<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
W SIEDZIBIE DIABŁA

Każdy chłopak, czy to juhas z połoniny, czy drwal z puszczy, czy flisak-„kiermanycz“ z tratw, płynących z biegiem obu Czeremoszów, — wiedział, że najpiękniejszą dziewuchą na zielonej Wierchowinie będzie — tylko patrzeć — Marinka Hłyszczanka.
— Będzie... — mówili chłopcy-„łeginie“, którym już wąsiki wysypały się pod orlimi nosami. Naśladując starszych, powtarzały to samo podrastające chłopaki, wyrostki zadzierżyste, zwinne, bystrookie.
Dlaczegoż jednak „będzie“, a nie — jest?
Na to złożyło się kilka przyczyn, a wszystkie jednakowo ważne.
Więc najpierw: dziewucha liczyła sobie zaledwie piętnaście lat — ot, taki sobie podlotek, „donia“, mamina córka; po wtóre — z „grażdy“ — ojcowskiej zagrody, zdawało się, że na krok jej samej nie puszczano; po trzecie — płochliwa była i unikała przypadkowych nawet rozmów przy „woryni“, która ciągnęła się wzdłuż drogi, by przez ten płot z drągów nie przedarły się krowiny na zapasową, niekoszoną łąkę; po czwarte — nikt jej nigdy nie widywał na wieczorynkach i innych zabawach, więc chłopcy nie wiedzieli, czy jest wesoła, dowcipna, zaczepna, czy też poważna i niedostępna? Były tam jeszcze inne przyczyny — piąte, szóste i siódme, ale koniec końców — opowiadając sobie o czarnookiej, czarnobrewej i smagłej jak cyganka Marince, młodzież wzdychała do niej całą kupą i prorokowała, że — jeszcze trochę — a wyrośnie na najpiękniejszą dziewuchę w całej Huculszczyźnie.
Tymczasem chłopcy zabiegali o jej względy i robili starania, by spotkać ją na łące, gdy szła po wodę z kubłami do źródła, na „perełazie“ w woryni i wszędzie, gdzie się da...
Rzadko to im się udawało, ale, jeżeli któremuś tam się poszczęściło przydybać Marinoczkę, każdy niezmiernie grzecznie i łagodnie do niej gadał i prawie zawsze ofiarowywał jakikolwiek upominek: jeden pęczek jaskrawych krokusów, niby nasiąkłych słońcem złocistym i kraśnym, drugi — pięknie wylepione z sera kołaczyki, przydymione w stai pasterskiej; ten — bogato „pisane“ i ozdobnie polewane „blyżniuky“ — drobniutkie dwojaki gliniane, które przywiózł z wołoskiej strony płynąc tratwą aż hen do Kut i Czerniowiec; tamten — garść barwnych kamyków z dna Czeremoszu wyłowionych.
Dziewczyna, opuszczając oczy wstydliwie i przebierając palcami sznury korali, wiszące na wysokiej, gwałtownie falującej piersi, przyjmowała dary z podzięką, jednak, gdy pewnego razu Wasyl Szaburak wcisnął jej do ręki szeroki „gerdan“ — wzorzystą opaskę z paciorków, — cofnęła dłoń i uciekła, niczym przez wilka spłoszona łań.
— Hordaja diwczyna!... — długo mruczał potem zbity tym z tropu Wasyl, lecz głupi był, bo nie zrozumiał, dlaczego nie wzięła Marinka gerdanu i czym prędzej odeszła od źródełka, gdzie chłopak wytropił ją już przed zachodem słońca.
Jakżeż by się zdziwili chłopcy z Witlicy, gdyby pewnego dnia spotkali dziewuchę w dziwnym i niezwykłym miejscu.
Nic jednak o tym nie wiedzieli.
W przeciwnym razie nie pożałowaliby zapewne ani czasu, ani nóg i skórzni.
Maj wonczas szedł ku schyłkowi. Pod szczytem Breskulu, tam gdzie przed tysiącami wieków okrywający wonczas ziemię lodowiec wyżłobił i wyrzeźbił głębokie kotły w zboczach grani, szła Marina Hłyszczanka, przedzierała się przez trawy soczyste, wysokie, przez zarośla olch szarych, wiklin i skądś przez wiatr zaniesionej nikłej buczyny.
Szła ostrożnie, bojaźliwie, przystając co kilka kroków, rozglądając się po stronach i nasłuchując czujnie.
