Postrach gór/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Postrach gór |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Nakładem Tygodnika „Wiarus” |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Każdy chłopak, czy to juhas z połoniny, czy drwal z puszczy, czy flisak-„kiermanycz“ z tratw, płynących z biegiem obu Czeremoszów, — wiedział, że najpiękniejszą dziewuchą na zielonej Wierchowinie będzie — tylko patrzeć — Marinka Hłyszczanka.
— Będzie... — mówili chłopcy-„łeginie“, którym już wąsiki wysypały się pod orlimi nosami. Naśladując starszych, powtarzały to samo podrastające chłopaki, wyrostki zadzierżyste, zwinne, bystrookie.
Dlaczegoż jednak „będzie“, a nie — jest?
Na to złożyło się kilka przyczyn, a wszystkie jednakowo ważne.
Więc najpierw: dziewucha liczyła sobie zaledwie piętnaście lat — ot, taki sobie podlotek, „donia“, mamina córka; po wtóre — z „grażdy“ — ojcowskiej zagrody, zdawało się, że na krok jej samej nie puszczano; po trzecie — płochliwa była i unikała przypadkowych nawet rozmów przy „woryni“, która ciągnęła się wzdłuż drogi, by przez ten płot z drągów nie przedarły się krowiny na zapasową, niekoszoną łąkę; po czwarte — nikt jej nigdy nie widywał na wieczorynkach i innych zabawach, więc chłopcy nie wiedzieli, czy jest wesoła, dowcipna, zaczepna, czy też poważna i niedostępna? Były tam jeszcze inne przyczyny — piąte, szóste i siódme, ale koniec końców — opowiadając sobie o czarnookiej, czarnobrewej i smagłej jak cyganka Marince, młodzież wzdychała do niej całą kupą i prorokowała, że — jeszcze trochę — a wyrośnie na najpiękniejszą dziewuchę w całej Huculszczyźnie.
Tymczasem chłopcy zabiegali o jej względy i robili starania, by spotkać ją na łące, gdy szła po wodę z kubłami do źródła, na „perełazie“ w woryni i wszędzie, gdzie się da...
Rzadko to im się udawało, ale, jeżeli któremuś tam się poszczęściło przydybać Marinoczkę, każdy niezmiernie grzecznie i łagodnie do niej gadał i prawie zawsze ofiarowywał jakikolwiek upominek: jeden pęczek jaskrawych krokusów, niby nasiąkłych słońcem złocistym i kraśnym, drugi — pięknie wylepione z sera kołaczyki, przydymione w stai pasterskiej; ten — bogato „pisane“ i ozdobnie polewane „blyżniuky“ — drobniutkie dwojaki gliniane, które przywiózł z wołoskiej strony płynąc tratwą aż hen do Kut i Czerniowiec; tamten — garść barwnych kamyków z dna Czeremoszu wyłowionych.
Dziewczyna, opuszczając oczy wstydliwie i przebierając palcami sznury korali, wiszące na wysokiej, gwałtownie falującej piersi, przyjmowała dary z podzięką, jednak, gdy pewnego razu Wasyl Szaburak wcisnął jej do ręki szeroki „gerdan“ — wzorzystą opaskę z paciorków, — cofnęła dłoń i uciekła, niczym przez wilka spłoszona łań.
— Hordaja diwczyna!... — długo mruczał potem zbity tym z tropu Wasyl, lecz głupi był, bo nie zrozumiał, dlaczego nie wzięła Marinka gerdanu i czym prędzej odeszła od źródełka, gdzie chłopak wytropił ją już przed zachodem słońca.
Jakżeż by się zdziwili chłopcy z Witlicy, gdyby pewnego dnia spotkali dziewuchę w dziwnym i niezwykłym miejscu.
Nic jednak o tym nie wiedzieli.
W przeciwnym razie nie pożałowaliby zapewne ani czasu, ani nóg i skórzni.
Maj wonczas szedł ku schyłkowi. Pod szczytem Breskulu, tam gdzie przed tysiącami wieków okrywający wonczas ziemię lodowiec wyżłobił i wyrzeźbił głębokie kotły w zboczach grani, szła Marina Hłyszczanka, przedzierała się przez trawy soczyste, wysokie, przez zarośla olch szarych, wiklin i skądś przez wiatr zaniesionej nikłej buczyny.
