<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
POŻEGNANIE

Jak nieprzytomna przeżyła, czy prześniła całą niedzielę i poniedziałek zakochana Marinka Hłyszczanka.
Zakochana! Zapewne sama nie zdawała sobie z tego sprawy. Bo i skąd znów tak, w jednej chwili?
Zeszłego lata mignął jej Jur pomiędzy świerczynami, a potem późnym wieczorem przyszedł do stai, gdzie zanocowały z matulą na połoninie u starego wataha, Mikity Mańczuka, o czymś pogwarzył cicho z juhasami i odszedł. I tyle go widziała! A przecież pozostał w jej sercu na zawsze.
Widziała go na jawie i we snach się jej zjawiał — chudy, bystry, nieuchwytny.
Ona to wyśledziła, jakimi płajami i perciami chadza sławny strzelec berezowski. Przekradała się potem na Czerlenyj Grehit i na skały nad hukiem Hromkim, by ujrzeć go z daleka, na jedno mgnienie oka pochwycić go źrenicą, niby błyskawicę, która przecina zwały czarnych chmur.
Ale widać, że i tego dość było, by umiłowało sobie tego strzelca i „zajdeja“ gorące serce dziewczyny — tak młodej jeszcze, że o miłość nikt nawet posądzić by jej nie mógł.
Ona zaś pokochała tego nieznanego jej człowieka, pokochała po raz pierwszy w życiu i z uporem góralki, której każdy dzień jest walką postanowiła, że zdobędzie dla siebie tego chudego, zwinnego jak ryś przybysza.
Wiedziała, że osiedlił się z ojcem w sąsiedniej wsi Mygle i że łeginie i gazdowie rozpowiadają o nim rzeczy dziwne i porywające.
Rozumiała, co to znaczy. Pamiętała przecież, choć mała jeszcze wonczas była, niejakiego Serga Jakimczuka z Uścieryków. O nim też szeptem mówiono, że tyle a tyle rogów jelenich, a skór niedźwiedzich i rysich, a głowacic i pstrągów na rumuńską czy czeską przeszwarcował stronę. Potem nic już nie mówiono o Sergu i tylko babka Agata jakoś się wygadała przy stole, że Jakimczuk postrzelił gajowego, który ścigał go, i już się do rubieży wołoskiej przedzierał kłusownik graniami, gdy go strażnicy zdybali i związanego do Żabia na posterunek odstawili. W dwa miesiące później, gdy słuchała trajlowania dziewuch przy studni, dowiedziała się, iż sądzono Serga za „hołownyctwo“ i jako mordercę powieszono.
Od tej chwili nie zaznała spokoju.
Troskała się i bała o „swego zajdeja“.
Po nocach budziła się i modliła gorąco, prosząc Bogarodzicy, by „miły“ w puszczy nie wpadł na gajowego. O to też błagała świętą Barbarę, która tak łagodnie uśmiechała się do niej ze złotych ram obrazu.
Aż wreszcie odważyła się na dwie wyprawy do Niesamowitego po przez dziką połoninę Charszowatą, gdzie widniały dwie twardą i szarą trawą porosłe mogiłki ludzi niewiedzieć przez kogo zabitych. Przyniosła znad jeziorka — czarowną fujarkę dla „miłego“ i lubystek potężny — na niego też, by tylko o niej jednej myślał, tylko jej pragnął, tylko za nią tęsknił.
Oj, mocny ten lubczyk z martwej kotlinki!
Jeszcze go nie przyrządziła jak się należy z zaklęciami, zaparem, suszonymi skrzydłami nietoperza i białą glinką z jaru nad rzeką, a już pociągnął ku niej chłopaka.
Mówiła z nim, patrzyła w jego oczy szare, widziała, jak wiaterek igrał z płową czupryną miłego, a potem czuła na sobie jego palące po przez serdak dłonie i ogień na wargach od pocałunku gorącego, jak węgiel z watry.
Miłość rozgorzała w niej, jak pożar, co żre stare modrzewie w tajemnych ostrowach puszczańskich.
Czuła Marinka, że nic już jej zagasić nie zdoła. Jur należał już do niej — Marinoczki Hłyszczanki, należał, bo przecież całował ją i przyciskał do siebie tak mocno, że aż jej tchu brakło...
