<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pominięty
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POMINIĘTY.

Kto nie był na wystawie, niech śpieszy ją zobaczyć. Niech śpieszy, bo życie jest krótkie, a podobne widowiska urządzają się tylko raz na lat kilkanaście. Niech śpieszy, bo niedługo z czubatych dachów, które widać przez parkan, spadnie las chorągwi, a sama wystawa zamieni się na kupę desek i pusty plac Ujazdowski...
Kto więc nie był, niech nie ociąga się, nie zwłóczy, nie odkłada na jutro, bo nie wiemy, na jak długo straci sposobność ujrzenia dziwnego miasta, bardzo dziwnego, najdziwniejszego wynalazku z tych, jakie porobił fantastyczny wiek XIX-ty.
Miasto — rzecz znana. Niejeden widział wielkie miasta europejskie, słyszał o azjatyckich i wie, że nawet całkiem dzicy ludzie, zupełnie nadzy ludożercy także budują miasta. Nietylko ludożercy: nawet bobry, pszczoły, mrówki i termity wznoszą tłumne budowle, które również możnaby nazwać miastami.
Miasto więc we Francji i w Tasmanji, nad syberyjskiemi rzekami, których brzegu nie tknęła ludzka noga, pod strzechą ula i pod pniem sosny w naszych lasach, zawsze znaczy jedno i to samo. Jest ono zbiorową siedzibą żywych istot, nazywających się ludźmi czy bobrami, mrówkami albo pszczołami, wszystko jedno, lecz — istot żywych. Tak było od czasów Memfisu i Ekbatany aż po wiek XIX-ty, w którym dopiero przyszła ludziom chimeryczna myśl budowania miast... dla rzeczy martwych...
Osobliwe to miasta! W północnej strefie widzisz budynki tak przewiewne, jakie wznoszą się tylko pod równikiem, a tak lekkie, jak gdyby ten spokojny kraj był siedliskiem ciągłego trzęsienia ziemi. Widzisz ściany z płótna, z rzeźbionych desek, z brył węgla, albo z żelaznej koronki. Widzisz pałacyki, gdzie nikt nie mieszka, domy bez drzwi i okien, schody, po których nikt nie stąpa. W kaplicach, zamiast ołtarzy, rozpierają się szafy, napełnione perkalem, albo płótnem; w pawilonie, podobnym do obory, ściany kosztowniej są wytapetowane niż dom bogacza; w rajtszuli słychać dźwięki organów. Spotykasz kolumnadę, o jakiej nie marzono w Grecji: z beczek i rur kanalizacyjnych, a pod przejrzystym dachem szereg pieców. W namiocie rzymskich legjonistów kryją się dziecinne wózki i kolebki; w półciemnym damskim buduarze widzisz zbiór nasion i czujesz zaduch klajstru; w jarmarcznym straganie sprzedają na kubki i łokcie najmistyczniejszą siłę natury — elektryczność...
Wszystkie te budowle ustawiono pod sznur, przedzielono ulicami, obwieszono girlandami, festonami i trójbarwnemi chorągwiami. Zdaje ci się, iż wpadłeś do miasta, którego ludność obchodzi jakieś wesołe święto, przyczem nie brakuje odgłosu dzwonów, ani muzyki, ani nawet stukania kufli.
Lecz właściwi mieszkańcy tych pałaców, kaplic, stodół, obór, namiotów i straganów, we wspaniałych teremach siedzą bez ruchu, nawet bez śladu życia. Nie zapraszają cię, abyś ich odwiedził, nie kryją się, gdy przychodzisz. Są obojętni dla pochwał i niewyczerpanie pobłażliwi dla natręctwa. Na swoich uroczystych miejscach siedzą bez dumy, ale i bez zakłopotania, spokojni i jednostajni jak wieczność. Każdemu patrzą prosto w oczy, bez pokory wobec członków komitetu, bez dreszczu wobec sędziów, bez ziewania wobec pospolitych śmiertelników. Cechą wspólną im wszystkim jest nadludzkie poczucie godności, które posiada każdy, bez względu jak się nazywa: lokomobilą czy imbrykiem, srebrnym puharem, który będzie nagrodą wyścigowego zwycięzcy, czy kolczastym drutem, któremu całe życie zejdzie na niepuszczaniu bydła w szkodę.