Szła ostrożnie, bojaźliwie, przystając co kilka kroków, rozglądając się po stronach i nasłuchując czujnie.
Snadź znała dobrze ledwie widzialną, zarośniętą już ścieżynę, bo nie kluczyła po zielonym spychu i nie zmieniała kierunku.
Dotarła wreszcie do krawędzi kotła.
Na jego piargowym dnie — nagim i żółtym — błysnęło nieruchome, czarne zwierciadło jeziorka — małego, sędziwego, bo je niby wspominek czy może ostrzeżenie pozostawił po sobie zagładę niosący lodowiec co teraz odszedł, sczeznął, zaczaił się gdzieś na skrajnej północy — krainie śmierci białej — i... czeka.
Marinka drgnęła i skuliła się cała.
Wiedziała od babki Agaty, że tuż za krawędzią kotła zaczyna się państwo Aridnyka — diabła, który upatrzył sobie na siedzibę dno jeziorka Niesamowitego.
Tam śród długich niby włosy topielic traw głębinnych, kęp wodorostów, płacht burej i miękkiej pleśni obrał sobie leże Nieczysty.
Tłumy sług diabelskich miały tam swoje skrytki tajemne w zwaliskach zatopionych, skamieniałych pni świerkowych.
Straszne to sługi! Dusze morderców okrutnych i cienie samobójców zrozpaczonych.
Od złych mocy w całej kotlinie nieruchome i zatrute zawisły opary.
Marinka widzi je, jak się kłębią, drżą i pełzną po urwisku, w węże szarych smug wyciągnięte. Nic tam nie rosło — ino trochę sitowia po brzegu, gdzie ani zwierz, ani ptak nie zaglądał, a opodal — kilka krzaczków nikłej, szarej turzycy.
Nawet te trawy wodne i ta pleśń oślizgła, wyciągnięte z toni jeziornej, czerniały w mig, gnić poczynały i w szare rozsypywać się truchło.
W wieczory zimowe, gdy po graniach wichry hulały, a po urwiskach stromych i po kujawach kurzyła się zamieć mroźna i ścinała na potokach warkotliwe szypoty, na rzece — wstrzymywała tan wirów w nurtach bezdennych, niewoląc je pod szkliwiem lodowej powłoki, — staruchy szeptały, że wokół jeziorka rośnie czarowna turzyca, jakiej gdzie indziej znaleźć nikt nie potrafi, a pod jej pędami nieznany z nazwy a mocny jak żaden inny — kryje się lubczyk, co krew zapala gorącym płomieniem i serca wiąże, jakby świerk zrośnięty z olszyną.
Od starych watahów z dziedziny słyszała Marinka inne jeszcze bajanie: że fujarka a nawet trembita, w Niesamowitym wymoczona, nabiera głosu tak mocnego, że siedem rzek i siedem wierchów górskich zagłuszyć nie zdoła jej słodkiego grania.
Dlatego to właśnie przekradła się dziewucha aż pod Breskul i, stąpając ostrożnie, bojaźliwie schodzi na dno kotlinki.
Wypadła dziś niedziela.
Rodzice i babka Agata o świcie zbierali się jechać do cerkwi.
Marinoczka żałosnym głosikiem żalić się wtedy poczęła, że jej się „nie może“, że głowa ją boli, a po plecach i piersiach to zimne, to gorące pełzają wężyki. Pozostawili ją w domu starzy i odjechali.
Wonczas to wciągnęła dziewucha na nogi grube, czerwone kapczury — wełniane pończochy, obuła skórznie i wyprowadziwszy ze stajni „Karka“, osiodłała go.
Po chwili szepcąc „odczyny“ wyjechała na drogę i nikt nie spostrzegł nawet, jak zniknęła w borze.
Teraz krzepki konik huculski pasł się na małej polance i opędzał się gzom i komarom.
Marinoczka zbiegła na dno kotlinki. Pod piargami czaiła się „malchowa“ — torfowisko prastare.
Przez gruzy skalne wysączała się jego czarna, to znów czerwona niby krew woda — kwaśna i cuchnąca. Dziewucha szła, słysząc syczenie jej i cmokanie rozmokłej pod piargiem ziemi.
