Postrach gór/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Postrach gór |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Nakładem Tygodnika „Wiarus” |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szybko mknie wart Czeremosza, ale jeszcze szybciej płynie okiem nieogarnięta rzeka czasu.
Doświadczył tego na sobie Jerzy Brzeziński.
Po przybyciu do Kołomyi dowiedział się rekrut, że wyznaczono go do Warszawy.
Hej, daleko do niej z Czarnohory, Beskidów Huculskich i połonin!
Daleko, ale też i ciekawie, i zaszczytnie, bo tak raptem z zatraconej Mygły do stolicy się dostać — to nie byle co!
Więc choć widok bezleśnej równiny raził bystre oczy młodego gazdy, choć od gór rodzimych dobiegały go dalekie powiewy, a we śnie nawet uchem pochwytywał głuchy pomruk puszczy i poświst wiatru w krętych rozpadliskach, choć raz po raz widział siebie na mostku, przy krzyżu witlickim, obok siebie zaś — Marinkę — czarnobrewą krasawicę, która pierwsza o miłowaniu słodkie i śmiałe słowa mu rzekła — wszakże z niecierpliwością wyglądał Warszawy.
Pociąg mknął wciąż po równinie, płaskiej jak stół, a niemal zupełnie pozbawionej lasu, chyba że tam i sam zaczernił się gaik sosnowy czy jakiś nikły młodnik świerkowy, gdzie, żal się Boże, zając nawet nie znalazłby sobie chyba miejsca na leże spokojne.
Jerzy czuł się dziwnie.
Wydawało mu się, że uwiązany jest do dwu sznurów: jeden ciągnął go do Marinoczki, którą w chwili rozmyślań widział pochylającą się ku niemu z siodła, drugi — do stolicy Polski, gdzie mieszkali i pracowali najwięksi dla niego ludzie — Pan Prezydent Rzeczypospolitej i Pan Marszałek — naczelny wódz całego wojska polskiego. I ten to drugi sznurek pociągał go mocniej.
Jerzy Brzeziński gorącym był miłośnikiem wojska i od dawna z nim związany.
Tak, tak — związany. Jeszcze z czasów sławnych, burzliwych, gdy to Komendant Piłsudski pchnął przez Wierchowinę żelazną brygadę karpacką. Wonczas jeden z Brzezińskich — Wojciech wstąpił na ochotnika do osobnej huculskiej kompanii. Virtuti militari dochrapał się w bitwach pod Rafajłową, aż gdzieś pod Pniowem zwaliła go kula wraża, gdyż po tej bitwie Wojciecha nigdy już nikt nie oglądał. Ten to Wojciech, rękę na sercu położywszy, włóczęga był jakich mało, zanim do wojska nie poszedł. Ziemi nie orał, owiec i wołów po połoninach i kujawach gromadzkich nie pasał, rzemiosła żadnego nie znał, a przecież żył i to pysznie.
W czarnej od starości grażdzie jego, za limbową, podziurawioną z niepamiętnych czasów kulami zbójników zagrodą, skarby różne były zebrane i ochoczy był Wojciech do ich pokazywania.
Po jego śmierci gazdyni Wojciechowa Żydom te skarby mężowskie za dobre dolary sprzedała, bo głód i nędza wonczas do chaty zajrzały. A byłoż tam tych skarbów bez liku — a wszystkie odwiecznie huculskie lub z Huculszczyzną jak belki w tratwie związane!
Pistolety bogato srebrem, złotem i koralami nasiekane; bartki-toporki ciężkie, ostre, o lagach rzezanych wytwornie; dawne skałkowe i lontowe samopały, na Turkach, Wołochach i Tatarach w bitwach przez dziadów podobno zdobyte; ciężkie szabliska — proste i krzywe, o wspaniałych rękojeściach, pochwach i jeszcze wspanialszych klingach; prochownice z rogów jelenich i inne — okrągłe, złotem nabijane, żelazne, janczarskie; noże różnych kształtów i ozdób; pasy szerokie, mosiężnymi i srebrnymi guzami nabijane, jak pancerze skórzane; torby różne — ozdobne, mosiężne i haftem kryte; stare obrazy, krzyże kijowskie i atoskie, świeczniki, opaski, i jeszcze raz krzyże — duże, ciężkie — prawdziwe ryngrafy rycerskie, bo uderzywszy w nie — rozprysnąłby się bełt strzały i kula ołowiana rozpłaszczyłaby się, ni to z wosku odlana, i nie ugrzęzłaby pomiędzy gardłem a piersią, gdzie, jak wiadomo, siedlisko sobie obrała... dusza huculska.
