Postrach gór/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Postrach gór |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Nakładem Tygodnika „Wiarus” |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mieszanie się do cudzych spraw jest rzeczą niepotrzebną i szkodliwą — i dla tych, których to obchodzi, i dla tego, kto nieproszony i niedziękowany wścibia swój nos. Są jednak sprawy, których wyświetlenie jest obowiązkiem całego społeczeństwa i każdego obywatela.
Jerzy Brzeziński stawszy się świadkiem morderstwa, dokonanego na nieznanym obywatelu rumuńskim, Piotrze Jakowence, przez Hucuła Spiridona Birę, o czym wiedział coś gajowy Bajbała, tę niezrozumiałą dla niego i zagadkową sprawę postanowił wyjaśnić, gdyż nie mógł dopuścić nawet myśli, żeby zbrodniarz nie został ukarany.
Jerzy oka tej nocy nie zmrużył planując różne sposoby wykrycia i schwytania mordercy.
Wyszedłszy o świcie z gajówki obejrzał raz jeszcze roboty chłopów i Świrczyka, budujących szopę i skinął na Gabarę.
— Powiedzcie, Iwanie, Bajbale, że we trzech pójdziemy na podsłuchy — szepnął do niego.
Gajowy stawił się natychmiast. Był już spokojniejszy i, jak gdyby nic, wysłuchał rozkazu Jerzego.
— Do Kluczyka poprowadzę was, panie, krótką drogą — powiedział.
— Taż, panie, my wczoraj... — zaczął zdumiony kłusownik, lecz Brzeziński spojrzał na niego przymrużonymi oczymi i chłop umilknął natychmiast.
Dostawszy się na teren uroczyska Jerzy skierował obu chłopów w różne strony, sam zaś ruszył szybkim krokiem ku zaroślom, gdzie strażnicy strzelali do gąszczu krzaków, w których ukrył się uciekający przed nimi człowiek.
Strzelec przedzierał się przez gęste zarośla i w jednym miejscu dojrzał połamane krzaki i stratowaną trawę.
— Zapewne leżał tu człowiek uniknąwszy pościgu — rozumował Jerzy, lecz w tej samej chwili na zwiędłej, zdeptanej trawie spostrzegł ślady krwi.
Trochę dalej znalazł jakiś badyl, zbryzgany krwią, parę kroków w prawo — jeszcze jeden, a potem inne ślady, kierujące się ku potokowi. Jerzy szedł tym krwawym tropem i myślał:
— A przecież jakaś kula dosięgła tego Biry — myślał, rozglądając się dokoła i już miał przeskoczyć przez omszony, do reszty zbutwiały pień olszowy, gdy nagle wydało mu się, że coś błysnęło pod kłodą. Pochylił się i zajrzał. Leżał tam wciśnięty przez kogoś karabin.
Brzeziński obejrzał go uważnie. Poznał karabin rumuński. Przecież tyle razy miał taką broń w ręku, gdy Rumuni osadzili swoją załogę w Kołomyi pomagając nam w wojnie!
Nie wiedział, jak ma postąpić z karabinem.
Wreszcie ukrył go w krzakach, ponad którymi ciągnęła się ku górze wybujała, cienka olsza. Skończywszy z tym szedł dalej, wpatrując się w ślady krwi.
Oglądając szlak, którym szedł nieznany człowiek, Jerzy wywnioskował, że ten dostał ranę w pierś, bo krople krwi widniały na gałęziach krzaków, że coraz częściej przystawał i kładł się, że podpierał się kijem, gdyż na błotnistej ziemi widniały zagłębienia, wyciśnięte ostrym jego końcem.
Wpatrzony w ziemię i w gąszcz olszowy doszedł Brzeziński do potoczku i wynurzywszy się z krzaków wydał okrzyk przerażenia.
