<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI
A PRZECIEŻ NAD SZYBENYM NIESPOKOJNIE...

Brzeziński jechał brzegiem Czeremoszu, oddalając się od Jawornika ku południowi.
Skręciwszy na boczną drogę posuwał się kamienistą drogą, wbiegającą w ciemny las świerkowy.
Karek szedł, co chwilę otrząsając się i wymachując ogonem, bo cięły go bąki.
W pewnej chwili, gdy stanąwszy w łożysku potoczku, przecinającego drogę, pił, gwałtownie uniósł łeb i zachrapał.
Jerzy obejrzał się dokoła, lecz nikogo nie spostrzegł, chociaż wiedział, że w ten sposób ogierek jego uprzedza o zbliżaniu się obcego człowieka.
— Karko, coś tam zwęszył!? — spytał hucułka strzelec, wpatrując się w nieprzenikniony dla oka gąszcz krzaków, oplecionych zwiędłymi już pędami powojów, dzikiego wina i chmielu.
Ogierek stał z podniesioną głową, ostrożnie tulił i podnosił uszy, rozdymając chrapy.
Nagle drgnął, szarpnął się gwałtownie i uskoczył na bok, jak gdyby zamierzając ukryć się pod wysokim brzegiem potoku.
Brzeziński instynktownie zerwał z ramienia karabin i odsunął bezpiecznik. Krzaki na przeciwległym brzegu rozstąpiły się powoli i na skraj niewysokiego urwiska wyszedł człowiek. Stanął i dłonią zasłaniając oczy przed słońcem patrzał na jeźdźca. Przyglądał mu się również uważnie Jerzy. Zauważył straszliwie brudną, steraną twarz, długie kudły, pełne zielsk i suchych liści, przenikliwe, piwne oczy, czarną mazankę i łachmany, okrywające chude, kościste ciało. Spostrzegł też i odciśniętą na serdaku pręgę, która przekonała doświadczonego górala, że nieznajomy dopiero przed chwilą dźwigał na sobie ciężki karabin i że, zanim wyszedł z krzaków, gdzieś go ukrył. Nie znał tego człowieka i zresztą nie wyglądał on na kłusownika.


...Na skraj urwiska wyszedł człowiek...

— A przecież miał karabin i wcisnął go gdzieś do dziupli, czy pod wywrot — rozumował Brzeziński, wpatrując się w zezowate, strwożone oczy chłopa.
— A ja myślał, że to strażnik czy przodownik jedzie przez las — mruknął wreszcie nieznajomy, przybierając obojętną minę.
Jerzy skinął głową i uśmiechnął się nieznacznie.
— To dlatego wetknęliście gdzieś karabin? — spytał.
Nie zdążyło jednak przebrzmieć to pytanie, gdy chłop jak majak zniknął w haszczach. Brzeziński posłyszał łoskot toczących się kamieni, trzask łamanych krzaków i szybko zacichający tupot nóg.
— Oho! — podniósł ramiona strzelec. — Ten drab ma zapewne powody do unikania ludzi. Co by to być mogło?
Należałoby właściwie ścigać zbiega, lecz zastanowiwszy się nad tym strzelec przyszedł do wniosku, że nie jest to jego zadanie i że musi przede wszystkim ściśle wykonać rozkaz swojej władzy przełożonej, którą w tej chwili, na terenie huculskim jest łowczy kółka myśliwskiego, major Rzęcki.
Tak pomyślawszy, Brzeziński przerzucił karabin przez ramię i ruszył w dalszą drogę. Karek szedł już spokojnie, cicho parskając.
— Daleko już zapędził się ten drab zezowaty, bo go już koń zwęszyć nie może! — rozmyślał Jerzy, rozglądając się w koło i uchylając przegradzające drogę łapy świerkowe.
Mignęła mu z lasu szeroka linia przerębu, którą myśliwi „duchtem“ nazywają. Koniec jego wpierał się w podnóże wysokiej góry Lidowej.
— Blisko już do gajówki Bajbały — kombinował Jerzy. — Przejadę potok Werchny, potem olszowy rewir i zaraz za ostatnimi świerkami puszczy zacznie się nieuczęszczana od dawna przez juhasów połonina Malchowa, cała szczawiem zarośnięta. Tam właśnie stoi gajówka...
Coś jednak podszepnęło leśnemu człowiekowi ostrożność.