Szczególnie cenił Wojciech jedną parę pistoletów o kolbach czarnych, wewnątrz ołowiem obciążonych, i szablę o brzeszczocie ze stali „w ciemne robaczki“ i ze złotą w niej strzałką od gardy aż po to miejsce, gdzie klinga wykrzywiała się lekko.
Najbardziej zaufanym przyjaciołom Wojciech opowiadał, że z tymi to pistoletami i szablą jego pra-pradziad, szlachcic Łeś Berezowski, na czele watachy gazdów wierchowinnych i różnego ludu wolnego zdobywał pniowski zamek możnych Kuropatwów, których, po prawdzie mówiąc, podle zdradzili Prokopeczki — psiarze i sokolnicy dworscy.
Otóż do tego to Wojciecha Brzezińskiego przyczepił się jak rzep mały Jur i pętał się z nim od przełęczy Rogodze i Pantyr aż do Pniowa, a pozostawszy samotny po żołnierskiej śmierci krewniaka, na własną już rękę przy legionach się wieszał, jak len jeleni na suchych łapach świerkowych. Karmili go i poili żołnierze, dziurawym kocem się dzielili, a on słuchał gwizdu kul, trajkotu karabinów maszynowych, jazgotu i skowytu pękających szrapneli, ryku armat i marzył, by porwać karabin i biec, biec do ataku. Ale gdzie by go tam puścili! Za to inne spełniał posługi: czyścił karabiny, że błyszczały jak słońce, na zwiady chodził graniami gór, gdzie nikt inny nie prześlizgnąłby się po zwisach śnieżnych i perciach zlodowaciałych, nosił rozkazy dowódcy do rozproszonych po górach oddziałów, a że honorny był, to i obmyślił coś dla siebie. Żeby nie myślano w baonie, iż ino szczeka po próżnicy, że doszedł tam czy ówdzie, że się chwali czy wymiguje, przynosił świadectwo: na szarych portkach — kraszenyciach lub na pole dziurawego serdaka odciśniętą pieczęć wojskową czy gminną.
Dopiero, gdy odmroził sobie nogi i odleżał się w szpitalu kołomyjskim, kazano mu wracać do Berezowa, zapomnieć tymczasem o wojnie, wojsku i uczyć się w szkole, by na hycla nie urosnąć i „szarapatkę“.
Razem z pewnym żołnierzem, Hucułem, któremu trzy palce ułamek granatu oderwał, powrócił Jur do Berezowa, by oczy i serce rodzicielów swoją mocno zbiedzoną ale zadzierzystą osobą uraczyć i ucieszyć.
Powrócił do rodzinnych pieleszy strasznym bogaczem.
Ho-ho, jak Wierchowina — Wierchowiną wszyscy mu zazdrościli tego karabina nowiuteńkiego i ładownicy ze stu nabojami!
Jur wiedział na co ma użyć tej broni.
Nie darmo przecież jeszcze przed wojną często zaglądał do Wojciecha — krewniaka, co był kłusownikiem i tropicielem, jakich teraz już bodaj w górach i ze świecą nie znaleźć. Stąd i bogactwo jego się poczęło i wstręt do radła, lagi pasterskiej i do rzemiosła.
Chadzał Wojciech ukradkiem na wołoski brzeg i w lasach srogiego kniazia Kantakuzena hulał, jak wicher po halach. Znał tam każdą perć owczą i ścieżynę zwierzęcą. Brał co chciał: jelenie, kozice, kozły, głuszce kraśnobrewe, a w zimie rysie tropił i niedźwiedzie przy gawrze rohatyną bez hałasu kłuł. Za austriackich czasów bogaci i znamienici myśliwcy do Berezowa zaglądali niby to przypadkiem z drogi do Żabia zboczywszy, ale w nocy znikali i z nimi Wojciech-kłusownik.