Rozumiała, że mogło być inaczej... Przecież widziała nieraz, jak łeginie objąwszy dziewczyny, uprowadzali je w gąszcz kaliny i czeremchy, a potem dochodziły ją plotki i szepty, szukania gazdyń i dziewuch o różnych biedach kobiecych, które zaczynają się w cieniu kaliny czy pachnącej durmannie czeremchy, a kończą się w mroku domowiny z białych desek świerkowych.
Młoda była, dopiero z dziecinnych wyszła lat, ale wiedziała już niemal o wszystkim, toteż wdzięcznością i zachwytem przepełniało się jej rozkochane serce, że miły uszanował jej dziewictwo i wtedy, gdy pokorna, już oddana mu cała, czekała na swój los, odszedł od niej i więcej się już nie zbliżył.
— Hej, tego nie zrobiłby ani Wasyl Szaburak, ani inni łeginie! — myślała z dumą i miłością.
W tych to wspomnieniach, po raz setny i tysiączny przeżywając każde z osobna, przeżyła Marinoczka dwa straszliwie powolne i wlokące się dni — niedzielę i poniedziałek.
We wtorek Marinoczka obudziła się hen — przed świtem, kiedy jeszcze stary i zły pies łańcuchowy — „Kosmacz“ spał pod gankiem, wyślizgnęła się z chaty i pobiegła ku źródełku, by żywą wodą obmyć twarz, ramiona, szyję i piersi.
Szła boso po trawie, strząsając obfitą rosę i majacząc w lekkiej mgle, powoli wsiąkającej w ziemię i krzaki.
Widział ją tam pluskającą się pod strugą dudek czubaty i pastuszek — niemowa.
Dudek przyglądał się jej z gałęzi modrzewia i dziwował się, bo głową kręcił w prawo i w lewo i czubek nadstawiał, jakby o coś pytając troskliwie. Niemowa zaś, który nocował na skraju łąki przy woryni, pod lasem, oniemiał jeszcze bardziej. Ujrzawszy smagłe i różowe ciało dziewuchy, dwa czarne warkocze na okrągłych ramionach — usta szeroko otworzył i chciał coś wymamrotać, lecz ścisnęło go coś za gardło i tak już pozostał do chwili, aż na perełazie mignęły mu przed oczyma smukłe łydki Marinki i rękawy „szytej“ włóczkami koszuli.
Wtedy dopiero jął porykiwać bezmyślnie:
— Hy... hy... hy... — czym spłoszył dudka, który sfrunął i przeleciawszy nad łączką usiadł na samotnym świerku o strzaskanym wierzchołku.
Śpieszyła się Marinka i od rana była już przygotowana na spotkanie „lubego“. Był to dzień powszedni, więc, by nie zwrócić na siebie uwagi, nie włożyła ani nowego serdaka, ani odświętnej pasiastej zapaski, przebieranej szychem, ani nowych butów z cholewkami, ani korali i gerdanów nie miała na piersiach i na szyi, ani pęków wstęg barwnych i paciorków chrzęszczących. Za to wszystko miała na sobie czyste, okurzone, wygładzone, a zwykłe kierpce — łojem pociągnięte.
Śpieszyła się strasznie, dwa czy trzy razy włosy rozczesała i na nowo warkocze splotła, bo tego dnia niebieska i kraśna wstążka nie spodobały się jej. Związała warkocze żółtą, o barwie gorącej.
Rodzina gazdowska wstawała już od stołu, gdy do chaty wszedł Jur i powitał gospodarzy Chrystusowym pozdrowieniem.
Marinka spostrzegła, że na nią pierwszą padł błysk jego szarych oczu.
— Siadajcie, radzi wam jesteśmy! — powiedział grzecznie poważny Dymitr Hłyszczan, który w tym właśnie czasie sołtysowską podpierał się lagą.
Jur podał wszystkim rękę, a dłoń dziewczyny nieco dłużej przytrzymał, choć tego nikt spostrzec nie mógł.
— Z czym przychodzicie? — z lekkim niepokojem zapytał gazda, gdy przed gościem postawiono dzban z serwatką, pisany kubek pistyński i na talerzu — kromkę chleba.
