<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII
PIERWSZY DZIEŃ ŁOWÓW GÓRSKICH

Wreszcie nastał dzień łowów.
Jerzy nie był obecny przy powitaniu przez majora Rzęckiego przybywających gości, gdyż ostatnią dobę spędził na łowiskach, szkoląc tam przewodników.
Do podprowadzania myśliwych wybrał poza sobą samym Iwana Gabarę, który miał obsłużyć gości na Stychowej Kiczerze, — Dawidczuka mającego ostry słuch i doskonały wzrok posłał na Zieloną Kiczerę; Bajbałę osadził na starym butynie pod Lidową, Świrczykowi polecił słuchać rykowiska w uroczysku Kluczyk, sobie zaś wyznaczył podchody z generałem węgierskim; Miko i Mitro mieli obsłużyć innych starszych oficerów w puszczy w pobliżu obozu.
Ludzie byli już na swoich placówkach, gdy przed świtem jeszcze zaczęli przybywać myśliwi. Majorowi Rzęckiemu wypadł los na Stychową, dokąd prowadziła ciężka i daleka droga.
Brzeziński zameldowawszy się u węgierskiego generała, który mówił dobrze po słowacku, więc jako tako mógł porozumieć się ze strzelcem, oddał dwóch innych oficerów pod opiekę Mika i Mitra, sam zaś poprowadził gościa cudzoziemskiego.
Szli około dwóch kilometrów, aż wreszcie wyszli na stare, olszyną zarośnięte poręby. Całe stosy suchych gałęzi przegradzały drogę. Trzeba było przełazić przez zwalone pnie drzew i skakać przez głębokie wykroty.
Generał, chociaż porządnie zdyszany i spocony, szedł jednak dziarsko.
Las stał w jaskrawej szacie. Czerwone buki, złote olsze w mroku nawet pięknie odcinały się od szafirowej ściany puszczy świerkowej. Bure, zielone, szkarłatne i żółte trawy i badyle, już zwarzone mocnym przymrozkiem, tam i sam wyzierały z płatów śniegu, który spadł poprzedniej nocy i nie stopniał, chociaż dzień był słoneczny.
Z gąszczu, gdy przechodzili koło zarośli młodej buczyny, wypadł rogacz, stanął, przyjrzał się idącym ludziom i zniknął w wysokiej trawie. Z pobliskiego wierchu niby przeczuwając zdobycz zerwał się orzeł i jął krążyć nad wyżarem[1] od czasu do czasu wydając przenikliwy skwir.
Brzeziński prowadził generała w stronę szerokiej i płaskiej rozłogi, gdzie ryczał od dwóch już dni jeleń, wołając łanie i wyzywając przeciwników na śmiertelny bój.
Podchodzili w słabej poświacie zatrzymując się co kilka kroków, by posłuchać.
Na porębie panowała głucha cisza.
Generał niespokojnym, pytającym wzrokiem spojrzał na Jerzego i raptem stanął jak wryty.
Gdzieś, zdawało się, zupełnie blisko odezwał się jeleń.
Groźny, głuchy, do przeciągłego westchnienia podobny ryk jego odbił się od ściany puszczy, przerzucił się pod sam wierch góry i pobiegł rozbiwszy się na setki głosów i dalekich ech.
W półmroku wszystko wydawało się niejasne, tajemnicze i oszukańcze.
Generał kilka razy zrywał karabin z ramienia i wpatrywać się poczynał w skłębione krzaki lub sterczący w trawie pień, przyjmując ich zwodnicze kształty za jelenia, lecz Jerzy potrząsał głową w milczeniu i prowadził dalej. Sam też czuł podniecenie słuchając namiętnych poryków byka i odpowiadającego mu echa.
Tak doszli do rozłogi i tu stanęli.
Brzeziński musiał się rozejrzeć. Przez kilka chwil ostrożnie odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie wypatrzył byka. Stał pomiędzy dwoma pniami i wyciągnąwszy szyję z zarzuconymi na kark rogami ryczał przeciągle. Koło jego pyska kłębiła się opadająca para.


...Byk postąpił kilka kroków naprzód...

Jerzy pochyliwszy się do samej ziemi przysunął się do generała i ręką wskazał mu majaczącą w mętnej pomroce sylwetkę jelenia.
— Proszę nie strzelać, bo komory nie widać za pniem. Musi przecież wyjść na odkryte miejsce...
Generał przyłożywszy do oczu lornetę polową oglądał byka.