Za te zakazane wyprawy, trochę niby do wojny podobne, słono kazał sobie płacić zuchowaty rabuś i drapieżca, lecz nie żałowali panowie pieniędzy, bo przygoda z niebezpiecznym na cudzej ziemi polowaniem warta była wydatku, a i zdobycz brano piękną i obfitą. Zarabiał Wojciech swoim procederem więcej niż orką na kamienistej schedzie ojcowskiej, to też puścił ją w dzierżawę ojcu Jura, a sam w lecie i zimie, na wiosnę i na jesieni snuł się po górach i puszczach niczym majak lub zjawa. Snuł się kulejąc, bo mu rumuński strażnik przed laty kulę w biodro wpakował... Z tą kulą tak też poległ Wojciech na polach mołotkowskich pod Pniowem.
Myślał Jur, że przyda mu się karabin z wojny przyniesiony do wypraw kłusowniczych, ale stało się inaczej...
Jechał teraz do Warszawy i klął, że pociąg wlecze się niczym dzik z przebitym kulą grzbietem.
Wreszcie dojechał i stał się żołnierzem.
Nie stał się, tylko przypomniał sobie, jak i co robili ci, z którymi kluczył po zaśnieżonych wierchach i lasach, rozwichrzonych od wichrów.
Tam to była robota!
W pułku wydało mu się wszystko łatwe, wesołe, jasne i radosne.
Zresztą nie mogło być inaczej. Przede wszystkim życie żołnierskie było mu już dokładnie znane i to — w warunkach niezrównanie cięższych — bojowych. Poza tym wszyscy w kompanii — od kaprala do kapitana, rozkochanego w prawdziwych żołnierzach, w mig poznali się na Brzezińskim, wspaniale już wyszkolonym.
Koledzy też garnęli się do wesołego zawsze, dziarskiego i uprzejmego „Hucuła“, jak go nazywali, i darzyli go przyjaźnią i zaufaniem.
Zaczęło się to od pierwszych dni służby, kiedy to niezgrabnych, onieśmielonych, a często i niepojętych rekrutów dowództwo przerabiało na zuchowatych żołnierzy. W kompanii Jerzego było kilku Podhalan — wyrośniętych niby smreki, ognistych chłopów, nieskorych do posłuchu, bo w ich żyłach płynęła wolna, dzika krew góralska; wcielono też do kompanii pięciu Poleszuków — jasnowłosych, niebieskookich olbrzymów milczących i prawie po polsku nie mówiących. Z tymi rekrutami podoficerowie mieli krzyż Pański, bo nie wiadomo było, jak do nich gadać. Górale błyskali wilczymi zębiskami i pogardliwie wzruszali ramionami, gdy posłyszeli, że tego lub tamtego robić nie należy lub zgoła w wojsku nie wolno. Jak to nie wolno, czemu nie należy, jeśli tego pragnie jego dusza spod Szczawnicy, Nowego Sącza, Turki, czy Skolego? Hej tam, kto im zabroni i jak, kiedy tyle krzepy w tych łapskach mają? A znów „wijuny“ poleskie, „czubaryki“ zakazane — draby ogromne, pokraczne, niby wierzby rosochate, o barach, co przez wrota, zda się, nie przepchają, chciałyby tylko jeść i spać, bo w swoim błotnistym, biednym kraju nędzne od dzieciństwa pędziły życie a napociły się, nałaziły po mokradłach i olszyńcach, namozoliły się, by z głodu do reszty nie zmarnieć. Podobał im się wikt żołnierski — i kapuśniak, i kasza, i mięso, i te przeogromne pajdy chleba dobrego, wypieczonego — bez gliny i „lebiody“.
Budziły się te „maszyny“, jak z rozpaczą w głosie nazywał Poleszuków sierżant Bielski, z myślą o jedzeniu i o jedzeniu też śniły przez sen mlaskając wargami i zgrzytając zębami, jak wilczury w oczeretach na skraju hała poleskiego gdzieś na Prypeci, Horyniu czy Stwidze. Do pracy zaś i nauki nie śpieszno im było. Chytre przy tym były te drągale, bo, jak tylko trzeba było chcąc czy niechcąc do roboty się brać, udawały znakomicie, że polskiej mowy i komendy „ani w ząb“ nie rozumieją.
Kłopoty, jakie z góralami i czubarykami miało dowództwo, niekorzystnie nieraz odbijały się na całej kompanii. Wiadomo, że poirytowany i podrażniony kapral czy sierżant na wszystkich rekrutów koniec końców spode łba, nieprzychylnie patrzał, a wtedy łatwo było oberwać jakąś karę lub co najmniej surowe i dosadne upomnienie.