Lekki uśmiech przemknął po twarzy gościa. Zrobiwszy łyk powiedział:
— Wiecie, gazdo, że kupiliśmy z ojcem grażdę Wartaniuków, bo wszyscy oni wymarli?
— No, jo, słyszeliśmy — kiwnął głową stary — dawny grenadier austriacki.
— Gazdujemy tak, jak gazdowaliśmy dawniej w Berezowie, póki nie podzieliliśmy się, bo rozrodziło się nas ze dwie kopy — uśmiechnął się Jur.
— No, jo, z Bogiem gazdujcie, to dobre... — mruknął stary Hucuł, nie wiedząc do czego dąży niespodziewany gość.
— Dziękuję za przyjazne słowo! — powiedział młody gazda... — Ojciec mój kazał pokłonić się wam pięknie...
— Pokłońcie się mu też od nas...
— Dziękuję, gazdo! A teraz chciałem powiedzieć wam, że krzywda nam się dzieje... wielka krzywda!
Cała rodzina, przysłuchująca się tej rozmowie, pochyliła niżej głowy, by lepiej słyszeć każde słowo; Marinka ręce do piersi przycisnęła, bo bała się, że jej serce pęknie... nie ze strachu o pokrzywdzonego Jura, lecz z miłości, która teraz rozkwitała pysznie i gwałtownie, zasłuchana w dźwięczny, śmiały głos miłego.
— Krzywda, no, to nie dobrze! — pokręcił głową Dymitr i pogładził sobie „habsburskie“ bakobrody.
Wyciągnął zza pasa kapciuch, nabił rzezaną wymyślnie fajeczkę mosiężną busturskiej czy riczczańskiej roboty, pyknął z niej parę razy i podał tytoń gościowi.
— Kurzcie, prosimy! — powiedział uprzejmie.
— Dziękuję, nie kurzę! — odparł i ciągnął dalej. — Gazdowie i chłopaki nie przestają nazywać nas „zajdejami“, a jacyż my przybłędy i przybysze?
— Ach! — wyrwał się cichy okrzyk Mariny.
Wszyscy spojrzeli na nią zdumieni, lecz ona w mig uspokoiła rodzinę szepnąwszy:
— A szczob ją! Pszczoła mnie w nogę użądliła, czy osa...
— Taż biegaj żywo i ziemi mokrej przyłóż kapkę! — poradziła jej matka.
Marinoczka uśmiechnęła się do niej samymi tylko oczyma i pozostała, by słuchać dalej.
Jur, odrzuciwszy z czoła płowy kosmyk i otarłszy wąsiki dłonią, bo właśnie zrobił nowy łyk serwatki — zimnej i smakowitej — mówił poważnym głosem.
— My, gazdo i gazdyni, nie przybłędy jakoweś, nie Tentiuchy, szarapatki i łaty, ino — prawdziwe, odwieczne Wierchowincy! Dziadowie nasi opowiadali, że pięćset, a może i dłużej siedzi nasz ród na Berezowskiej schedzie, co to od naszej familii nazwę wzięła, że z Hucułami w doli i niedoli wespół żyliśmy bez waśni i sporu... My — młodzi myśleli, że to są zwykłe bajdy, staruchów gadanie...
— Dziadowie znają prawdę — wtrącił z wyrzutem Dymitro i znowu pogłaskał grenadierskie bakobrody.
— Jak byście zgadli! — ożywił się gość. — Zeszłego roku jeździł po Wierchowinie jakiś uczony pan ze Lwowa...
— Ze Lwowa, oho! — pokręcił głową gazda.
— Ze Lwowa, uczony — powtórzył Jur — i tak nam gadał, że teraz już wiemy, skąd wywodzi się nasz ród Brzezińskich z Berezowa...
— No, to ród Berezowskich! Słyszeli my o nim — poprawił gościa Hłyszczan.
— Nie! Brzezińskich, bo ród nasz polski, a to Bojki przechrzcili nas na Berezowskich...
— N-nu, Bojki... — zamruczał z pogardą Hucuł, bo nie lubił Bojków.