Zgarnął więc cugle, karabin zacisnął pod pachą i jechał cicho, bo Karek zrozumiał, jak się ma w podobnym wypadku zachowywać, więc stąpał nie potrącając kamieni i nie parskając.
Na połoninie panowała cisza. Tylko gdzieś spoza lasu dobiegało jękliwe kwilenie jastrzębia i żałosne pojękiwanie wilgi. Szeleściła pod kopytami zwarzona już przymrozkami trawa, szerokie liście i badyle.
Zszedłszy z konia, pchnął drzwi i wszedł do gajówki. Ciemno w niej było, gdyż Bajbała wychodząc przymknął szczelnie obie okiennice. Po chwili oczy Jerzego przyzwyczaiły się do mroku więc począł rozglądać się po izbie.
Zdumiał się ujrzawszy człowieka, leżącego na pryczy. Miał twarz zwróconą ku ścianie, na której widniała świeżo odłupana szczapa.
Brzeziński pochylił się nad leżącym człowiekiem i jął nasłuchiwać.
Nie mógł złapać echa jego oddechu, więc w jakimś przerażeniu szarpnął go i przewrócił na wznak.
Jerzy wydał okrzyk zgrozy. Na czole nieznajomego czarną plamą występowała w mroku otoczona skrzepłą już krwią rana, a obok na posłaniu cała kałuża krwi.
Brzeziński uspokoiwszy się nieco obejrzał zabitego. Miał on na sobie dobre ubranie i obuwie, z kieszeni marynarki zwieszał się srebrny łańcuszek od zegarka. W kieszeni pozostał nietknięty portfel z kilkunastu złotymi i rumuńskimi banknotami.
— Cóż do diabła! — zamruczał strzelec. — Człowiek, który przestrzelił na wylot głowę temu biedakowi, nie miał zamiaru ograbić go? Po co więc zabił? Kto zabił i kogo zabił?
Na tyle naraz pytań Jerzy nie otrzymał odpowiedzi.
Obchodząc nieco później izbę przekonał się, że morderstwo dokonane zostało tuż przy progu, dlatego kula, uderzywszy w ścianę ukośnie, odłupała szeroką drzazgę. Morderca po zabiciu złożył swą ofiarę na posłaniu, o czym świadczyły ślady krwi na deskach podłogi.
Jerzy raz jeszcze przetrząsnął kieszenie zabitego człowieka. W wewnętrznej kieszeni kamizelki znalazł dokument rumuński. Odczytał nazwisko i imię i zrozumiał, że papier ten został wydany niejakiemu Piotrowi Jakowence.
Włożywszy z powrotem paszport, wyszedł z gajówki. Miał ciężar na sercu i niewytłumaczony niepokój w duszy. Wzburzył go ponury dramat, który miał miejsce na zarośniętej szczawiami połoninie Malchowej i dręczyła niewyjaśniona zagadka, kto i za co zamordował nieznajomego Jakowenkę w gajówce Bajbały. Musiało się to stać zapewne w nocy, gdy gajowego nie było w domu. Myśl Brzezińskiego mimo woli zwróciła się ku zezowatemu Hucułowi, który uciekł przed nim.
— A przecież od razu poznałem, że nie jest kłusownikiem — przypomniał sobie strzelec i znowu pomyślał: — ale co mógł mieć za porachunki taki nędzarz z tym zamożnym zapewne Jakowenką, który ma rumuński paszport?
Nużyły i drażniły go te pytania.
Wskoczył na siodło i pojechał, usiłując zapomnieć o wszystkim. Jechał nasłuchując i szukając śladów jeleni, gdyż zbliżał się właśnie do zachwalanego przez Bajbałę uroczyska Kluczyka.
W puszczy panowała cisza.
Wyjechał wreszcie na szeroki płaj, biegnący od Hryniawskich połonin i tu spotkał patrol strażników granicznych. Wylegitymowawszy się opowiedział im o tym, co widział w gajówce i ruszył dalej.
Wkrótce przejeżdżał grzbiet i począł zniżać się ku kotlinie Szybenego, gdy nagle posłyszał strzał, a kula z przeciągłym świstem przeleciała mu nad głową.
— Przypadek, czy ktoś do mnie strzelił? — zadał sobie pytanie.
W tej samej chwili spostrzegł w dole, na dnie wąwozu, biegnącego jego zboczem człowieka i obu strażników, goniących go przez puszczę. Jeden z nich trzymał jeszcze karabin przy ramieniu.