Dziwne, bardzo dziwne miasto! Więc śpieszcie się je zobaczyć. Śpieszcie zobaczyć, z jaką powagą świętują i przyjmują hołdy rzeczy martwe, których nikt nie uczył dobrego wychowania. Śpieszcie zobaczyć mały stołeczek, który w zwykłych czasach jest małym stołeczkiem pod nogi, a dziś fenomenem, odwiedzanym przez dygnitarzy świeckich i duchownych. Uczcie się łagodności od machiny parowej, której siła jest tak wielka, że jednym zamachem zdruzgotałaby słonia i wieloryba, a mimo to między szprychami jej potężnego kola siadają dzieci. Przekonajcie się, że pendzle ze szczeciny mają własną estetykę, i że skromna igła przechodzi cały system edukacyjny o bajecznej ilości trzydziestu klas!... Zobaczcie, jak wygląda jaśnie-oświeconość mosiądzu, wyczyszczonego pomadą do metali, i znajdźcie tak starożytnego szlachcica, którego ród przy węglu kamiennym nie byłby parwenjuszem. Porównajcie waszą litość z tkliwością opatrunkowej waty albo plasterka do nagniotków, i dobroczynność waszych serc z twardością młyńskiego kamienia, któremu cały świat zawdzięcza chleb powszedni.
Bardzo szczególne miasto...
Nawet słońce, dowiedziawszy się o jego cudach, stanęło nieruchome nad Ujazdowskim placem i tak szeroko otwiera zdziwioną źrenicę, że wywołuje nieznośny upał. Pod jego wpływem z fontann ledwo sączy się strudzona woda, piwo wysycha w kuflach, a herbata w szklankach zmniejsza się o czwartą część objętości. Pod jego wpływem treść wspaniałego pawilonu nasion zredukowała się do kilku kwart zboża, a warszawskie krawiectwo i szewctwo zupełnie wyschły i wcale ich nie widać. Skutkiem gorąca tkaniny nabierają własności papieru, na papierach wykwitają napisy w językach ciepłego klimatu, a miejsce, przeznaczone na radomski pawilon, skurczyło się tak, iż niepodobna wybudować pawilonu, a tem samem wystawić okazów z Radomia.
Inne przedmioty, nasycone upałem, rozszerzają się nad wszelką miarę. Medal pamiątkowy, wybity w szopie za dwadzieścia groszy, na spiekocie, w rękach roznoszącego katalogi chłopca, podwaja wartość i kosztuje czterdzieści. W sercach niektórych wystawców tak nabrzmiewa ambicja, że zaczyna kipieć gniewem, parować plotkami, a nawet grozić wybuchem, który chciałby rozsadzić wyrok sędziów, komitet, wystawę, cały świat... Wzburzenie to ukoić może tylko jakiś niesłychanie wielki i niesłychanie złoty medal, połączony ze zniesławieniem wszystkich współzawodników.
Około dziesiątej rano plac był pusty, i jeszcze doskonale odróżniałeś każdego sędziego od każdego członka komitetu, którzy nawet mogli, gdyby im się tak podobało, na wszystkich alejach wystawy urządzać piesze wyścigi, pojedyńczo, sekcjami lub całemi oddziałami, wedle programu.
Ponieważ jednak płochość nie licuje z powagą urzędu, czcigodne więc te osoby oddawały się przyjemnościom ruchu tylko w sposób umiarkowany i uroczysty, który dowodził, że już znajdują się w krytycznej chwili sądzenia okazów i lada dzień uszczęśliwią wystawców licznem potomstwem złotych, srebrnych i bronzowych medali. Było tak pusto, że każdy wystawca nietylko poznawał swoich sędziów, ale jeszcze mógł porównywać ich wielkość z wysokością kotłów gorzelniczych, które, wyznajmy to, w powyższem zestawieniu wydawały się karłami.
Ale około południa, na placu, obok sędziów, ukazał się tłum pospolitych ludzi, który, znowu skutkiem wzmagającego się gorąca, dosięgnął niebywałych rozmiarów.