— Wiemy teraz, że za czasów króla Jagiełły i świętej królowej Jadwigi przybyli nasi dziadowie na Berezowską ziemię i osiedli, bo niczyja była i puszczą okryta; własnymi rękami Brzezińscy wytrzebili na niej las, wykarczowali i ugory przeorali...
— Hej, to sławne było dzieło! — jakby ucieszył się Dymitr. — Tyle narodu teraz tam żyje, orze i sieje! Sławne dzieło, Boże!
— Jakżeż nie Boże?! — zawołał Jur. — A Hucuły wasze wciąż mruczą i mruczą: „zajdeje ci Brzezińscy, przybłędy“! Czyż Kosmacz, Żabie, Krzyworównia, Riczka, Kosów, Berezów i Hryniawa — nie stanowią jednej Wierchowiny?
— A no, a no! — potakiwał gazda pykając fajką.
— Może dlatego my — przybłędy, że Hucuły chodzą do cerkwi, a Brzezińscy — do kościoła?
Stary nic nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami, bo o tych sprawach własnego nie miał zdania, a zresztą obawiał się mówić o nich.
— Jeżeli tak, tedy spytam was — nalegał Jur — czy nasz katolicki Bóg jest inny od waszego? A Zbawiciel-Spas? A Jego Matka Przeczysta? A święty Jur? A święty Jan i inni — czy nie wszystko to samo? Ino wy mnie Jurem Berezowskim nazywacie, a Polacy — Jerzym Brzezińskim, to tak, jak gdybyście wy mówili: „dobre!“, a ja — „dobrze“. Od tego ja się „zajdejem“ nie stanę, choćby o to cała Wierchowina dęba stanęła!
— Wiadomo — wiadomo! Recht mówicie, sprawiedliwie! — potwierdził wywody gościa gazda. — Treba bude nakiwaty chłopcom, szczoby nie brechały...
Rozgniewał się nagle i począł raz po raz pykać kłębami dymu najmocniejszej tabaki własnego przyrządzenia.
— Nakiwajcie, gazdo, bo teraz ja nie chcę robić burdy i mogę jeszcze wytrzymać, ale kiedy powrócę z wojska, wtedy niech wpierw dziesięć razy pomyślą zanim powiedzą „zajdej“, inaczej — twarze im na drugą stronę przekręcę i tak zawsze już będą patrzeć poza siebie!
Błysnął zębami w drapieżnym i groźnym uśmiechu a wszyscy mimo woli wtórowali mu śmiechem, wyobrażając sobie, jak będą wyglądali łeginie z Witlicy i Mygły z twarzami przekręconymi na drugą stronę.
Nie śmiała się tylko Marinka.
Różne myśli świtały w czarnej główce dziewczyny.
Przede wszystkim czuła gniew przeciwko tym, co ośmielali się Brzezińskich „zajdejami“ nazywać i tym brzydkim wyzwiskiem obrażać Jura i jego rodziciela, co gazdował uczciwie jak i inni gazdy na Wierchowinie; potem zasmuciła się, że ona chodzi do cerkwi, a Jur — do kościoła. Chciałaby w niedziele i święta jeździć „na chram“ do kościoła łacińskiego i nie tylko dlatego, że Bóg i Spas i cała Trójca Święta jedna jest i dla Hucułów i dla Polaków, lecz, że Jur modli się nie w cerkwi, ale w kościele; podziwiała potem piękność chłopaka i bystre, ogniste oczy jego, podobne do połyskliwych, szarych szypotów na Czeremoszu, i szerokie ramiona, i wypukłą pierś, i „pyszne“ ubranie.
Oho! Pan Jerzy Brzeziński wiedział co robił.
Odzież wziął tego dnia co najlepszą. Miał buty „oficerskie“ z cholewami, szare spodnie wąskie w kolanach i w górze wolne, szerokie, koszulę szarą z wiśniowym krawatem i marynarkę granatową.
Jeśli tam, w puszczy, w połatanych portkach, brudnej, niczym mazanka, koszuli i wyszarganej kresami wydał się Marinoczce „królewiczem“, to cóż dopiero dziś?!
Taki strojny, taki pyszny, taki „hordyj panycz“!
Serce mocniej bić poczęło we wzburzonej piersi dziewuchy i słodko zamierało chwilami.