Dziewczyna odróżniała w tych dźwiękach zjadliwy śmiech i zgrzyt kłów wściekłych sług Aridnyka; drżała w niej każda żyłka; dreszcze przebiegały po grzbiecie i wysmukłych, prężnych nogach.
Nic jej wszakże wstrzymać nie mogło. Nawet sam diabeł, gdyby wystawił swój kudłaty łeb z toni i spojrzał na dziewczynę czerwonymi ślepiami.
Otuchy dodały jej jaskółki.
Zapędziły się tu za owadami, bo cała chmura ich wisiała nad moczarem. Wesołe, chyże ptaszki z piskiem i drapieżnym świergotem przecięły kotlinkę niby z łuku wypuszczone strzały i prawie pionowo śmignęły w lazurową wyżynę.
Marinka doszła do martwej wody i rozejrzała się bacznie.
— Aha, moja hużwa... — szepnęła i pociągnęła powrósło łykowe. Na drugim jego końcu uwiązana była długa fujarka, starannie z buczyny wyrobiona.
Otarła ją zapaską i zatknęła z tyłu za kołnierz koszuli, zżymając się od zimna i wilgoci na grzbiecie.
Przez chwil kilka szukała śród turzyc małych szarych trawek o białawych kulkach na końcu.
Uzbierała cały ich pęczek i ukryła na piersiach, tam, gdzie tłukło się niespokojnie lękiem ogarnięte, a może pragnące czegoś serce.
Nie oglądając się i przypominając sobie zaklęcia na powrotną drogę, szybko i zwinnie jak kozica ukosem wbiegać poczęła zboczem kotliny.
Niebawem była już poza jej krawędzią i wtedy dopiero żegnać się poczęła, a kajać się przed Spasem-Zbawicielem, a przepraszać, że pogańskich, starodawnych nie porzuciła obyczajów i odczynów, a błagać Chrystusa o łaskę, zmiłowanie i... o serce Jurowe...
Ach, to serce Jurowe!
Nic o nim nie wiedziała Marinka, a wiedzieć chciałaby wszystko, wszyściutko!
Ileż to nocy nie przespała, ileż to razy, przez nikogo nie wyśledzona, wybiegała aż pod Czerłenyj Grehit, gdzie wśród czerwonych złomisk snuły się szare cielska żmij i śmigały jaszczurki kraśne i zielone, skradała się tam po to tylko, by z dala okiem pochwycić wysoką postać Jura, swoją ścieżką powracającego z tajemnej wyprawy...
Nigdy z bliska nie zajrzała mu do źrenic, nigdy nie słyszała jego głosu, ale ujrzawszy go po raz pierwszy, gdy odwiedzała z matulą bydło na połoninie, on zaś przeciął im drogę i zniknął wśród pionów świerkowych, — oddała mu swoje serce i jego serce wzięła w obie dłonie...
Tak się jej zdawało... bo przecież nigdy do siebie słowa nie rzekli i nigdy w pobliżu siebie ani razu nie stanęli.
Ot, tak — mara senna, majak nocy, zwida leśna... dziewczęce marzenia i tęsknice...
I na nie to zdobyła teraz i fujarkę i lubystek najmocniejszy i wiarę w siebie...
— Haw tam! Wszystko osiągnę, bo nawet diabła samego się nie ulękłam! — pomyślała zuchwale i błysnęła białymi, ostrymi jak u kuny ząbkami.
Dopadła Karka, założyła mu wędzidła i wskoczyła na siodło.
Konik ruszył ochoczo przez polanę. Jak gdyby rozumiał, że słońce stoi już wysoko i, zanim z cerkwi przyjadą gazdowie i gazdynie, musi już stać przy żłobie i z potu obeschnąć.
Wiedziała też o tym i dziewczyna i raz po raz spoglądała w rozpromienione niebo, zasnute złocistą pajęczyną.
Jechała, trzymając w ręku fujarkę. Wymokła ona jak należy, rozpęczniała i nasyciła się wszystkim, co dawało jej twardość, dźwięk i siłę.
Oj, dywit si, lude dobri,
Jaka ja
jaka ja!