Snadź znała dobrze ledwie widzialną, zarośniętą już ścieżynę, bo nie kluczyła po zielonym spychu i nie zmieniała kierunku.
Dotarła wreszcie do krawędzi kotła.
Na jego piargowym dnie — nagim i żółtym — błysnęło nieruchome, czarne zwierciadło jeziorka — małego, sędziwego, bo je niby wspominek czy może ostrzeżenie pozostawił po sobie zagładę niosący lodowiec co teraz odszedł, sczeznął, zaczaił się gdzieś na skrajnej północy — krainie śmierci białej — i... czeka.
Marinka drgnęła i skuliła się cała.
Wiedziała od babki Agaty, że tuż za krawędzią kotła zaczyna się państwo Aridnyka — diabła, który upatrzył sobie na siedzibę dno jeziorka Niesamowitego.
Tam śród długich niby włosy topielic traw głębinnych, kęp wodorostów, płacht burej i miękkiej pleśni obrał sobie leże Nieczysty.
Tłumy sług diabelskich miały tam swoje skrytki tajemne w zwaliskach zatopionych, skamieniałych pni świerkowych.
Straszne to sługi! Dusze morderców okrutnych i cienie samobójców zrozpaczonych.
Od złych mocy w całej kotlinie nieruchome i zatrute zawisły opary.
Marinka widzi je, jak się kłębią, drżą i pełzną po urwisku, w węże szarych smug wyciągnięte. Nic tam nie rosło — ino trochę sitowia po brzegu, gdzie ani zwierz, ani ptak nie zaglądał, a opodal — kilka krzaczków nikłej, szarej turzycy.
Nawet te trawy wodne i ta pleśń oślizgła, wyciągnięte z toni jeziornej, czerniały w mig, gnić poczynały i w szare rozsypywać się truchło.
W wieczory zimowe, gdy po graniach wichry hulały, a po urwiskach stromych i po kujawach kurzyła się zamieć mroźna i ścinała na potokach warkotliwe szypoty, na rzece — wstrzymywała tan wirów w nurtach bezdennych, niewoląc je pod szkliwiem lodowej powłoki, — staruchy szeptały, że wokół jeziorka rośnie czarowna turzyca, jakiej gdzie indziej znaleźć nikt nie potrafi, a pod jej pędami nieznany z nazwy a mocny jak żaden inny — kryje się lubczyk, co krew zapala gorącym płomieniem i serca wiąże, jakby świerk zrośnięty z olszyną.
Od starych watahów z dziedziny słyszała Marinka inne jeszcze bajanie: że fujarka a nawet trembita, w Niesamowitym wymoczona, nabiera głosu tak mocnego, że siedem rzek i siedem wierchów górskich zagłuszyć nie zdoła jej słodkiego grania.
Dlatego to właśnie przekradła się dziewucha aż pod Breskul i, stąpając ostrożnie, bojaźliwie schodzi na dno kotlinki.
Wypadła dziś niedziela.
Rodzice i babka Agata o świcie zbierali się jechać do cerkwi.
Marinoczka żałosnym głosikiem żalić się wtedy poczęła, że jej się „nie może“, że głowa ją boli, a po plecach i piersiach to zimne, to gorące pełzają wężyki. Pozostawili ją w domu starzy i odjechali.
Wonczas to wciągnęła dziewucha na nogi grube, czerwone kapczury — wełniane pończochy, obuła skórznie i wyprowadziwszy ze stajni „Karka“, osiodłała go.
Po chwili szepcąc „odczyny“ wyjechała na drogę i nikt nie spostrzegł nawet, jak zniknęła w borze.
Teraz krzepki konik huculski pasł się na małej polance i opędzał się gzom i komarom.
Marinoczka zbiegła na dno kotlinki. Pod piargami czaiła się „malchowa“ — torfowisko prastare.
Przez gruzy skalne wysączała się jego czarna, to znów czerwona niby krew woda — kwaśna i cuchnąca. Dziewucha szła, słysząc syczenie jej i cmokanie rozmokłej pod piargiem ziemi.
Dziewczyna odróżniała w tych dźwiękach zjadliwy śmiech i zgrzyt kłów wściekłych sług Aridnyka; drżała w niej każda żyłka; dreszcze przebiegały po grzbiecie i wysmukłych, prężnych nogach.
Nic jej wszakże wstrzymać nie mogło. Nawet sam diabeł, gdyby wystawił swój kudłaty łeb z toni i spojrzał na dziewczynę czerwonymi ślepiami.