Na piargowym brzegu leżał Hucuł w starym, brudnym serdaku. Miał głowę pogrążoną w wodzie. Sztywne, nieruchome ciało jego budziło trwogę.
Jerzy odciągnął leżącego od wody i zajrzał mu w twarz.
Brzeziński usiadł przy nim i zaczął myśleć:
— Któż tedy zabił Jakowenkę: Bira, czy ten nieborak? Po co przebierał się Bira? i po co spalił Bajbała swoją gajówkę? Trzeba powiadomić policję o jeszcze jednym nieboszczyku...
Długo nie mógł znaleźć odpowiedzi, lecz czasu nie tracił, chociaż i myślenia nie przerywał. Odciągnął martwe ciało od brzegu i złożył je w krzakach.
— Poślę któregoś z chłopów na posterunek policji z meldunkiem o morderstwie i będę prosił, by hałasów w puszczy nie wszczynali, gdyż z łowów będą nici...
Powziąwszy takie postanowienie skierował się do obozu. Dobrze już po południu powrócili Gabara i Bajbała. Jeden z nich miał minę tajemniczą, drugi, jak i wczoraj, zdradzał niepokój.
Kłusownik przyłapał Jerzego na uboczu i zdążył mu szepnąć:
— Widział ja, panie, dziś, jak gajowy w puszczy zaciosy robił na świerczkach...
— Po co zaciosy?
— Widać dla kogoś, by drogę wskazać...
— Gdzież ta droga ma prowadzić?
— Nie wiem, panie, choć widzi mi się, że do... Skalnicy...
— Do Skalnicy, gdzie mieszka Spiridon Bira?...
Gabara nic na to nie odpowiedział, gdyż spostrzegł gajowego Bajbałę, który uważnie im się przyglądał. Iwan syknął przez zęby:
— Bajbała nas śledzi... Mówcie coś do mnie, niby o łowach, panie...
Jerzy natychmiast się zorientował, że jest śledzony. Nie zmieniając tonu począł się naradzać z Gabarą o podchodach do trzech obranych na polowaniu rykowisk. Nie spuszczał z oka gajowego, który pokluczywszy dokoła szopy zbliżył się do rozmawiających, by posłyszeć, o czym mówią.
Gdy uspokojony odszedł, Jerzy szepnął do Gabary:
— Wyjdźcie z obozu niespostrzeżenie i obaczcie, dokąd te zaciosy prowadzą, czy rzeczywiście do Skalnicy?
Iwan zaśmiał się cicho i pochyliwszy głowę począł rozwijać onuczkę, mówiąc:
— Nie trzeba chodzić, ja i bez tego wiem, panie. Te ścieżyny przez granie i puszcze nasze w jedną biegną stronę... ku Okopom Świętej Trójcy, a potem ku sowieckiej rubieży na Chocim i Żwaniec...
— Któż tam chadza? — spytał Brzeziński.
— Różni ludzie — wzruszył ramionami kłusownik, — ten przenosi przez granicę jakieś „pysma“, tamten — złoto na sprzedaż, inny — broń albo też... o, panoczku, Bajbała znowu węszy? Czy mam iść?
— Skoro już wiecie, tedy pozostańcie... — odpowiedział Brzeziński i zauważył: — Dawniej tego nie było...
— Było, ino nie tak bardzo — szepnął kłusownik. — Teraz to bolszewicy ośmielili się, od kiedy z Czechami pokumali.
— A-a-a! — zrozumiał wreszcie Jerzy przypomniawszy sobie przeczytany niedawno artykuł o jakiejś umowie pomiędzy Czechami a Sowietami.
Powrócił do domu i zawoławszy obu gajowych i Iwana rozwinął mapę okolic Szybenego i czerwonym ołówkiem wykreślił podchody do łowisk. Skończywszy z tym powiedział:
— Pójdziecie teraz do puszczy i w pobliżu tych butynów[1] pobudujecie szałas na trzech ludzi, bo może wypadnie myśliwych z wieczora tam prowadzić, więc by mieli gdzie się przespać. Rozumiecie? Ale żeby mi żadnego hałasu nie robić! Cichutko sklecicie schrony, świerczyną otulicie, na ziemi ułożycie gałęzie i trawę i czym prędzej powrócicie.