Palcami pokazał, że mają przed sobą czternastaka, i sprawdził, czy luneta dobrze ustawiona na lufie. Z lekkim brzękiem opuścił bezpiecznik.
Byk po chwili postąpił kilka kroków naprzód i pochyliwszy rogaty łeb znieruchomiał.
Mimo, że myśliwych dzieliła od niego odległość co najmniej dwustu metrów, słyszeli wyraźnie chrapanie jelenia i zgrzyt racic bijących w piargowy grunt.
Powoli poczęła unosić się lufa karabina. Brzeziński oczyma powstrzymał generała w chwili, gdy ten pochylał już głowę ku kolbie.
— Daleko... — szepnął — musimy dojść jeszcze ze sto kroków... Stój! Proszę stać! — poprawił się Jerzy i wystawiwszy głowę z krzaków wpatrywał się w coś, co nagle zamajaczyło na skraju poręby.
Jakaś ogromna, czarna sylwetka sunęła przedzierając się przez gąszcz niskich, skłębionych krzaków i wysokich, szeleszczących badyli.
— Niedźwiedź, czy co? — zdumiał się Jerzy, lecz niebawem wypatrzył wszystko: gruby, o zjeżonej sierści kark, olbrzymi wieniec niby dwie suche gałęzie pełne krótkich sęków i czarno-płowy grzbiet starego byka. Szedł dumnie, z podniesionym łbem, chciwy krwawego spotkania z ryczącym rywalem.
— Tam!... tam!... — szeptał Brzeziński wskazując generałowi zbliżającego się byka.
Przybysz dostrzegł wreszcie przeciwnika i pochyliwszy łeb ku ziemi i zezując w jego stronę począł obchodzić go. Chciał przyjrzeć się dobrze śmiałkowi, który nie ustępował z placu, ocenić jego siłę i dopiero wtedy rozpocząć pojedynek. Pochłonięty widokiem wroga zbliżył się na jakieś osiemdziesiąt metrów do zaczajonych myśliwców, dygocących nie tyle z zimna, ile z silnego podniecenia łowieckiego. Zmniejszył się też dystans dzielący ich od czternastaka, bo i ten bijąc w ziemię racicami, jął przecinać drogę przybyłemu na jego wojowniczy zew przeciwnikowi.
Generał drżącym ze wzruszenia głosem szepnął do strzelca:
— Ten drugi... dwadzieścia cztery mieć parostki, stary, oj, bardzo stary sztuka! Można dwa jeleń wziąć dubletem!
— A jakżeby inaczej! — wyrwało się mimo woli Brzezińskiemu.
W tej samej chwili huknął strzał, a po nim drugi.
Stary jeleń podniósł się na tylnych biegach i z trzaskiem łamanych krzaków runął martwy w ich haszcze, czternastak potknął się nagle, ukląkł, lecz wnet zerwał się i mignął płowym bokiem w zaroślach, zarzuciwszy rogi na kark.
Coś się popsuło generałowi w zamku i karabin nie wypalił.
— Strzelać! Strzelać! — krzyknął zrozpaczony generał wskazując Jerzemu pędzącego jelenia, który wypadł właśnie na małą polankę przesadzając pnie i stosy gałęzi, złożonych niegdyś przez drwali.
Brzeziński wziął go na cel i czekał.
Byk raptownie skręcił w lewo odsłoniwszy cały bok.
Trwało to jedną sekundę zaledwie, ale tego tak krótkiego czasu starczyło Jerzemu, by umieścić muszkę karabina na komorze i strzelić.
Jeleń niby piorunem rażony zwalił się łbem zarywszy się w wysokiej trawie.
— O-o-o, pięknie, bardzo pięknie strzela! — wołał generał węgierski i wyjąwszy natychmiast srebrną papierośnicę ze złotymi literami wyciągnął ją do strzelca.
— Prezent, od generała, na pamiątkę, souvenir[2] z polowania! Pięknie strzelać, bardzo pięknie! A mój był też piękny!
— Tak jest, panie generale, piękny, stary byk, bo tamten drugi — to niby cielak przy byku pana generała! — podtrzymał zachwyt gościa Brzeziński.
Powracali do obozu, gdy słońce stało już dobrze nad widnokręgiem.
Generał długo bowiem nie chciał odejść od swojej zdobyczy. Trofeum rzeczywiście było wyjątkowe. Takiego kapitalnego byka od kilkunastu już lat nie zdobył żaden myśliwy.