Musiała dojść do Niesamowitego i — dojdzie!...

...zniknęła w borze

Otuchy dodały jej jaskółki.
Zapędziły się tu za owadami, bo cała chmura ich wisiała nad moczarem. Wesołe, chyże ptaszki z piskiem i drapieżnym świergotem przecięły kotlinkę niby z łuku wypuszczone strzały i prawie pionowo śmignęły w lazurową wyżynę.
Marinka doszła do martwej wody i rozejrzała się bacznie.
— Aha, moja hużwa... — szepnęła i pociągnęła powrósło łykowe. Na drugim jego końcu uwiązana była długa fujarka, starannie z buczyny wyrobiona.
Otarła ją zapaską i zatknęła z tyłu za kołnierz koszuli, zżymając się od zimna i wilgoci na grzbiecie.
Przez chwil kilka szukała śród turzyc małych szarych trawek o białawych kulkach na końcu.
Uzbierała cały ich pęczek i ukryła na piersiach, tam, gdzie tłukło się niespokojnie lękiem ogarnięte, a może pragnące czegoś serce.
Nie oglądając się i przypominając sobie zaklęcia na powrotną drogę, szybko i zwinnie jak kozica ukosem wbiegać poczęła zboczem kotliny.
Niebawem była już poza jej krawędzią i wtedy dopiero żegnać się poczęła, a kajać się przed Spasem-Zbawicielem, a przepraszać, że pogańskich, starodawnych nie porzuciła obyczajów i odczynów, a błagać Chrystusa o łaskę, zmiłowanie i... o serce Jurowe...
Ach, to serce Jurowe!
Nic o nim nie wiedziała Marinka, a wiedzieć chciałaby wszystko, wszyściutko!
Ileż to nocy nie przespała, ileż to razy, przez nikogo nie wyśledzona, wybiegała aż pod Czerłenyj Grehit, gdzie wśród czerwonych złomisk snuły się szare cielska żmij i śmigały jaszczurki kraśne i zielone, skradała się tam po to tylko, by z dala okiem pochwycić wysoką postać Jura, swoją ścieżką powracającego z tajemnej wyprawy...
Nigdy z bliska nie zajrzała mu do źrenic, nigdy nie słyszała jego głosu, ale ujrzawszy go po raz pierwszy, gdy odwiedzała z matulą bydło na połoninie, on zaś przeciął im drogę i zniknął wśród pionów świerkowych, — oddała mu swoje serce i jego serce wzięła w obie dłonie...
Tak się jej zdawało... bo przecież nigdy do siebie słowa nie rzekli i nigdy w pobliżu siebie ani razu nie stanęli.
Ot, tak — mara senna, majak nocy, zwida leśna... dziewczęce marzenia i tęsknice...
I na nie to zdobyła teraz i fujarkę i lubystek najmocniejszy i wiarę w siebie...
— Haw tam! Wszystko osiągnę, bo nawet diabła samego się nie ulękłam! — pomyślała zuchwale i błysnęła białymi, ostrymi jak u kuny ząbkami.
Dopadła Karka, założyła mu wędzidła i wskoczyła na siodło.
Konik ruszył ochoczo przez polanę. Jak gdyby rozumiał, że słońce stoi już wysoko i, zanim z cerkwi przyjadą gazdowie i gazdynie, musi już stać przy żłobie i z potu obeschnąć.
Wiedziała też o tym i dziewczyna i raz po raz spoglądała w rozpromienione niebo, zasnute złocistą pajęczyną.
Jechała, trzymając w ręku fujarkę. Wymokła ona jak należy, rozpęczniała i nasyciła się wszystkim, co dawało jej twardość, dźwięk i siłę.

Oj, dywit si, lude dobri,
Jaka ja
jaka ja!
Oj, zahrajże my muzyka
tei kołomyjki!
Naj ja sobi pohulaju
z weczera do dnynki!