Wówczas zaś, ku zgorszeniu pełnych szacunku wystawców, zdarzyła się rzecz niesłychana.
W napływającej fali widzów sędziowie poczęli rozpuszczać się i tonąć.
Naprzód znikły ich niestrudzone nogi, potem piersi pełne obywatelskich uczuć, potem głowy, rzucające tyle światła na obecny stan naszego przemysłu, a nareszcie i kapelusze, które łagodziły oślepiające blaski swoich podstaw. Wkońcu zaś, gdy tłum zalał wszystkie aleje, napełnił wszystkie pawilony i opanował wszystkie kufelki, sędziowie rozpłynęli się w nim, jak cukier w wodzie. Tylko słabe migotanie ukazujących się gdzie niegdzie kokard i tabliczek, podtrzymywało w wystawcach otuchę, że jeszcze niewszystko zginęło, i że, gdy ludzki przybór opadnie, znajdą się na jakiej mieliźnie, jeżeli nie cali sędziowie, to przynajmniej pamiątki po nich w formie medali i listów pochwalnych.
Tłum wciąż przybierał i płynął niewiadomo dokąd.
Alejami szerokiemi płynął jak rzeka, w wąskich przejściach zamieniał się na wartki potok, rozbijał się i rozpryskiwał o wielkie kotły cukrownicze, na środku drogi tworzył wiry, a przy budynkach pienił się sukniami i piórami kobiet. Wlewał się do pawilonów, otaczał szafy, ocierał o ściany i znowu wypływał nazewnątrz, aby ustąpić miejsca nowej fali kołyszących się głów i turniur.
I gdy tak wszyscy tworzyli jedną masę ruchomą a bezwładną, którą popychała fatalność, każdej z tych kropli białych, czarnych, niebieskich, różowych i popielatych zdawało się, że ona coś wie, czegoś chce i czegoś szuka. Szuka czegoś nowego i niesłychanego, coby wypełniło pustkę jej duszy; szuka czegoś, co nazywa się zadowoleniem.
I każdej z tych kropli, póki była w domu, zdawało się, że to coś znajdzie na ulicy; wyszedłszy na ulicę, pomyślała, że owe coś znajdzie dopiero na placu wystawy. Zobaczywszy gromadę ludzi i budynków, szepnęła: „Otóż jest!...“ — i weszła w tłum najgęstszy, poczęła zaglądać do każdego pawilonu, każdej szafy, w każdy słoik i w każde oczy. Co chwilę zdawało się jej, że już ma owe coś, i znowu mówiła: „Otóż jest!...“
Przyjrzawszy się jednak bliżej, zobaczyła tylko parę znanych wąsików, albo sztukę perkalu, albo farbę jaskrawego koloru, albo błyszczący medal cynowy.
Niekiedy świsnęła lokomobila, zagrała muzyka, albo znudzony próżniak pociągnął za serce wielkiego dzwonu.
Na każdy z tych odgłosów, w dwudziestu tysiącach serc budziła się nowa otucha, dwadzieścia tysięcy ust szeptało: „Otóż jest!...“ — dwadzieścia tysięcy istot, obdarzonych wolną wolą, biegło do świstawki lub dzwonu, i — znowu przekonywano się, że to tylko dzwon albo świstawka, a bynajmniej nie owe coś, czego szukają.
Mimo to każdy wciąż szukał, spodziewał się, doznawał zawodu i — znowu szukał lub czekał dalej. Zarówno zwiedzający, którzy nic nie zobaczyli, jak i odbierający bilety, którym nic osobliwego nie udało się pochwycić; zarówno czujna policja i straż ogniowa, jak i zmęczeni wystawcy, którym ta jedna myśl spędzała sen z oczu, że coś przyjdzie do ich szafki, że z ich drutów, pieców, albo trzewików stanie się coś nadzwyczajnego, że szeleszczące na dachach chorągwie, piasek, co skrzypi pod nogami przechodniów, i wiatr, co porusza festony pawilonów, nie szeleszczą dla własnej przyjemności, ale im, wystawcom, zapowiadają — coś...