Psuło to nastrój i jak gdyby chmurką przysłaniało horyzont Jerzego Brzezińskiego, któremu się zdawało, że co dnia świeci nad nim słońce, a wszystko dokoła jasne jest i promienne.
Po dwóch tygodniach pobytu w koszarach widząc, jak morduje się z „ofermami“ kapral Jańczyk, Jerzy podszedł do niego i zameldował, że podejmie się górali i „wijunów“ na modłę żołnierską przenicować lub, jeśli trzeba będzie, to i przekuć.
— Diabła wy z nimi zrobicie, Brzeziński! — powątpiewał kapral. — Ja nie mogę dojść z nimi do ładu, to jakże wy z nimi sobie poradzicie? Słuchać was nie zechcą! Podhalanie wydrwią, a czubaryki umyślnie gęby rozdziawią i mruczeć będą: „my ne tutejsze, ne pojmujem!“.
— Toż ja im, panie kapralu, wszystko migiem do łepetyn włożę! — zaśmiał się cicho Jerzy.
— E-e... — tylko ręką machnął kapral. — Poczekam jeszcze dzień — dwa, a później, jak wpakuję któregoś na chleb i wodę, to zrozumieją!
Jańczyk zaklął przez zęby, bo utrapienie miał z tym bractwem, a sierżant Bielski i podporucznik Walczak popędzali go jeszcze, żeby prędzej i prędzej pierwszą „ogładę“ żołnierską zakończył.
— Ja, panie kapralu, jak Boga mego kocham, juhasów i czubaryków na syte brzuchy wszystkiego nauczę! Napatrzył się ja w żelaznej brygadzie, jak nasz sierżant to robił. Poskutkuje!
I nie czekając na wyraźne zezwolenie najbliższej władzy, ochoczo zabrał się do „wychowania“ opornych rekrutów.
Jak to robił, o tym nikt się nie dowiedział, bo sam Jerzy nikomu nie opowiadał, Podhalanie zaś i Poleszuki nie kwapili się pochwalić ukończeniem Jurowej „szkoły“. Jakkolwiek tam było, drągali po trzech już dniach nie można było poznać. Wszystko nagle zrozumieli, uznali za niezłomną prawdę — konieczność posłuchu i rygoru i — pierwsi byli wszędzie.
Zresztą przepadali za kolegą, bo, gdy zachodziła potrzeba, spieszył im z pomocą i radą.
Pewnego razu uratował jednego z górali, gdy na niego padały wyładowywane z auta ciężarowego skrzynie; w innym znów czasie złapał w powietrzu Poleszuka, który malując dach w magazynach poślizgnął się i padał na łeb wymierzywszy w kupę złożonych pod murem cegieł.
Kiedyś siedząc w świetlicy rozpowiadał Jerzy kolegom o swoim życiu w karpackiej brygadzie, o bitwach nad Czarną Bystrzycą, pod Rafajłową, Zeleną, Pasieczną i Mołotkowem, o ziemiankach, okopach i odważnych do szaleństwa dowódcach, a potem o górach, których poza Podhalanami nikt z żołnierzy oczami swymi nie oglądał.
Mówiąc o Czarnohorze i o połoninach, gdzie spotykają się ze sobą czeska i rumuńska granice, zapalił się młody góral.
Przed oczami zasłuchanych żołnierzy jak żywa stanęła najeżona skalnymi i zielonymi wierchami grań karpacka, zahuczały wiatry halne, zawyły śnieżne burze, zawarkotały i plusnęły wspienione wstęgi rzek i szypoty po kamienistych mieliznach, zasyczał nurt — cały w lejach i wirach, gdzie przemykają się chyże pstrągi srebrzyste i gdzie czają się czyhając na zdobycz drapieżne głowacice.
Młody gazda polski opowiadał o tajemnych jeziorkach, gdzie hula i straszy moc nieczysta, o bladych rusałkach, które wychynąwszy z piany rzecznej czepiają się wioseł na darabach a bielą nagich ciał, zielenią oczu i złotem włosów pociągają na głębinę młodych flisaków urodziwych... O leśnych boginkach, pląsających na tajemnych polanach, o biesach, lasowikach, wilkołakach i zwidach wszelakich rozpowiadał powtarzane na Wierchowinie sędziwe, tchnące pogaństwem bajki, drwił z przesądów i zabobonów ciemnych Hucułów, bo sam, choć szukał tych strachów, jednak nigdy nic wykryć nie mógł.