— To, panie, chyba jutro już powrócimy, bo dziś już słońce ku zachodowi się ma. Jesień — dzień krótki — zauważył Świrczyk.
Brzeziński skinął głową i podniósł wzrok na niebo.
Okryło się szarymi, porwanymi na strzępy obłokami, które pędziły z północy na południe, smagane wichrem.
Na ziemi cicho było. Zrzadka tylko nadlatywał porywczy wiatr, lecz natychmiast ginął w puszczy, gdzie wierzchołki świerków raz po raz chyliły się gwałtownie i długo potem poruszały rozmiotanymi gałęziami.
— Burza pędzi, kto wie, czy śniegiem nie sypnie? — zamruczał Jerzy.
— Tak myślę, że nad ranem zbieleje wszystko. Przymrozek będzie mocny i ponowa spadnie — kiwnął głową Iwan. — Widział ja wczoraj jamiołuchę w bukowym rewirze — ta ptaszka przylatuje do nas tuż-tuż przed śniegiem...
— No, to chodźmy już, dość gadania — powiedział Świrczyk.
— Żeby łomotu nie robić, weź, Onysym, piłę — poradził koledze Bajbała.
— Dobrze mówisz! — pochwalił go Jerzy. — Tak będzie najciszej.
Gajowi z Iwanem Gabarą odeszli zabrawszy piłę, rydel i worek z zapasami.
W godzinę po ich odejściu od domku dozorcy z klauzy przybiegł chłopak z wiadomością, że z nadleśnictwa przyszły trzy wozy z różnymi rzeczami dla myśliwych. Brzeziński wysłał swoich chłopców, którzy wraz z robotnikami napracowali się do siódmego potu, przenosząc skrzynie i meble do szopy. Nie zdążyli jednak zrobić wszystkiego przed nocą, więc nazajutrz od świtu rozpoczęli pracę. Ledwie przynieśli ostatnią skrzynię, na której widniał napis: „Wina i zakąski“, gdy krzątający się w szopie Jerzy posłyszał nagle od strony puszczy głośny okrzyk:
— Hej, tam, ludzie! Gdzie tu jest starszy strzelec Brzeziński?
Głos był bardzo dobrze mu znany, więc Jerzy natychmiast wypadł z szopy i znieruchomiał w pozycji zasadniczej.
Od lasu na bułanym hucułku podjeżdżał major Rzęcki.
— Nastraszyliście mnie, to i pośpieszyłem się! — wołał.
Przywitał strzelca bardzo przyjaźnie, uśmiechał się do niego życzliwie, gdy nagle spochmurniał i spytał z niepokojem:
— A to cóż nowego, Brzeziński?
— Gdzie, panie majorze? — nie zrozumiał Jerzy.
— Jak to gdzie? Nad uchem waszym! Blizna wcale porządna, niby ktoś was toporem ciapnął...
Brzeziński spłonął cały, lecz wyprostował się natychmiast i zaczął:
— Panie majorze! Melduję posłusznie, że o tej bliźnie i dwóch nieboszczykach...
— Co takiego? Za tę bagatelną ranę zakatrupiłeś, chłopcze, aż dwóch ludzi?! — przeraził się major.
— Melduję posłusznie, że ta dziura za uchem — to jedna rzecz, a te umarlaki — to znów inna i mojej tam winy nie ma, bo ja tylko znalazłem ich... O tym stanę do raportu osobno, a teraz melduję, że jutro ponowa ma być i przymrozek, jak się widzi...