Tymczasem obok świętujących przedmiotów, którym składano hołdy, i obok ludzi, którzy szukali tego na wystawie, czego nie mogli znaleźć nawet we własnych sercach, wystąpiła trzecia potęga — kurzu. Kurz, zbiorowisko niewidzialnych i niepochwytnych jednostek, równie ciekawy i natrętny jak ludzie, lecz od nich nieskończenie potężniejszy. Kurz, który nietylko chodził po ulicach i ścieżkach, ale wzbijał się nad pawilony, odpoczywał na chorągwiach i drzewach. Nie płacąc za bilet wejścia, widział on więcej niż ci, którzy kupowali loże, więcej niż ci, co sądzili a nawet urządzali wystawę. Zaglądał do niewykończonych pawilonów, przeskakiwał sznury, których nie wolno przekraczać, wciskał się do szaf ze srebrem, do kranów machin, do papierów obradującego komitetu, i obejmował w posiadanie nawet to, na czem leżały napisy „Nie tykać!“ On wszystkiego dotykał, nie wyłączając kwiatów, włosów, a nawet trzewików damskich. Strudzony, odpoczywał na cukrach i piernikach, zgrzany kąpał się w piwie, albo chłodził w lodach, a potem wciskał się między ręce i rękawiczkę, rozgrzewał na szyjach i dla odmiany ssał najpiękniejsze usta. Gdzie on nie był, czego on nie wiedział, ten najpotężniejszy z maluczkich i pogardzanych!
W takich warunkach pamięć o zdrowiu nakazywała iść na piwo. Poszedłem, i na szczęście, w najciemniejszym kącie, przy stoliku tak małym, że go nie spostrzegli inni, znalazłem jedno wolne krzesło. Na drugiem już siedział jakiś człowiek, którego ponsowa twarz i załzawione oczy wskazywały, że bawi tu oddawna, nie przynosząc zakładowi uszczerbku.
Był to mężczyzna w średnim wieku. Miał wyszarzany surdut z bardzo osobliwym garniturem guzików, włosy desperata i fizjognomją marzyciela, który się niekiedy upija. Rozpięty, nie pierwszej czystości kołnierzyk, przewiązany był krawatem, któremu nici wypowiadały służbę; na klapie surduta widać było blade plamy zeszłotygodniowego sosu i świeże strugi piwa, które pił z telegraficzną szybkością, upominając się o coraz nowy kufel.
Dziwny ten towarzysz długą chwilę przypatrywał mi się szklanym wzrokiem. Nagle rzekł:
— Pan wystawca?
— Nie.
— Bo i ja nie. Raz w życiu byłem głupi, żem należał do wystawy, ale tylko raz. Wystarczyła mi jedna wystawa, jak jedna kąpiel memu bratu, gorzelnikowi, co wpadł do zacierowej kadzi i nawet nie miał czasu obetrzyć się. Dobrze skąpaliśmy się obaj, niech djabli!... Dziś muszę pić i za siebie, i za niego... Proszę jeszcze kufelek...
Oparł łokcie na stole, brodę na dłoniach i patrząc na mnie czerwonemi oczyma, mówił dalej:
— Widzę, że pan ciekawy, co mi się stało? (Wcale nie byłem ciekawy). Więc opowiem całą rzecz dla nauki, ażeby pan kiedy i sam nie puszczał się na wystawę, i jeszcze innym zakazał.
Odrzucił się na poręcz krzesła i nagle zapytał:
— Czy pan wie, kto ja jestem?... Nie z nazwiska, Boże broń, bo nazwisko głupstwo. Można nazywać się Bonapartem, a być tylko lampartem albo osłem. Fach to grunt! Co człowiek robi, to fundament. Otóż ja jestem z profesji — guzikarz... Tak, panie, guzikarz. Może pan się śmieje?...
— Ani myślę.