Toteż generał oglądał go z zachwytem, fotografował z różnych stron, mierzył wysokość, rozpiętość i grubość wieńca, naszkicował w notatniku bogato uperlone róże obsady rogów, słowem — we wszystkich szczegółach wystudiował zabitego jelenia i coraz bardziej czuł się zadowolony z tak wielkiego i prawdziwego sukcesu.
Obejrzał potem czternastaka i przekonał się, że kula karabinowa ugrzęzła w lewej nodze, nawet nie uszkodziwszy kości.
— W pośpiechu obniżyłem cel! — mruknął z uśmiechem generał.
— Tak jest, panie generale, gdyby trochę wyżej, trafiłby pan generał akurat w główkę kości i wtedy byk nie poszedłby — pocieszył go Jerzy i dodał: — Ale daleko do niego było.... i stał jakoś niewygodnie...
— No, no — niewygodnie! — zaśmiał się poczciwy Węgier. — Wyście go zdmuchnęli jak świeczkę w pełnym biegu... Niewygodnie, cha-cha-cha!
— Trafunek, panie generale, tak jakoś się złożyło samo — tłumaczył się skromnie Brzeziński i po chwili spytał: — Co się stało z karabinem pana generała?
— Zaciął mi się... Nigdy mu się to nie przydarzyło. Taki porządny Manlicher, wypróbowany!
To mówiąc podał broń strzelcowi.
Brzeziński obejrzał karabin i spostrzegł, że do zamka trafił jakiś patyk.
— O-o, już! Jakiś suchy sęk trafił i przytrzymał spust... — powiedział.
Generał uspokoił się wreszcie. Sapnął głośno i wyjąwszy z kieszeni cygaro, zaczął go zapalać.
Powoli, by nie męczyć się napróżno, zbliżali się ku obozowi.
Generał opowiadał Jerzemu o swoich polowaniach za młodu w puszczy Białowieskiej na żubry i w Indiach — na tygrysy, do których się strzela siedząc na słoniu.
Tak rozmawiając doszli do gajówki Świrczyka. Innych myśliwych jeszcze nie było, bo mieli kawał drogi z łowisk.
Dopiero po godzinie zaczęli nadciągać z różnych stron.
Wkrótce zebrało się całe towarzystwo: generał węgierski, pułkownik łotewski i pułkownik francuski, jako goście, nadleśniczy z Jawornika, który ze swymi ludźmi zorganizował przyjęcie w szopie, i piętnastu oficerów z dowódcą i majorem Rzęckim na czele.
Panowie golili się i myli w izbie gajowego, służba leśna z Jawornika pod komendą leśniczego przygotowywała śniadanie w szopie.
Jedna po drugiej przybywały partie przewodników, za którymi chłopi okoliczni znosili upolowaną zwierzynę.
Na rozkładzie przed gajówką ułożono sześć byków — czterech dwunastaków i dwa, zabite przez generała i Jerzego.
Myśliwi długo oglądali swoje trofea, fotografowali jelenie i sfotografowali się sami z całym towarzystwem. Z tego najwięcej się cieszyli Wasyl Dawidczuk, Miko i Mitro, gdyż fotografowano ich po raz pierwszy i do tego w tak świetnym towarzystwie.
Triumfatorami tego dnia oprócz generała byli obaj cudzoziemscy pułkownicy, dowódca pułku i młody porucznik, zawołany myśliwy i dobry strzelec.
Brzeziński zbliżył się do Iwana Gabary i warknął:
— Cóż ty, drabie, szczekałeś po próżnicy o jakimś tam byku? Przyśnił ci się czy co, psia krew?
Kłusownik ręce rozłożył i szepnął:
— Wyszedł, jak Boga mego kocham, wyszedł, ino pan major nie strzelał...
— Major nie strzelił? — zdumiał się Jerzy.
— Bo to widzicie, panie, byk szedł i jeszcze nie ryczał. Tedy major powiada: „niech sobie idzie, to może na tego Francuza wychynie... Niech on go ustrzeli...“ No, i byk poszedł, a potem ryczeć zaczął na małej Jaksowej połoninie, ot, wyżej, nad Stychową Kiczerą...
Brzeziński podszedł do majora.
— Panie majorze, pozwolę sobie zapytać, czy na Kiczerze było rykowisko?
Rzęcki ścisnął Jerzemu ramię i szepnął:
— Ja wam powiadam, że takiego olbrzyma nigdym nie widział! Szedł na sto metrów ode mnie, komorę wystawiwszy jak tarczę...
— Panie majorze!...