Wyprężony jak struna Brzeziński zameldowawszy o wszystkim, pokazał majorowi mapę z podchodami i zaprowadził go do świeżo zbudowanej, bielutkiej szopy, świecącej nowymi szybkami.
Rzęcki wydymał wargi z zadowolenia i pomrukiwał:
— Gracko spisaliście się, Brzeziński! Oby nam tylko byki dopisały jak wy — wtedy... wszystko będzie bardzo... bardzo... ślicznie!
Tego niewojskowego słowa: „ślicznie“, a raczej jego znaczenia Jerzy nie zrozumiał. Grunt jednak był w tym, że major zdawał się być zadowolony.
Brzeziński skinął na Dawidczuka i szepnął do niego:
— Herbata... Otworzyć małą blaszankę z szynką. Nakrajać słoniny wędzonej z papryką. Migiem, na jednej nodze!...
W pół godziny potem major Rzęcki wypoczywał w czysto wymiecionej gajówce. Patrząc na siedzącego przed nim strzelca pił herbatę i ze smakiem zajadał kawał razowca ze słoniną. Nie przeszkadzało mu to słuchać meldunku o przygodzie z Marinoczką Hłyszczanką i tchórzliwym rywalem, Wasylem Szaburakiem.
— Ja, panie majorze, tego płazem mu nie puszczę i kiedy po łowach, pan major, udzieli mi urlopu na dwa tygodnie, ja temu Szaburakowi wyłoję skórę naszą pięścią strzelecką! — aż zaperzył się Brzeziński.
Major kryjąc usta za kubkiem z herbatą uśmiechał się nieznacznie, a, gdy Jerzy skończył, powiedział nie patrząc na niego:
— No, no, tylko tym pięściom cugli zbytnio nie popuśćcie... chyba tylko dla pouczenia, że żołnierskiej skóry nie wolno dziurawić...
— Rozkaz, panie majorze, pouczę! — odparł Jerzy.
— Meldujcie raz jeszcze o tym, co się tu stało w puszczy — bardzo to mnie niepokoi — mruknął major podnosząc oczy na strzelca.
Wysłuchawszy go uważnie major zamyślił się.
— Ta-ak! — przeciągnął wreszcie. — To, widzę, jest sprawa poważna, być może, nawet bardzo poważna... Istotnie — trzeba dopomóc do jej wyświetlenia, ale że też diabli nadali, że to podczas łowów właśnie!
— Ciekawe! — ciągnął dalej major. — Tajemnica gór! Gdybyśmy byli z wami literatami, to byśmy dopiero napisali romans pod tym tytułem — „Tajemnica gór“, albo jeszcze lepiej — „Morderstwo w uroczysku Kluczyk“!
— Tak jest, panie majorze! — ożywił się nagle Jerzy. — Widzi mi się, czuję to, że w tej sprawie maczają palce wrogowie Rzeczypospolitej i tedy każdy obywatel jest obowiązany...
— Prawda! Macie słuszność, Brzeziński! — przerwał mu major, a na twarzy jego odmalowało się wzruszenie.
Zrozumiał bowiem, że widzi przed sobą nie tylko doskonałego żołnierza, ale i uświadomionego obywatela Państwa Polskiego. Zamierzał właśnie o coś jeszcze zapytać swego strzelca, gdy do gajówki weszli Świrczyk i Gabara. Na widok oficera zerwali czapki z głowy i stanęli w progu.
— To moi ludzie, panie majorze — objaśnił Rzęckiego Jerzy i spytał: — Z czym przychodzicie?
— My, panie, postawili schrony i czekali długo na Bajbałę, ale Hryć nie wrócił... — pochylając kudłatą głowę ku Brzezińskiemu powiedział kłusownik.
— Nie wiecie, czy Bajbała postawił szałas na Hnilczowej Kiczerce? — zaniepokoił się nagle Jerzy.