Oj, zahrajże my muzyka
tei kołomyjki!
Naj ja sobi pohulaju
z weczera do dnynki!
— zanuciła dziewczyna, mrużąc czarne oczy i prężąc piersi, lecz umilkła nagle. Przypomniała sobie, że w tej chwili „lude dobri“ modlą się gorąco przed obrazami Syna Bożego i Przeczystej, gdy tymczasem ona nie tylko, że zadaje się z diabłem, ale jeszcze śpiewa piosenki wesołe.
— Spasi, Chrystos! — szepnęła skruszona i rozpoczęła już modlitwę, gdy Karek zatrzymał się nagle i tak gwałtownie poboczył, że Marinka aż za grzywę uchwycić go musiała, by z siodła nie wypaść.
— A szkne, szczob tobi!... — mruknęła z wyrzutem.
W tej samej chwili z gąszczu podszycia leśnego na ścieżkę wypadł jeleń i stanął.
Dziewczyna rozejrzała w mig kraśnego byka dwudziestaka o szerokiej rozłodze wieńca o grubym, potężnym pniu. Coś wypłoszyło go z ostoi, spędziło z żerowiska lub przestraszyło na tarzowisku. Ale co?
Tego nikt nie zdołałby zgadnąć, zapewne i sam płowy byk nawet, bo stał wyprostowany i wsłuchany w ciszę boru, gdzie w ostępie nieznanym dobiegło go jakieś echo... obcy puszczy szmer, szelest, stąpanie czy głos...
Cóż to spłoszyło jelenia-rogacza?
Przecież nie wilczury? Nie ryś i nie niedźwiedź?
Wtedy nie stałby tak i nie czekał, ino sadził przez krzaki i rwał dalej i dalej...
Lubiła ten widok wspaniałego zwierza. Nie dziw! Odzywała się w niej krew dziedzicznych kłusowników — drapieżców górskich. Nieodrodna ich córa...
Byk zarzucił nagle rogi na grzbiet i uczynił szalony skok, lecz w tej samej chwili padł strzał.
Nie głośny, a nawet raczej podobny do suchego klaśnięcia bata lub do trzasku podciętego świerczka.
Jeleń potknął się, przebiegł kilka kroków, zrobił jeszcze jeden skok, lecz nogi się pod nim ugięły. Runął z łomotem na ziemię.
Marinka zamarła w niemym oczekiwaniu i radosnym przeczuciu.
Cisza zaległa bór.
Gdzieś głęboko na dnie zarośniętego krzakami wąwozu pędził potok. Dobiegał przygłuszony dalą poszum wody i warkot kamieni, obracanych wartkim jej prądem. Od czasu do czasu zakwiliła gdzieś kania...
Z krzaków przy ścieżce bez szmeru i szelestu wysunęła się kudłata głowa i błysnęły podejrzliwe oczy w czerwonych obwódkach od dymu, czy to długiego czuwania.
Na stary, zaniedbany od dawna płaj wyszedł człowiek. Spojrzał na nią uważnie i nieprzychylnie, rozejrzał się po okolicy.
— Byk po-o-oszedł! — przeciągnął po huculsku i gwizdnął cicho.
— Haw tam! Leży ubity w malinniku! — odparła, głową wskazując kierunek.
— No-o? — udał zdziwienie. — Któż go mógł ubić?
Przyglądał się jej, nie spuszczając z dziewczyny nieruchomych, złych oczu.
— A ty! — odparła ze śmiechem już śmielszym głosem.
— Ja? — wzruszył ramionami niedbale. — Gołymi rękami byka nie zabijesz...
Istotnie nie miał przy sobie strzelby ani innej broni.
Marinka zaśmiała się znowu. Znała się na tych wybiegach. Strzelił i fuzję pod wywrot wtłoczył lub w gęstwinie ukrył.
— Ware, widzę, że jesteś udały łegiń! — powiedziała szyderczo. — Oczami byki ubijasz! Tak, jak Ołeksa Dobosz bartką-toporkiem...
Spuścił nagle oczy, ale po chwili znowu już patrzał i pytał:
— A czyjaż ty taka?
— Gazdowska córka! Marina Mitry Hłyszczana — odparła dumnie.