— Chciałem, żeby go ustrzelił pułkownik francuski i puściłem byka, a on — szelma wyszedł na polanę ponad puszczę i ryczał sobie drwiąc ze mnie..., ale ja go tak nie zostawię, choćbym miał za nim na rumuńską przejść stronę — rzucił przez zęby major.
— Panie majorze, nie puścić takiego! — zawołał Brzeziński.
Major zaśmiał się głośno i powiedział:
— Cuda o was opowiada pan generał! Podobno w całym pędzie zwaliliście czternastaka? Jak to było?
Brzeziński zameldował o przebiegu rykowiska, a gdy wspomniał o zacinającym się karabinie generalskim, Rzęcki klepnął strzelca po ramieniu i zawołał:
— No, ależ rzeczywiście piękny dostaliście upominek od generała! Oho, jaka wspaniała papierośnica! Patrzcie, monogram generała z hrabiowską koroną, bo nasz gość z bardzo arystokratycznego pochodzi rodu. Cieszę się, że wam się tak z miejsca powiodło!
— Ja to miejsce upatrzyłem, ale myślałem, że tam na rykowisko wychodzą młodziki, panie majorze, aż tu raptem taki staruch się nawinął...
— Bardzo, bardzo to dobrze się stało, gdyż na generale najwięcej nam zależy — odparł major Rzęcki i zwracając się do gości, oświadczył:
— Panie generale, panie pułkowniku, panowie oficerowie, pan nadleśniczy, nasz uprzejmy gospodarz, prosi na przekąskę!
Całe towarzystwo ruszyło ku szopie rozmawiając wesoło.
Brzeziński ze swymi ludźmi poszedł do gajówki, gdzie i dla nich przygotowany był posiłek i dwie flaszki „wyborowej“.
Trącając się kieliszkiem z Bajbałą Jerzy pochylił się ku niemu i szepnął:
— Za wasze zdrowie, Hryciu! Porządny z was chłop i sąd polski wyciągnie was z biedy! Możecie spać spokojnie!...
— Strzelec Brzeziński, do panów oficerów! — krzyknął otwierając drzwi gajowy jawornicki.
Jerzy zerwał się z miejsca i wybiegł na dwór.
Generał ujrzawszy strzelca, zawołał do niego po słowacku:
— Nie wiedzieć, że wy, druhu, żołnir... Tedy siadać przy mnie, drugi stary żołnir i pić szklaniczkę śliwowic, dobry śliwowic, co może tyle mieć roków, jak ja! Hę? Dobry, mocny, uczciwy śliwowic? No, teraz zakąsić kawałek szynki... domowej z mego Kalagom...
Oficerowie zaczęli wypytywać Brzezińskiego o rykowiska i o to, co widział w puszczy górskiej, a ucieszyli się bardzo, gdy strzelec upewnił ich, że nie tylko na trzy dni, ale choćby na tydzień nie zbraknie pewnych łowisk.
— Panowie oficerowie bez byka nie powrócą do Warszawy. Każdy będzie miał swego na rozkładzie — mówił Jerzy. — W zimie zaś kupę dzików nabić można w buczynach podgórskich. Tyle tego tu jest, a sadliste to, ledwie łazi, bo im brzuchy po ziemi się włóczą!
Gdy znowu nawiązała się ogólna rozmowa, Brzeziński ubił dwa interesy. Przekonał majora Rzęckiego, że należy przyjąć na stanowisko gajowego Iwana Gabarę i nie zwlekając, dziś jeszcze obmyślić pomoc dla Bajbały.
— Czekajcie, Brzeziński! — przypomniał coś sobie major. — O synu Bajbałowym mówiłem z generałem. Napiszcie mi tylko porządnie i szczegółowo, jak ta sprawa wygląda, kiedy dostał się chłopak do więzienia i do jakiego. Będę prosił pana generała, aby coś dla chłopca zrobił w Budapeszcie. Mam nadzieję, że to będzie miało pożądany skutek.
— Dziękuję, panie majorze, bo mi tego Bajbały okrutnie żal! — odpowiedział Jerzy.
Po śniadaniu myśliwi udali się na spoczynek, a koło godziny drugiej po południu Brzeziński prowadził już całe towarzystwo ku klauzie na Szybenym i stamtąd do drogi nad Czeremoszem, gdzie czekały na gości samochody i wozy, którymi mieli odjechać na obiad do Jawornika.