— Ja skoczył na Kiczerkę — odpowiedział Świrczyk. — Szałas stoi, ale Hrycia ani słychu, ani dychu... Nie wiadomo, gdzie się zapodział Hryć...
— Przyjdzie, nie igła przecież, to i nie zgubi się — burknął dla uspokojenia majora Brzeziński. — Może tropi jeleni rudel?
Świrczyk nic na to nie odpowiedział, Gabara zaś uśmiechnął się chytrze.
— Co tam takiego? — spostrzegł to od razu strzelec. — Gadaj, chłopie, bo przed panem majorem nie może być żadnych tajemnic.
Gabara zasłonił usta czarną dłonią i chichotał złośliwie:
— Taki to własnych wszy nie wytropi! Ot, taki „zajdej“![2]
— Co myślisz, Iwanie, o tym, że Bajbała nie powrócił z Kiczerki? — spytał strzelec surowy wzrok wbijając w kłusownika.
Gabara wzruszył kościstymi ramionami i pokręcił kudłatym łbem.
— Ja wiem? — bąknął. — Gdyby mnie o to zapytał posterunkowy, powiedziałbym: „szukajcie Hrycia w Skalnicy“... Tak mi się widzi, że teraz to wszystkie płaje i płaiczki do Skalnicy biegną...
— Słyszy pan major, co on mówi? — zwrócił się Jerzy do majora Rzęckiego. — Tak też panu majorowi meldowałem...
— Hm... hm... — zamruczał major i dorzucił: — Ależ ktoś tu nawarzył piwa! Nie wiem tylko, kto je pić będzie. Byle nie wy, Brzeziński...
Jerzy spojrzał spokojnie na dowódcę batalionu i odpowiedział natychmiast:
— Ja pić nie będę, panie majorze, ale ktoś to zrobi, bo ja mu w tym dopomogę!
Po posiłku major wraz z Brzezińskim udali się na łowiska. W drodze kłusownik opowiedział Jerzemu, że na łowisku, gdzie stawiał szałas, widział z daleka byka.
— Stary rogacz, zliczyć na nim parostków nie mogłem, ale musi być dwudziestak, jeżeli nie starszy jeszcze, bo strasznie w karku gruby i rogi na karku nosi — ciążą mu.
— Tedy ileż mamy razem rykowisk? — spytał major.
— W bliskości od obozu siedem i pięć dalszych, panie majorze — odpowiedział strzelec.
— Które ma najlepsze byki?
— Pod Lidową na butynie, na Stychowej Kiczerze i na Lidowej Kiczerze, bo tam trzy osiemnastaki wychodzić poczęły.
— Gdzie radzicie mi generała postawić? — zadał nowe pytanie major. — Nie bardzo on chodzić może, bo już wiekowy i na serce słaby.
— Melduję posłusznie, żeby postawić pana generała na wypalenisku nad potokiem, bo tam będą ryczały byki średnie, ale za to kilka ich jest, więc strzelanie będzie — doradzał Jerzy.
— Dobra! Na dalsze panowie oficerowie losy pociągną — powiedział Rzęcki.
— Ja bym chciał, żeby pan major dostał miejsce na Stychowej Kiczerze — uśmiechnął się Gabara.
— A bo co? — zaciekawił się oficer. — Coś kapitalnego?
Kłusownik oczami począł łypać w nagłym podnieceniu i szepnął tajemniczo:
— Ryczeć będzie stary, strasznie stary, siwy na karku byk! Ja go od dawna znam. Chytry on!... Czuch ma niczym pies gończy... migiem strzelbę zwęszy... Jego w młodości „graf“[3] Baworowski kulą trafił, ale on po-o-oszedł! Od tego rykowiska podejść się nie daje. Ryczeć — ryczy, ale chytry jest, bo ciągle węszy. Poryczy, urwie, znów poryczy i chrapy rozedmie, by węszyć... Ale byk bo byk! Takiego jednego ubić, to na całe życie starczy! Lepszych rogów na całym świecie nie znaleźć! W rozłodze człek się zmieści! Ta-a-akie rogi!