Gdy podniosła oczy na Jura, mrużyła je. Zdawało jej się, że bije od niego blask olśniewający.
On zaś tymczasem pochyliwszy się do Dymitra szeptał do niego z ufnością wiedząc, że spotka się ze zrozumieniem i współczuciem.
— Bają ludzie, żem kłusownik i policji na mnie donoszą! Hej, głupie chłopy! Głupie! Ile na Wierchowinie jest kłusowników, tyle ich płaciło kary, czy w więzieniu nawet siedziało... A ja — ani razu! A ja — nic!
— I prawda! Nie słyszeli my o tym — potwierdził sołtys i począł wytrząsać popiół z fajki.
— No, widzicie?! — zawołał gość. — A cóż wy słyszeliście o mnie?
Stary gazda spojrzał na niego nieufnie i zamruczał niechętnym głosem:
— E-e-e, ot bają ludzie, by bajać... Nic złego nie słyszeli my, ino nikt nie wie, co wy robicie... Ojciec z robotnikiem poci się na roli i w lesie, i na rzece, a wy z karabinem po puszczy i połoninach śmigacie... Stąd i poszło, żeście kłusownik...
— Trzeba było zapytać mnie, a nie bajdurzyć po próżnicy! — warknął Brzeziński, ale wnet się pohamował i dodał: — A jeżeli mnie nie wierzycie, to nadleśniczego spytajcie!
— Nadleśniczego?
— Nadleśniczego! On powiedziałby wam, czyją ja robotę robię! — kiwnął głową Jur.
— Tako to, no-no-no! — ni to zdziwił się, ni to czegoś się domyślił gazda-sołtys. — To nie tak, jak o tobie gadają ludzie... że na ciebie sam nadleśniczy zły i grozi pojmaniem i karą.
— Fiut-fiut! — gwizdnął chłopak. — Ta któż, jak nie ja nadleśniczemu znalazłem gawrę, a na ministra wygoniłem kudłacza jak na sznurku!
Zaśmiał się głośno i bystro, wyraziście spojrzał na Marinkę.
Zrozumiała go, czy serce jej własne podszepnęło — nie wiadomo, lecz wstała i cichutko wyszedłszy na dwór, poprzez łączkę, gdzie już stały stogi, przez perełaz w woryni pobiegła hen — do mostku przez potok, pod kamienny krzyż, skąd droga od płaju odbiegała ku Mygli.


Czekała nie długo...

Czekała nie długo.
Nie spostrzegła Jura przedtem, nim stanął przed nią.
Podszedł tak cichutko, jak ryś skrada się do głuszca, gdy ślepy i głuchy tokuje w namiętnym podnieceniu.
Jur wyrósł przed dziewczyną jakby ziemia sama go z wnętrza swego wyparła.
Szare oczy zatopił w jej czarnych źrenicach, ręce położył na miękkich ramionach i powoli przyciągał ku sobie milczącą dziewuchę, rozradowaną i prawie mdlejącą ze szczęścia.
Już poczuła gorący jego oddech na wargach i oczy tuż-tuż przy swoich, lecz w ostatniej chwili odtrącił ją z lekka i syknął przez zęby:
— Ej, doniu, umykaj prędzej...
Potrząsnęła główką i z błagającą pokorą szepnęła:
— Nie umknę, ...bo luby mi jesteś...
Drgnął posłyszawszy to proste, dziewczęce wyznanie i spod wąsów błysnęły mu zęby.
Pohamował się jednak i westchnął chrapliwie.
Marina nie spuszczała z niego oczu i czekała.
Pogrzebał w kieszeni marynarki i wyjął z niej dwa bursztynowe kolczyki.
— Weź to sobie i o mnie wspominaj niekiedy... — powiedział prawie surowym głosem, a po chwili otarł czoło dłonią i całą piersią wciągnął przepojone żywicą powietrze. — Kiedy tak mówisz... tedy słuchaj — ciągnął dalej... Śmiała jesteś i uczciwa... Nikomu nic o mnie nie powiedziałaś... Uczciwa dziewucha!... I ty mi jesteś miła, jak żadna inna w całej Wierchowinie... Ech, gdybym był Berezowskim nie prędko byś stąd odeszła, ale żem — Brzeziński, tedy powiem tak: do wojska idę, a kiedy powrócę, popytam u ludzi: „czy słodka, kraśna donia Dymitra Hłyszczana nie wdziała jeszcze czepca?“ Jeśli wolna będziesz... przyjdę i zapytam o coś ciebie, gazdy i gazdyni... jeśli nie...