— Prawda, widzę, że pan się nie śmieje, ale są tacy, co śmieją się i nawet mówią: „Wielka mi rzecz guzikarz! Guzik, prawie to samo, co pętelka...“ Nie dalej, panie, jak przed tygodniem, powiedział mi to jeden szewc. Zaraz dałem mu w ucho, ale gałgan usunął się, a ja zrzuciłem na ziemię trzy butelki z bufetu. Myślałem, że trupem padnę z gniewu i ze zmartwienia. Wypłoszył mi trzy ruble z kieszeni za nic, jakby z ołtarza zdjął!
Tymczasem, panie, guzik to wielka rzecz. Ja, panie, dwadzieścia lat zastanawiałem się nad guzikami i jeszczem nie objął ich wszelakich właściwości!...
Po jednym guziku, panie, poznasz, kto wojskowy, kto urzędnik i z jakiej dekasterji, kto cywilny, a kto kapłan. Chłop guzików nie nosi, a Żydzi, ledwo przyszyli do chałatów guziki, już — biorą nas za łeb. Uczeń, co ma oberwane guziki, pewnie stoi na złej stancji, ale chłopak sierota, co dba o swoje guziki, kiedyś zrobi majątek. W małżeństwie, panie, ja nigdy nie pytam się: jak ze sobą żyją? — ale patrzę: jakie mąż ma guziki?...
A ile razy, panie, guzik stał się przyczyną nieszczęścia!... Jest tu elegant, prawda, że goły jak ogórek, ale rok temu miał żenić się z panną bardzo bogatą. Byli już po słowie, no i co pan powie? Jednego dnia, na balu, urwał mu się guzik w środku tańca, a panna tak go znienawidziła, że od tej pory patrzeć na niego nie może. Poszedł majątek! i jeszcze chłopa do dziś dnia wyśmiewają...
A w polityce, myśli pan, że guziki nic nie znaczą? Kiedy Prusacy w roku 1870-tym we stu konwojowali cały pułk francuski do fortecy, to co im dla bezpieczeństwa zrobili? Nie wiązali chłopów, tylko oberznęli im wszystkie, wszyściuteńkie guziki. Rozumieli gałgany, że taki, co musi nieść w ręku całe odzienie, nie będzie robił polityki.
Proszę jeszcze jeden kufelek!...
Taki jest, panie, mój fach.
Dwadzieścia pięć lat pracuję nad guzikami i nietylko ręką, ale głową...
Na nieszczęście — westchnął — u nas nie szanuje się pracy ani pomysłu, a na wystawach daje się nagrody i ogląda tylko tych, co już mają pieniądze i reputacją.
Wzruszony, wypił duszkiem kufel piwa, kazał podać jeszcze jeden i znowu mówił:
— Zawsze byłem bardzo zdatny do wszystkiego.
Terminowałem nawet krócej, a w parę lat po wyzwolinach zostałem majstrem. Wtedy przyszło mi na myśl zreformować guziki, no — i dokazałem tego.
Guzik, panie, zwykle się przyszywa, często urywa, a zawsze psuje odzież. Otóż ja wymyśliłem takie zmiany:
W miejscach odzienia, gdzie wypadają guziki, robiłem dziurki i wbijałem kółka mosiężne, takie, jak w gorsetach.
W każdą dziurkę kładłem uszko guzika i — z tyłu przesadzałem zatyczkę. O, tak...
I pokazał mi swój surdut, do którego guziki były przymocowane w ten właśnie sposób.
— Akurat — ciągnął dalej — przypadła wystawa. Wynająłem miejsce, wystąpiłem z całą szafką guzików i z gotowym garniturem ubrania, według mojego pomysłu.
Proszę jeszcze jeden kufelek!...
Com ja, panie, wycierpiał przez ten czas, to mi Pan Bóg chyba za moje grzechy policzy. Ludzie włóczyli się po wystawie, jak i dziś, całemi bandami; robili tyle kurzawy, żeś świata nie dojrzał. Ale, myśli pan, że który obejrzał uważnie moje guziki, wypytał się, zastanowił nad wynalazkiem? Niejednemu sam zacząłem pokazywać i opowiadać, ale frant, nie doczekawszy końca, machnął ręką i szedł dalej. Cieszyli się, że widzą tyle gratów różnokolorowych i błyszczących, ale żaden nie pomyślał: co dzieje się w sercu biednego wystawcy, którego praca i pomysły marnieją w biały dzień i jeszcze w takiem miejscu, gdzie właśnie powinny być odznaczone i zyskać nagrodę.
