pani Carew, nie wierząc własnym uszom.
— Jamie! — wyszeptała przerażona Pollyanna.
— Słuchaj, stary, ci cię znowu ugryzło? — wtrącił się Jerry, podbiegając spiesznie do łóżka. — Nie widzisz szczęścia, choć jest ono tuż przy tobie?
— Tak, ale nie mogę pójść, — odpowiedział chory znowu.
— Ale Jamie, Jamie, pomyśl co to dla ciebie znaczy! — jęknęła pani Murphy od wezgłowia łóżka.
— Ja rozumiem, — wyszeptał Jamie. — Przypuszczacie, że nie wiem, co robię, odmawiając? — teraz oczy pełne łez utkwił w twarzy pani Carew. — Nie mogę, — szepnął jeszcze ciszej. — Nie mogę zgodzić się na to, aby się pani poświęcała dla mnie. Byłoby całkiem inaczej, gdyby to pani robiła z uczucia. Ale pani przecież nic nie czuje do mnie. Nie ja pani jestem potrzebny. Potrzebny jest pani prawdziwy Jamie, a ja nim nie jestem. Pani też jest o tym przekonana, widzę to z pani twarzy.
— Tak, ale... ale... — zaczęła pani Carew bezradnie.
— Zresztą nie jestem taki, jak inni chłopcy, nie mogę przecież chodzić, — przerwał jej, chory gorączkowo. — Po pewnym czasie będę już tylko panią męczył, a ja bym nie zniósł tego, żebym miał być dla kogoś ciężarem. Oczywiście, gdyby pani coś dla mnie czuła — tak jak mamcia... — podniósł w górę rękę i wybuchnął głośnym szlochem, po czym znów odwrócił twarz od ściany. — Ja nie jestem ten Jamie, którego pani szuka, więc nie mogę pójść. — Z tymi słowy opadł na poduszki i naciągnął na siebie stary zniszczony szal, którym był przykryty.
W pokoju nastała śmiertelna cisza, po czym pani Carew spokojnie podniosła się z krzesła. Twarz jej w tej chwili nic nie wyrażała, lecz było w niej coś takiego, co powstrzymało nawet słowa, cisnące się na usta Pollyanny.
— Chodźmy, Pollyanno, — powiedziała tylko pani Carew.
— Będziesz potem żałował swojej głupoty! — mówił Jerry Murphy do chłopca leżącego w łóżku, gdy drzwi zamknęły się za gośćmi.
Chory nic nie odpowiedział, tylko począł płakać, jakby te drzwi zamknięte prowadziły właśnie do owego nieznanego raju i jakby zamknęły się teraz przed nim na zawsze.
- ↑ Błąd w druku; brak jednego wiersza tekstu. Treść (oznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania z 1982 roku.