— zanuciła dziewczyna, mrużąc czarne oczy i prężąc piersi, lecz umilkła nagle. Przypomniała sobie, że w tej chwili „lude dobri“ modlą się gorąco przed obrazami Syna Bożego i Przeczystej, gdy tymczasem ona nie tylko, że zadaje się z diabłem, ale jeszcze śpiewa piosenki wesołe.
— Spasi, Chrystos! — szepnęła skruszona i rozpoczęła już modlitwę, gdy Karek zatrzymał się nagle i tak gwałtownie poboczył, że Marinka aż za grzywę uchwycić go musiała, by z siodła nie wypaść.
— A szkne, szczob tobi!... — mruknęła z wyrzutem.
W tej samej chwili z gąszczu podszycia leśnego na ścieżkę wypadł jeleń i stanął.
Dziewczyna rozejrzała w mig kraśnego byka dwudziestaka o szerokiej rozłodze wieńca o grubym, potężnym pniu. Coś wypłoszyło go z ostoi, spędziło z żerowiska lub przestraszyło na tarzowisku. Ale co?
Tego nikt nie zdołałby zgadnąć, zapewne i sam płowy byk nawet, bo stał wyprostowany i wsłuchany w ciszę boru, gdzie w ostępie nieznanym dobiegło go jakieś echo... obcy puszczy szmer, szelest, stąpanie czy głos...
Cóż to spłoszyło jelenia-rogacza?
Przecież nie wilczury? Nie ryś i nie niedźwiedź?
Wtedy nie stałby tak i nie czekał, ino sadził przez krzaki i rwał dalej i dalej...

Tak myślała Marinka wstrzymując konika, by napatrzyć się na jelenia do syta.

Na ścieżkę wypadł jeleń...

Lubiła ten widok wspaniałego zwierza. Nie dziw! Odzywała się w niej krew dziedzicznych kłusowników — drapieżców górskich. Nieodrodna ich córa...
Byk zarzucił nagle rogi na grzbiet i uczynił szalony skok, lecz w tej samej chwili padł strzał.
Nie głośny, a nawet raczej podobny do suchego klaśnięcia bata lub do trzasku podciętego świerczka.
Jeleń potknął się, przebiegł kilka kroków, zrobił jeszcze jeden skok, lecz nogi się pod nim ugięły. Runął z łomotem na ziemię.
Marinka zamarła w niemym oczekiwaniu i radosnym przeczuciu.
Cisza zaległa bór.
Gdzieś głęboko na dnie zarośniętego krzakami wąwozu pędził potok. Dobiegał przygłuszony dalą poszum wody i warkot kamieni, obracanych wartkim jej prądem. Od czasu do czasu zakwiliła gdzieś kania...
Z krzaków przy ścieżce bez szmeru i szelestu wysunęła się kudłata głowa i błysnęły podejrzliwe oczy w czerwonych obwódkach od dymu, czy to długiego czuwania.
Na stary, zaniedbany od dawna płaj wyszedł człowiek. Spojrzał na nią uważnie i nieprzychylnie, rozejrzał się po okolicy.
— Byk po-o-oszedł! — przeciągnął po huculsku i gwizdnął cicho.
— Haw tam! Leży ubity w malinniku! — odparła, głową wskazując kierunek.
— No-o? — udał zdziwienie. — Któż go mógł ubić?
Przyglądał się jej, nie spuszczając z dziewczyny nieruchomych, złych oczu.
— A ty! — odparła ze śmiechem już śmielszym głosem.
— Ja? — wzruszył ramionami niedbale. — Gołymi rękami byka nie zabijesz...
Istotnie nie miał przy sobie strzelby ani innej broni.
Marinka zaśmiała się znowu. Znała się na tych wybiegach. Strzelił i fuzję pod wywrot wtłoczył lub w gęstwinie ukrył.
— Ware, widzę, że jesteś udały łegiń! — powiedziała szyderczo. — Oczami byki ubijasz! Tak, jak Ołeksa Dobosz bartką-toporkiem...
Spuścił nagle oczy, ale po chwili znowu już patrzał i pytał:
— A czyjaż ty taka?
— Gazdowska córka! Marina Mitry Hłyszczana — odparła dumnie.
— Ojżeż? — Znam ja twego rodziciela. Bogaty gazda i szanowny!... — zawołał i chciał coś jeszcze dodać, lecz przypomniał sobie ważniejsze sprawy:
— Żeby tam nie było jakiegoś gadania, nie mów nikomu coś tu widziała i nie wspominaj o mnie... — mruknął wpatrując się w nią ponurym wzrokiem. — Jeżeli, ktokolwiek pytać będzie...
Nie skończył. Jakoś dziwnie targnął głową i schował ją między podniesionymi ramionami, nasłuchując i ostrożnie cofając się ku gąszczu krzaków. Wpadł w nie wreszcie i zniknął, jak tonie w wysokiej trawie zwinna łasica.