— Będę czekała na ciebie, na świętą Trójcę przysięgam, będę czekała! — prawie krzyknęła w radości szalonej i w jednej chwili znikła mu z oczu niby sarna spłoszona.
Jerzy Brzeziński postał na moście chwil kilka, w palce trzaskał, sapał i wzdychał, aż w końcu machnął ręką i znanym mu przesmykiem jął wchodzić na spych, na przełaj, przez bór i złomiska, co zaległy po grani.
Szedł i rozmyślał o tym i owym, a najwięcej o Marinoczce i pobycie w domu jej ojca.
— Dobrzem sobie obmyślił te skargi na obrazę! — uśmiechnął się chytrze. — Zaś tam, dałbym się komuś obrazić?! Jeszcze się taki na ziemi nie urodził! Ale przyjdę w niedzielę do Witlicy niby do znajomków i zajrzę do mojej dziewuchy.
Po chwili jednak potrząsnął głową i znowu ręką machnął.
— Ej, lepiej — nie! Nie trza ognia przykładać do suchej słomy, a jeszcze bardziej do prochu!
Gwizdnął i ręką zrobił szeroki ruch — prawie rozpaczliwy lub pełny ciężkiej rezygnacji i powtórzył przez zaciśnięte zęby:
— Nie i nie!
Bolało go to, że już nie ujrzy jej więcej, bo przypadła, przylepiła mu się do serca sołtysowa Marinka.
A jednak ujrzał ją raz jeszcze i to wzruszyło go bardzo. Ucieszył się jej głęboko, niby matce rodzonej, bo jak matka przyszła do niego — stroskana i smutna.
Marinoczka dowiedziała się od chłopców witlickich, kiedy poborowi z przeszkoleniem wojskowym wyruszają do Kołomyi, i przyszła do Mygli. Wymknęła się z domu z koszykiem niby to po jagody.
Odnalazła Jura przed chatą sołtysa, ale on poznał ją z dala i przybiegł do niej.


Siedli nad rwącym potokiem...
Siedli nad rwącym potokiem i trzymając się za ręce milczeli, wpatrzeni w siebie i zasłuchani w słodki rozhowor młodych serc, które rozumiały się bez słów.

W końcu Marinka głaszcząc dłoń Jura szepnęła cichutko jak gdyby obawiała się, że spłoszy coś drogiego bardzo i zwiewnego:
— Przyniosłam ci, luby mój, krzyżyk z własnej piersi zdjęty, fujarkę, byś grał dla mnie, a ja posłyszę to granie, bo Niesamowite jeziorko siłę fujarce dało... Chciałam zadać ci lubczyka, ino rozmyśliłam się...
— Po co lubczyk, kiedy i bez niego jest miłowanie! — również szeptem odpowiedział jej chłopak.
— Tak i ja pomyślałam i zamiast lubczyka kołaczyk ci święcony przyniosłam — na szczęście, i zdrowie, i wspominki o mnie! Kiedy spojrzysz przez niego w stronę Wierchowiny, o mnie myśleć będziesz... a ja o tobie, to jakby spotkamy się...
Łzy przysłoniły jej smutne, czarne jak noc oczy.
Jemu też żal ścisnął serce.
Ostrożnie objął ją i pocałunkami otarł słone krople łez.
— Lubczyka się napiłem! — powiedział żartobliwie, chcąc ją pocieszyć.
Spojrzała na słońce i szepnęła:
— Pójdę już! Słońce — wysoko, a droga — daleka.
Pożegnali się rzewnie i cicho. Marinka wcisnęła mu do ręki swoje upominki i nie oglądając się odeszła.
On zaś ruszył w górę, ku grażdzie sołtysowej, gdzie zgromadził się już tłum ludzi — odjeżdżających i odprowadzających.
Dobiegały odgłosy pieśni podchmielonych chłopców...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.