Szukał... Szukał po nieuczęszczanych przez watahów połoninach, po kniei i ostępach puszczańskich, po grehitach — złomiskowych szczytach gorgańskich, pustynnych kopułach Howerli, Popa Iwana i Kizich Ułohów, wśród iglic skalnych na Szpyciach, w głębokich dołach na Czeremoszach, pod hukami na potokach i w nieprzebrniętym gąszczu kosodrzewiny.
Wspomnienia o wędrówkach po górach obudziły w nim inne też wspomnienia, a tak mocne i żywe, że umilkł i siedział zapatrzony w dal, gdzie przesuwały się przed nim ukochane przez niego, cudowne obrazy.
— Nu-że, mówcie jeszcze, Jurek! — trącił go w bok sierżant Bielski, miłośnik strasznych i dzikich opowieści.
Brzeziński jakimś zmienionym już głosem ciągnął dalej przerwane opowiadanie.
Było teraz inne...
Z krawędzi przepaści i zworów spełzają miękkie, faliste płachty śniegu i odrywając się spadają na dno głębokich wąwozów. Za nimi sunąc leniwie toczy się biała, martwa pokrywa śnieżno-lodowa i zrywa się na skraju spychu padając lawiną. Mkną zwały śniegu skrzepłego na kamień, lodowe odłamy, głazy i piarg zmarznięty. Lawina druzgocze świerki, jodły i buki, przebija sobie przez puszczę białą, strasznie ponurą drogę, przegradza bieg rzeki, aż ta — wściekła, iż uporać się ze śnieżną zawałą nie zdoła, wylewa, podmywa boki dolin, unosi ziemię, krzaki, całe szmaty lasu i przesuwa ogromne złomy skalne.
W borze i na połoninach skrzy się i jarzy śnieżna biel i kurzy się z lekka, gdy smagnie ją raptem wiatr od północy. Góral tnie nartami powierzchnię śniegowej powłoki i biały po sobie pozostawia ślad.
Czegoż to szuka na milczącym pustkowiu łowiec zuchwały?
Od oczu jego nic się tu nie ukryje!
Bystre źrenice odnalazły od dawna dziwne ślady.
Rzekłbyś — człek tu przechodził bosymi stopami. Łowiec wie, że przeszła tędy niedźwiedzica, co usnąć na dobre nie zdążyła, bo mrozy długo nie uderzały, a słońce świeciło i grzało jak na jesieni.
Tropem idąc niedźwiedzim z głębokiego wąwozu dociera do złomisk, na których białe czapy śniegu urosły. Tam pod korzeniami zbutwiałego wywrotu, pod opuszonymi sadzią łapami świerczyny gawrę-legowisko obszerne i ciepłe z piastunem i niedźwiadkami nakłodziła bura kudłaczka...
A opodal, bodaj w tym też uroczysku wyżynnym inne też tropy widnieją — tam rysie, tu kunie; tam znowu lis pomyszkował; w haszczach zając kicał bezpiecznie aż go z żerowiska łasica spłoszyła...
Kto tam dostrzeże i wyliczy wszystkie tropy i ślady, i wąziutkie grządy zwierzęce — wilcze, jelenie, sarnie, a nawet ptasie — bo głuszce i jarząbki swoje też przekładają ścieżyny przez wydmy śnieżne i gąszcz traw oszronionych...
Na wiosnę znów, kiedy zewsząd pobiegną z sykiem i warkotem zimne ruczaje i strugi, kiedy spod kamieni wyjrzą złote i kraśne krokusy, białe, puszyste pierwiosnki i pierwsze kaczeńce, gdy wytrysną nasiąkłe żywicą świeczki na świerkach i otwierać się poczną pączki olsz i buczyny, wtedy po ukrytych wrzosowiskach i czarnych polanach głuszec tany godowe rozpocznie i pienia tajemne, uroczne...
Wiosna... Jerzy Brzeziński milknie nagle, bo serce tłuc mu się w piersi zaczyna gwałtownie, a przed oczami niby na jawie wynurza się z ciemnego boru zarośnięty płaj. Tam na załomie, przy krzakach leszczyny na karym koniku człapie Marinka Hłyszczanka, córka gazdowska.