— Ojżeż? — Znam ja twego rodziciela. Bogaty gazda i szanowny!... — zawołał i chciał coś jeszcze dodać, lecz przypomniał sobie ważniejsze sprawy:
— Żeby tam nie było jakiegoś gadania, nie mów nikomu coś tu widziała i nie wspominaj o mnie... — mruknął wpatrując się w nią ponurym wzrokiem. — Jeżeli, ktokolwiek pytać będzie...
Nie skończył. Jakoś dziwnie targnął głową i schował ją między podniesionymi ramionami, nasłuchując i ostrożnie cofając się ku gąszczu krzaków. Wpadł w nie wreszcie i zniknął, jak tonie w wysokiej trawie zwinna łasica.
Marinoczka poczęła się rozglądać dokoła. Nikogo jednak nie dojrzała na ścieżce ani w szafirowym mroku boru.
Uderzywszy Karka piętami ruszyła naprzód. Nie zdążyła jednak dojechać do starej poręby, gdy konik znów się poboczył i zarył się kopytami w piargu.
— Ach! — westchnęło głośno bijące serce dziewczyny.
Oparty o srebrzysty pień świerka jak gdyby przywarłszy do niego, stał człowiek. W ręku jego połyskiwała lufa karabina.
Marince się zdało, że widzi przed sobą królewicza, chociaż miał on na sobie starą, wypłowiałą kresanię z barwnymi niegdyś sznurkami na tulei, poniszczony serdak i brudną koszulę — wcale nie huculską, bo bez haftów na piersi, kołnierzu i rękawach, szare, załatane na kolanach portki i zrudziałe buty z cholewami.
Marinka jednak nic tego nie spostrzegła. Widziała tylko płową czuprynę, wybijającą się spod ronda kapelusza, siwe oczy bystre i dziwnie płomienne, chudą, sczerniałą na słońcu twarz, małe wąsiki i świeże, kraśne wargi teraz mocno i groźnie zaciśnięte.
— Widziałaś? — spytał szeptem po polsku.
Zrozumiała go jednak i spytała:
— Cóż miałam widzieć?
— No, tego Petra Chabata... co od Wawruczakskiej Roztoki jelenia tropił aż go na tym płaju ubił...
— Widziałam jelenia i człowieka, a nie wiem, czy ten jeleń ubit i czy ów Hucuł — to Chabat. Małoż to ludzi w górach? — powiedziała wymijająco.
Człowiek z karabinem jeszcze mocniej zacisnął wargi i machnął ręką niecierpliwie. Wiedział przecież, iż w puszczy i górach nie w zwyczaju jest odpowiadać na podobne pytania. Spojrzał na dziewczynę władnym wzrokiem i mruknął:
— Czekaj tu na mnie!
Po chwili wszedł w haszcze i przepadł jej z oczu. Szedł tak cicho, że żaden szmer rozsuwanych gałęzi, trzask suchych liści i sęków i zgrzyt kamieni pod nogami nie dobiegał słuchu Marinoczki.
— Ryś! — pomyślała o nim z zachwytem i przycisnęła rękę do serca, które, zda się, chciało z piersi wyskoczyć.
Długo czekała na powrót nieznajomego, aż nagle wyrósł przed nią niby spod ziemi i zsuwając kapelusz na tył głowy powiedział ze śmiechem:
— Chabat na rumuńską przeprawił się stronę, ale ja go wytropię... on miesiąc temu gajowego z Jełowiczory postrzelił...
Przyjrzał się dziewczynie uważniej i mruknął:
— Czyja ty, krasawico?
— Sołtysa witlickiego, Mitry Hłyszczana! — odpowiedziała pokornie.
— Żona? Gazdynia? — roztargnionym głosem myśląc o czymś innym, rzucił pytanie.
Marina zaśmiała się cichutko. Niby szklane dzwoniące paciorki rozsypały się dokoła.
Podniósł na nią oczy w zdziwieniu i nagle parsknął śmiechem.
— Prawda! — zawołał. — Tożeś dziewucha jeszcze, córka sołtysa? Jak masz na imię?
Potrząsnęła główką i odpowiedziała:
— Jakżeż inaczej? Córka! Marina — wołają na mnie.