Nadleśniczy bowiem zaprosił myśliwych, oraz przybyłych do Jawornika starostę i dyrektora lasów państwowych do swojej siedziby, położonej malowniczo wśród lasu świerkowego, na pagórku, skąd roztaczał się piękny widok na wartką strugę Czeremoszu i zielone łąki z rozrzuconymi tam i ówdzie grażdami Hucułów jawornickich.
Brzeziński razem z Bajbałą spisał całą sprawę jego syna i skończywszy z tym, skrzyknął Iwana, obu gajowych i swoich chłopców, aby raz jeszcze obejrzeć jutrzejsze łowiska, wszystko sprawdzić i skontrolować.
Gdy zbliżali się do Lidowej spotkali nagle zezowatego chłopa w burym sieraku i nowych „kraszenyciach“ — czerwonych portkach.
Jerzy od pierwszego rzutu oka domyślił się, że widzi przed sobą Spiridona Birę. Hucuł zbliżył się do niego i powiedział:
— Posłał po mnie, panie, gajowy Bajbała, by wam w łowach dopomóc. Znam ja tu każdego bodaj jelenia i każdą ścieżkę w puszczy. Mogę doprowadzić panów myśliwych do „wiernych“ rykowisk.
Jerzy przyjrzał mu się uważnie. Chłop miał twarz smutną, ale poczciwą; w zezowatych ślepiach jego widniał strach i oddanie.
— Czy wiesz, że Bajbała wyznał mi wszystko? — spytał Brzeziński.
— Wiem, dziś w nocy widziałem się z Hryciem... — odpowiedział Bira i westchnął głęboko.
— Znacie jakieś inne rykowiska, Spiridonie?
— Znam, panie, ale na wysokiej połoninie Siwaszowej! Droga przez puszczę ciężka, ale tam ryczy kilka byków, a jeden tak głucho, że pewnie stary jest — opowiadał chłop.
— Poprowadzicie tam jutro dowódcę pułku, bo pan pułkownik mówił mi, że chce spróbować ciężkich łowów i długiego marszu górskiego — zdecydował Jerzy.
— Dobrze, panie, już ja pana pułkownika podprowadzę! — ucieszył się Bira.
Koło godziny dziesiątej dopiero powrócił Brzeziński do gajówki. Rozesłani przez niego ludzie ściągali z różnych stron.
Myśliwi dawno już spali w szopie i tylko major Rzęcki posłyszawszy kroki powracających przewodników wyszedł, by wypytać Jerzego o jutrzejszy dzień.
Dowiedziawszy się o propozycji Biry ucieszył się, bo wiedział, że trudne warunki polowania sprawią przyjemność dowódcy pułku.
— Nasz pułkownik uda się tam zapewne z francuskim pułkownikiem Gaillardem, bo to sławny podróżnik i własnymi nogami przemierzył bodaj całą pustynię Saharę i dżunglę w Gabonie[3].
Wkrótce wszystko się uciszyło w obozie, tylko „Wowczok“ od czasu do czasu poszczekiwał i warczał, zaniepokojony obecnością nieznanych mu ludzi.
Szumiał las i szeleściła trawa, bo dąć począł zimny północno-wschodni wiatr.
Koło północy przyniósł on śnieg i sypnął nim obficie.
Wierzchołki gór okryły się białymi czapami i kurzyły się, gdy wicher poczynał smagać potężnie.
Brzeziński raz po raz wychodził z gajówki i martwił się.
— Śnieg — to dobrze — myślał — ale wiatr może popsuć całe polowanie! Ani ryku się nie posłyszy, ani podejść nie będzie można, bo byki w mig zwęszą myśliwych...
Martwił się chłopak przez całą noc i uspokoił się dopiero wtedy, gdy wiatr ucichł i umilkła rozmiotana puszcza.
Spojrzał na zegarek i wyszedłszy z gajówki gwizdnął trzykrotnie.
— Panowie, wstawać! Łowy czekają! — dobiegł z szopy wesoły głos majora Rzęckiego.
Myśliwi jeden po drugim wychodzili z szopy i pocierając ręce szukali w mroku swoich przewodników.
W kwadrans po pobudce w obozie zostali tylko gajowi jaworniccy i gazdowie do znoszenia zwierzyny.
Biały „Wowczok“ rwał się na postronku, szczekał i wył.
— Cichaj ty, żjerwo[4] paskudna! — machali na niego rękami Huculi. — Cichaj, kudłaty!





  1. Miejsce, wypalone przez pożar leśny.
  2. Dar pamiątkowy.
  3. Posiadłość francuska w Afryce środkowej, granicząca z belgijskim Kongo.
  4. Huculska nazwa psa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.