Przyszli wkońcu sędziowie. Jeden był wielki pan, który nigdy nie widywał oddzielnie guzików i myślał, że one szyją się razem z surdutem. Drugi, prawda, że się znał i nawet dobrze, ale tylko na budownictwie, a trzeci na bydle. Zawołali więc do pomocy krawca.
Krawiec zgóry wpadł na mnie.
„Czyś pan zwarjował! — mówi — a toż od tych dziurek popsuje się odzienie?“
„A od przyszywania guzików nie psuje się?“ — pytam.
„Ale u mnie — on mówi — guziki przyszywa cały dzień dwóch chłopaków. Jak pan wprowadzisz swoje dziurki i zatyczki, to robotę skończą w godzinę, i co potem?... Może mają książki czytać?... Phy!...“
No, i nie dali mi nic, panie, żadnej nagrody, żadnej pochwały. Nikt mi nawet nie powiedział: „Bóg ci zapłać, ty głupi, żeś myślał nad dobrem ludzkości...“ Eh!... nikt nawet nie spojrzał na moją robotę...
Kiedym, panie, po wystawie wynosił z szopy moje manatki, zdawało mi się, że w tem miejscu odgryźli mi kawał życia. Bo nie trzeba mówić, że zadłużyłem się, pracując przeszło rok nad moim wynalazkiem, a wierzyciele, panie, widząc, że mnie nikt nie uznał, rzucili się jak smoki. Straciłem sklep, warsztat...
Przed wystawą, nogę mi zawracała jedna grzebieniarka, wdowa, ale jeszcze niebardzo sparciała i trochę pieniężna. Po wystawie ja ją pytam: kiedyż będzie wesele? (bo mnie już o pieniądze zaczęli dusić). A ona:
„Kiedy wesele?... widzisz go!... Cóż to acan myślisz, że ja chciałabym opaskudzić się w takiego guzikarza, co groszem nie zalatuje i nawet medalu nie dostał?“
„A pani — mówię — masz medal? Zepsułaś mi szczęście całego życia!...“
A ona zaraz zaczęła wrzeszczeć, żebym jej oddał dziesięć rubli, co pożyczyłem na szafkę...
Uderzył pięścią w stół i mruknął:
— Podły świat! W tych czasach najlepiej być wielką świnią, jak ten „Samson,“ bo on prędzej doczeka się medalu i sławnej reputacji, niż człowiek, co dba o innych i robi wynalazki... Na jednej tylko wystawie zmarnowałem sobie życie, a dziś, kiedy widzę głupich, którzy całemi dniami stoją przy swoich szafkach, czekając na dobre słowo publiki, ogarnia mnie taki żal, taki straszny żal...
Powiesiłbym się, gdyby nie to, że — trzymam ćwiartkę na loterji...
Płacić!
Zapłacił za niezliczoną ilość kufli i chwiejąc się na nogach, wyszedł bez pożegnania.
W tej chwili wbiegł mój przyjaciel i namówił do wejścia na szczyt pawilonu-kiosku, w którym mieszczą się dwa pisma, katalog wystawy, salon prasy, telefon, teleskop, oświetlenie elektryczne i mnóstwo, mnóstwo innych rzeczy, jak w arce Noego.
Weszliśmy na balkon, mało co niższy od piramidy Cheopsa, ale — ja nic nie widziałem ze szczytu; może być, że nie miałem humoru. Zato mój przyjaciel był zachwycony wszystkiem: i tem, co Bóg stworzył na niebie i na ziemi, i tem, co komitet zbudował na Ujazdowskim placu, i tem, co pan Jung poświęcił na rogu alei rolniczo-przemysłowej, i tem, co pan Sulistrowski do wierzenia podał w swoim katalogu.
— Muszę cię też kiedy — rzekłem do przyjaciela — zapoznać z pewnym guzikarzem.
— Guzikarzem?... Dajże mi spokój z guzikarzami! Ja prezentuję się tylko tym, co wyrabiają maszyny parowe, nie guziki...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.