— Ech! Te jej oczęta czarne, ogniste, te usta kraśne, jak kalina i gorące... Oho, wie że gorące, bo przecież całował je i na starym płaiku i na mostku przy krzyżu, i nad rzeką, gdy przyszła do Mygły, by pożegnać go i podarować mu fujarkę...
Coś chwyta chłopaka za gardło i ściska aż westchnąć nie może, więc macha tylko ręką, otrząsa się ze wspomnień słodkich i mówi:
— Dość już tego bajania, chłopcy! Poczekajcie kapkę, wnet muzykę zrobimy!
Wybiega ze świetlicy i pędzi do swego kuferka, gdzie ukrywa fujarkę, w Niesamowitym wymoczoną.
Powraca i wygrywać poczyna znane huculskie piosenki: „Jakaż to ta połonynka na wesni weseła“ i „sida-rida, sida-rida, sida-ridajdana, a konyky woroneńki, ta konyki ryży!“ a potem wygwizduje skoczne, „hajduky“, „arkany“, kołomyjki i inne motywy taneczne, szalone...
Gra, podśpiewuje i przytupuje, a serce grajka w takt muzyki wybija i wykuwa swoje:
— Marinoczka czarnobrewa, dziewucha moja fajna!...
Niewiadomo, na czym by się ta zabawa w świetlicy skończyła, gdyby Jerzy nie posłyszał tupotu żołnierzy, zrywających się z ław i krzeseł i głośnej komendy kaprala Jańczyka:
— Wstać! Baczność!
Brzeziński szybkim ruchem odłożył fujarkę, skoczył na równe nogi i wyprężył się służbowo.
Do stołu, przy którym stał, szedł pan pułkownik. Miał twarz uśmiechniętą i oczy jak gdyby czymś rozradowane.
Postępujący o krok za nim kapral mówił:
— Melduję posłusznie! O górach rozpowiadał i na fujarce grał szeregowiec Jerzy Brzeziński.
— Dobrze... dobrze — kiwa głową łaskawie dowódca pułku.
Stanął przed Jerzym i obejrzał go od stóp do głowy.
Piękny, zgrabny był chłopak i żołnierską miał już postawę, więc uśmiechnął się doń pułkownik i rzekł:
— Nie wiedziałem, że mamy w pułku Hucuła! Z jakich to stron? Znam Karpaty, bo dowodziłem baonem w 5-ym pułku Strzelców Podhalańskich.
Brzeziński wpatrywał się w śmiałą, poważną twarz dowódcy, zerkał okiem na Krzyż Walecznych z trzema okuciami na wstążce (wiedział, co to znaczy!), na krzyż Virtuti Militari, taki sam, jaki przysłano wdowie po Wojciechu Brzezińskim wraz z pismem o tym, że mąż jej poległ za ojczyznę.
— Skąd jesteście? — powtórzył pułkownik pytanie.
— Melduję posłusznie, panie pułkowniku! Jestem polski gazda z Berezowa i Mygły a nie Hucuł... Jerzy Brzeziński, szeregowiec pierwszej kompanii...
— Doskonale! — przerwał mu dowódca. — Słyszałem jakeście pięknie opowiadali o górach, lasach i zwierzętach... Zapewne byliście gajowym?...
— Melduję posłusznie, panie pułkowniku, na swojej siedzimy ziemi... ino, że ja do łowów od maleńkości przysposobiony...
— To bardzo, bardzo dobrze! — ucieszył się dowódca. — Kapralu, jutro po obiedzie zameldujecie się z Brzezińskim u pana majora Rzęckiego...
— Rozkaz, panie pułkowniku!
— Czołem, chłopcy!
— Czołem, panie pułkowniku! — odkrzyknęli żołnierze.
— Macie, bracie, szczęście! Major Rzęcki — to musicie wiedzieć, najpierwszy w wojsku myśliwy... Tak mi się widzi, że pułkownik coś dla was obmyślił, ino trzymajcie się, trzymajcie!
Brzeziński tylko głową kiwał, bo w uszach wciąż jeszcze brzmiał mu głos fujarki, — daleki, głuchy, ni to echo jego własnego grania, co odbiło się od spychu Breskulu, ciemnego boru nad Witlicą i mknęło teraz przez ostępy puszczańskie i zielone, rozsłonecznione połoniny.