Długo jeszcze opowiadał Iwan Gabara wychwalając swego byka, a major Rzęcki zajęty swymi myślami zapisywał coś do notatnika.
Przed wieczorem powrócili do gajówki. Usiadłszy przy stole major wesołymi oczyma spojrzał po obecnych.
— Zdaje mi się, chłopcy — powiedział — że będziemy mieli wspaniałe łowy, o których głośno stanie się w Europie, gdy nasi goście zagraniczni z trofeami powrócą do domów i będą opowiadali i pisali o uroku naszych puszcz górskich i obfitości w niej zwierzyny królewskiej! O to nam właśnie idzie. Niech świat jak najwięcej mówi i słyszy o Polsce, bo przez 150 lat nikt o niej nie wspominał, chyba wtedy tylko, gdy my sami zmuszaliśmy do tego Europę, wszczynając szalone powstania, ba! — prawdziwe wojny, jak to było w r. 1831-ym.
Nagle odezwał się Bajbała.
Nikt nie spostrzegł, jak wszedł i stanął przy progu. Teraz miętosząc w ręku uszatą czapę — „kłepanię“ i patrząc twardo w oczy majorowi, mówił:
— Tedy, słyszał ja o tym od starego grafa Sapiehy, Polacy z Moskalami o Polskę się swarzyli. No, i cóż? Moskal jak był wrogiem, tak wrogiem i pozostanie, bo to wraże plemię... i zawsze takim będzie, bo i teraz jak może, tak szkoduje, ino nie każdy o tym wie... oj, nie każdy!
Słuchającemu go Jerzemu nagle błysnęło coś w głowie. Zdawało mu się, że rozumieć zaczyna ostatnie wypadki, że przestają być dla niego tajemnicą.
Nie o Birze, Bajbale i tym zabitym w mazance myślał teraz, lecz całą uwagę swoją skupił koło znalezionego w gajówce Jakowenki.
Nie zdradzał się jednak i tylko zestawiał wypadki, dociekał, zadawał sobie pytania i sam na nie odpowiadał.
— Co bym dał, żebym potrafił zdybać tego Spiridona Birę! — myślał, ale nawet marzyć o tym teraz nie mógł, gdyż musiał pozostawać przy majorze i myśliwych, którzy pojutrze już mieli przybyć do obozu.
Jednak niespodziewane przybycie Bajbały i jego odezwanie się na inne tory skierowały myśli Brzezińskiego.
Tak długo kluczył po obozie, aż spotkał Bajbałę na osobności.
— Słysz, Hryciu, zbiegnijcie ku potokowi, zaraz tam przyjdę — powiedział.
Gajowy wbił w niego ponure oczy i w milczeniu skinął głową.
Gdy Jerzy po paru minutach zeszedł na zdziar, znalazł tam gajowego. Hryć siedział na kłodzie skamieniałej buczyny i pykał dymem z fajki.
Brzeziński podszedł do niego i prosto z mostu spytał:
— Dlaczego razem ze Spiridonem i tym trzecim zabiliście Jakowenkę?
Bajbała opuścił głowę i nie podniósł oczu na strzelca.
— Gadajcie, Hryciu, bo tak dla wszystkich będzie lepiej! — popędzał go Jerzy.