— Marinoczka! Ho-ho, słyszałem już o tobie, donio-krasawico, słyszałem! Tedy powiem ci tak: nie gadaj nikomu, żeś mnie widziała w puszczy.
— Oj, bacz no, łeginiu! — zaśmiała się chytrze. — Jakżeż bym gadała o tobie, kiedy nie wiem, ktoś ty i skąd!?
— No, to i dobrze! — kiwnął głową jak gdyby uspokojony.
Marinka potrząsnęła główką aż zazgrzytały i zadzwoniły korale na piersiach.
— Nie, nie dobrze! — odparła. — Jam ci o sobie powiedziała, to i ty powiesz!
Zacisnął zęby i zmarszczył czoło. Niby chmura przemknęła przez ściągłą, ciemną twarz.
Pomyślał chwilę i mruknął:
— Jak tak, to i powiem! Jestem Jur Brzeziński z Berezowa, ale teraz od trzech lat mieszkam w Mygle...
— Tedy — „zajdej“ — przybywasz? — uśmiechnęła się chytrze, przykrywając usta dłonią.
— Hej, nie gadaj tak! — tupnął nogą i błysnął oczyma. — My — Brzezińscy w tych stronach od wieków siedzimy... Zasiedział się tutaj ród nasz. Polscy gazdowie starodawni... a ty powtarzasz za głupimi — zajdej!
— Teraz wiem, że nie zajdej, to i mówić nie będę! — szepnęła.
— Dziękuję! — wykrzyknął szczerze. — A nie mów tedy nikomu o byku, którego Chabat zabił, i o tym, żeś mnie na płaju spotkała... bo ludzie niewiedzieć co o nas bajać będą. Wiadomo — pleciugi!
— Nie powiem! — szepnęła znowu, a w duszy inną dała odpowiedź: — Żeby mnie ogniem palili, to i tak nic ode mnie o tobie, miły mój, nie dowiedzą się ludzie!
Czuła, że była to jakby przysięga.
Nie chciała jednak, żeby Brzeziński myślał, że jest głupia i łatwo da się nastraszyć.
Ruszyła konika i podjechała do Jura.
— Wiem ja, że jesteś najlepszym na Wierchowinie strzelcem i że żaden leśniczy, gajowy i policja nic bez ciebie zrobić nie mogą, ale ja nikomu o tobie nie powiem ani o tym byku, co był taki głupi, że się sam zastrzelił.
Zaśmiali się oboje.
— Wiem jeszcze, że pięknie grasz na fujarce, że panowie słuchali ciebie i chwalili w Żabiu — przypomniała sobie po chwili.
Brzeziński podszedł i położył rękę na łęku jej siodła.
Patrzał na nią łagodnym i radosnym wzrokiem.
— Piękna jesteś, śmiała i sprytna! — szepnął. — Nigdy takiej nie spotkałem. Czekaj na mnie pojutrze. Wpadnę do waszej grażdy i piękny upominek ci przyniosę. Będziesz rada?
— Po co upominek?
— Po to, byś o mnie pamiętała...
— A czy trzeba pamiętać długo?
— Trzeba, bo za miesiąc do wojska pójdę...
— Ach, biedońka moja! — wyrwał się Marince rozpaczliwy okrzyk.
Spojrzał na nią bacznie.
— No, biedy nie ma żadnej! Służba — to dobre! Lubię wojsko i cieszę się, krasawico... Gdzieś daleko będę myślał, że piękna Marinoczka wspomina mnie czasem...
— Zawsze będę pamiętać, i w dzień, i w nocy! — wybuchnęła nagle namiętnym głosem.
Wziął ją za rękę, pociągnął ku sobie, a gdy pochyliła się — prawie bezwładna i pokorna — ogarnął ramieniem i wpił się ustami w gorące jej wargi.
Po chwili jednak wypuścił ją i cofnął się.
— Szkoda mi ciebie, dziewczyno miła! Nie bój się, nie skrzywdzę. Jedź z Bogiem! A czekaj pojutrze... Przybiegnę z podarkiem...
Klepnął Karka po zadzie i konik z miejsca ruszył galopem.
Gdy Marina osadziła go i obejrzała się, na ścieżce nikogo już nie było.