— Żeby tam nie było jakiegoś gadania...

Marinoczka poczęła się rozglądać dokoła. Nikogo jednak nie dojrzała na ścieżce ani w szafirowym mroku boru.
Uderzywszy Karka piętami ruszyła naprzód. Nie zdążyła jednak dojechać do starej poręby, gdy konik znów się poboczył i zarył się kopytami w piargu.
— Ach! — westchnęło głośno bijące serce dziewczyny.
Oparty o srebrzysty pień świerka jak gdyby przywarłszy do niego, stał człowiek. W ręku jego połyskiwała lufa karabina.
Marince się zdało, że widzi przed sobą królewicza, chociaż miał on na sobie starą, wypłowiałą kresanię z barwnymi niegdyś sznurkami na tulei, poniszczony serdak i brudną koszulę — wcale nie huculską, bo bez haftów na piersi, kołnierzu i rękawach, szare, załatane na kolanach portki i zrudziałe buty z cholewami.
Marinka jednak nic tego nie spostrzegła. Widziała tylko płową czuprynę, wybijającą się spod ronda kapelusza, siwe oczy bystre i dziwnie płomienne, chudą, sczerniałą na słońcu twarz, małe wąsiki i świeże, kraśne wargi teraz mocno i groźnie zaciśnięte.
— Widziałaś? — spytał szeptem po polsku.
Zrozumiała go jednak i spytała:
— Cóż miałam widzieć?
— No, tego Petra Chabata... co od Wawruczakskiej Roztoki jelenia tropił aż go na tym płaju ubił...
— Widziałam jelenia i człowieka, a nie wiem, czy ten jeleń ubit i czy ów Hucuł — to Chabat. Małoż to ludzi w górach? — powiedziała wymijająco.
Człowiek z karabinem jeszcze mocniej zacisnął wargi i machnął ręką niecierpliwie. Wiedział przecież, iż w puszczy i górach nie w zwyczaju jest odpowiadać na podobne pytania. Spojrzał na dziewczynę władnym wzrokiem i mruknął:
— Czekaj tu na mnie!
Po chwili wszedł w haszcze i przepadł jej z oczu. Szedł tak cicho, że żaden szmer rozsuwanych gałęzi, trzask suchych liści i sęków i zgrzyt kamieni pod nogami nie dobiegał słuchu Marinoczki.
— Ryś! — pomyślała o nim z zachwytem i przycisnęła rękę do serca, które, zda się, chciało z piersi wyskoczyć.
Długo czekała na powrót nieznajomego, aż nagle wyrósł przed nią niby spod ziemi i zsuwając kapelusz na tył głowy powiedział ze śmiechem:
— Chabat na rumuńską przeprawił się stronę, ale ja go wytropię... on miesiąc temu gajowego z Jełowiczory postrzelił...
Przyjrzał się dziewczynie uważniej i mruknął:
— Czyja ty, krasawico?
— Sołtysa witlickiego, Mitry Hłyszczana! — odpowiedziała pokornie.
— Żona? Gazdynia? — roztargnionym głosem myśląc o czymś innym, rzucił pytanie.
Marina zaśmiała się cichutko. Niby szklane dzwoniące paciorki rozsypały się dokoła.
Podniósł na nią oczy w zdziwieniu i nagle parsknął śmiechem.
— Prawda! — zawołał. — Tożeś dziewucha jeszcze, córka sołtysa? Jak masz na imię?
Potrząsnęła główką i odpowiedziała:
— Jakżeż inaczej? Córka! Marina — wołają na mnie.
— Marinoczka! Ho-ho, słyszałem już o tobie, donio-krasawico, słyszałem! Tedy powiem ci tak: nie gadaj nikomu, żeś mnie widziała w puszczy.
— Oj, bacz no, łeginiu! — zaśmiała się chytrze. — Jakżeż bym gadała o tobie, kiedy nie wiem, ktoś ty i skąd!?