Bajbała wytrząsnął popiół z fajki i podparłszy głowę rękami zamyślił się. W jego postawie i wyrazie twarzy nie wyczuwało się już trwogi i wahania. Nie wydawał się nawet zaskoczonym tak obcesowym pytaniem. Namyślał się układając odpowiedź, przypominał coś sobie i ważył w umyśle każde słowo. Nagle się ożywił, wyprostował i rzekł smutnym głosem:
— I wy, panie, zabilibyście takiego Jakowenkę! Zabilibyście i — tyle! Posłuchajcie mnie i osądźcie... Jakowenko zbałamucił syna Biry — Denisa i mego Aleksego, żeby od komunistów przez Czechosłowację na węgierską stronę coś tam przenosili, pieniędzmi ich skusił, bo wiadomo — wielka to pokusa! Denisa węgierscy strażnicy schwytali, a potem sądzili chłopca w Budapeszcie i... powiesili... Mój zaś Aleksy, choć go odmawiałem, poszedł i dostał się do więzienia... Już trzeci rok gnije za kratami w Esztergomie, a kiedy temu koniec będzie — Bóg jeden wie!... Tak my we trzech umyślili Jakowenkę i innych takich, którzy zakazane rzeczy dostarczali naszym chłopakom, zamanić na Malchową połoninę i ubić... Tak też i zrobiliśmy, tylko, że Jakowenko się bronił i strzelił do Hawryły, brata Biry... To już i wszystko, panie, a teraz wasza wola, róbcie, co chcecie...
— Poczekajcie, poczekajcie — przerwał mu Jerzy — coście wy palili w gajówce?
Bajbała podniósł na niego ponure oczy i odpowiedział natychmiast:
— Policja, spisawszy protokół, pozostawiła trupa na miejscu, trzeba więc było go spalić, by nikt nie dowiedział się, kto to był, bo Jakowenko — to przybrane nazwisko... Trzeba też było spalić całą bibułę, moc jej nawiózł Jakowenko spoza rumuńskiej granicy! Gdyby znaleźli ją u mnie, powiedzieliby sędziowie, że to ja ją rozdaję. Spaliliśmy wszystko, teraz ino wy wiecie całą prawdę, a przysięgam na krzyż święty, że prawdę mówię!
Brzeziński zamyślił się. Sprawa nie była łatwa, bo różne uczucia walczyły z sobą w sercu i głowie żołnierza. Unieszkodliwić wroga i burzyciela — święty obowiązek obywatela, zabić człowieka w czasach pokoju — jest to bezprawie. Co tu robić? Jak tą sprawą pokierować?
Długo głowił się Brzeziński, aż w końcu tak zawyrokował:
— Bajbało, po skończonych łowach pójdziecie do Skalnicy po Birę i z nim razem pojedziecie do prokuratora w Kołomyi i wszystko mu, jak mnie w tym miejscu po prawdzie wyznawać będziecie.
Na tym stanęło.
Gdy wieczorem Brzeziński zameldował majorowi o tym, co z Bajbały wyciągnął, ten bardzo się przejął opowiadaniem i zaklął:
— Psia krew, wszędzie, różnymi drogami sączy się trucizna bolszewicka. Rozumiem tych biedaków! Iluż to ludzi omamili już komuniści i popchnęli na szubienicę?! Mam ja w Stanisławowie znajomego adwokata, więc napiszę do niego, by dopomógł w tej sprawie. Jeżeli chłopy mówią prawdę, wtedy nie wielką dostaną karę, tym bardziej, że ten drań, Jakowenko, zabił owego Hawryłę, więc inni musieli bronić własnego życia...
Podziękowawszy majorowi za obietnicę Brzeziński odnalazł Hrycia i powiedział mu o tym.
Bajbała ucieszył się. Podszedłszy do majora i nic do niego nie mówiąc pocałował go w rękę i odszedł.
— Jakiś poczciwy Hucuł! — zauważył major.
— A ja myślałem, że to on właśnie jest prawdziwym mordercą! — szepnął z wyrzutem w głosie Brzeziński.
— To tak, jak w swoim czasie byłem przekonany, że wy jesteście kłusownikiem — powiedział major Rzęcki. — Sąd ludzki o bliźnim często bywa mylny i krzywdzący, ale trzeba umieć naprawić krzywdę, Brzeziński...
— Tak jest, panie majorze! — odparł Jerzy.