— No, to i dobrze! — kiwnął głową jak gdyby uspokojony.
Marinka potrząsnęła główką aż zazgrzytały i zadzwoniły korale na piersiach.
— Nie, nie dobrze! — odparła. — Jam ci o sobie powiedziała, to i ty powiesz!
Zacisnął zęby i zmarszczył czoło. Niby chmura przemknęła przez ściągłą, ciemną twarz.
Pomyślał chwilę i mruknął:
— Jak tak, to i powiem! Jestem Jur Brzeziński z Berezowa, ale teraz od trzech lat mieszkam w Mygle...
— Tedy — „zajdej“ — przybywasz? — uśmiechnęła się chytrze, przykrywając usta dłonią.
— Hej, nie gadaj tak! — tupnął nogą i błysnął oczyma. — My — Brzezińscy w tych stronach od wieków siedzimy... Zasiedział się tutaj ród nasz. Polscy gazdowie starodawni... a ty powtarzasz za głupimi — zajdej!
— Teraz wiem, że nie zajdej, to i mówić nie będę! — szepnęła.
— Dziękuję! — wykrzyknął szczerze. — A nie mów tedy nikomu o byku, którego Chabat zabił, i o tym, żeś mnie na płaju spotkała... bo ludzie niewiedzieć co o nas bajać będą. Wiadomo — pleciugi!
— Nie powiem! — szepnęła znowu, a w duszy inną dała odpowiedź: — Żeby mnie ogniem palili, to i tak nic ode mnie o tobie, miły mój, nie dowiedzą się ludzie!
Czuła, że była to jakby przysięga.
Nie chciała jednak, żeby Brzeziński myślał, że jest głupia i łatwo da się nastraszyć.
Ruszyła konika i podjechała do Jura.
— Wiem ja, że jesteś najlepszym na Wierchowinie strzelcem i że żaden leśniczy, gajowy i policja nic bez ciebie zrobić nie mogą, ale ja nikomu o tobie nie powiem ani o tym byku, co był taki głupi, że się sam zastrzelił.
Zaśmiali się oboje.
— Wiem jeszcze, że pięknie grasz na fujarce, że panowie słuchali ciebie i chwalili w Żabiu — przypomniała sobie po chwili.
Brzeziński podszedł i położył rękę na łęku jej siodła.
Patrzał na nią łagodnym i radosnym wzrokiem.
— Piękna jesteś, śmiała i sprytna! — szepnął. — Nigdy takiej nie spotkałem. Czekaj na mnie pojutrze. Wpadnę do waszej grażdy i piękny upominek ci przyniosę. Będziesz rada?
— Po co upominek?
— Po to, byś o mnie pamiętała...
— A czy trzeba pamiętać długo?
— Trzeba, bo za miesiąc do wojska pójdę...
— Ach, biedońka moja! — wyrwał się Marince rozpaczliwy okrzyk.
Spojrzał na nią bacznie.
— No, biedy nie ma żadnej! Służba — to dobre! Lubię wojsko i cieszę się, krasawico... Gdzieś daleko będę myślał, że piękna Marinoczka wspomina mnie czasem...
— Zawsze będę pamiętać, i w dzień, i w nocy! — wybuchnęła nagle namiętnym głosem.
Wziął ją za rękę, pociągnął ku sobie, a gdy pochyliła się — prawie bezwładna i pokorna — ogarnął ramieniem i wpił się ustami w gorące jej wargi.
Po chwili jednak wypuścił ją i cofnął się.
— Szkoda mi ciebie, dziewczyno miła! Nie bój się, nie skrzywdzę. Jedź z Bogiem! A czekaj pojutrze... Przybiegnę z podarkiem...
Klepnął Karka po zadzie i konik z miejsca ruszył galopem.
Gdy Marina osadziła go i obejrzała się, na ścieżce nikogo już nie było.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.