— Strzelał do biegnącego, ale widać kula odbiła się od pnia i skręciła w moją stronę — kombinował Jerzy, śledząc przebieg pościgu.
Uciekający człowiek wpadł w gąszcz krzaków olszowych i zniknął w nich bez śladu. Próżno wpierali strażnicy swoje wierzchowce w haszcze, nie chciały wejść, czy nie mogły. Strażnicy dali jeszcze dwa strzały w zawiłą sieć krzaków i wysokich traw, po czym skierowali się ku gajówce.
— Słuchaj no, Bajbało — powiedział Brzeziński, gdy dojechał do swego obozu — u ciebie w domu nieszczęście...
Gdy opowiadał gajowemu o jakimś Jakowence, leżącym we krwi na jego posłaniu z głową roztrzaskaną kulą, Bajbała aż ryknął ze strachu.
— Co teraz ze mną zrobi policja?! Powiedzą, że to ja zamordowałem...
— Cóż znowu? — uspokoił go Brzeziński. — Przecież ty od wczoraj jesteś tu, z nami...
Przypominając sobie różne szczegóły, opowiedział o spotkanym w puszczy człowieku o zezowatych oczach i w mazance.
— Skąd mogę wszystkich znać, którzy włóczą się po puszczy i górach? — jąkał się Bajbała.
— Dlaczego uciekł on, gdy go o karabin spytałem?
Gajowy podniósł ramiona i szepnął:
— Nie wiem... Skąd taki żebrak miałby karabin?... Pistolet chyba na straszenie wilków, ale żeby karabin... Nie wiem, nie wiem — mruczał coraz niespokojniej — nic nie wiem...
Na tym ta rozmowa się urwała, bo Brzeziński nie chciał jej podtrzymywać.
Postanowił sobie tylko, że opowie o wszystkim majorowi i po skończonych łowach, gdy dostanie urlop, poszuka tego zezowatego włóczęgę. Czuł, że w tym morderstwie kryje się jakaś tajemnica, której bez wykrycia pozostawić nie wolno.
— Ja, panie, skoczę do gajówki... — poprosił go Bajbała po chwili.
— Nie, brachu, ty pozostaniesz tu, a Dawidczuk pojedzie do Jawornika i zaalarmuje posterunek policji, bo tego tak zostawić nie można — sprzeciwił się Jerzy.
Bajbała westchnął tylko i odszedł, ponuro patrząc w ziemię.
Niepokój jego i zachowanie się zwróciły na siebie uwagę spostrzegawczego strzelca. Od tej chwili śledził Bajbałę, nie spuszczając z niego oka.
Szopa była prawie gotowa. Pozostało tylko okryć dach trzciną z jeziora, oblepić ściany i wstawić okna i drzwi, które dostarczył nadleśniczy z Jawornika.
Iwan Gabara opowiedział Jerzemu, że odkrył na Łysej Kiczerze starą, już dobrze zarośniętą olszyną porębę, gdzie o świcie sześć byków trykało się rogami, że aż po wierchach łomot szedł, a jeden z nich był stary osiemnastak.
— Trza się śpieszyć, bo ino patrzeć odryczą się jelenie, a wonczas szukaj wiatru w polu! — mówił kłusownik.
Brzeziński ułożył telegram do majora Rzęckiego i polecił Dawidczukowi podać go w Jaworniku przed tym jeszcze, jak pójdzie na posterunek.
Wasyl powrócił przed północą, przywiózł zwinięty w długi rulon kobierzec do pokrycia podłogi i drugi do przyozdobienia ścian szopy, dwie firanki na okienka i blaszaną rurę do pieca kuchennego. W przeddzień przybycia myśliwych nadleśnictwo miało dostarczyć kilka krzeseł, duży stół, trzy umywalki i różne naczynia. Chłopiec opowiedział Jerzemu, że policja została powiadomiona przez straż graniczną o morderstwie w gajówce pod Lidową górą i rozpoczęła już dochodzenie.
— Byleby rychlej skończyli, bo będzie nam po łowisku się pętać i hałasy wyczyniać — martwił się strzelec.
— E-e, chyba nie! — uspokoił go Wasilko. — Taż oni rozumieją, że tak nie można. Mówił ja im, a oni gadali, że o wszystkim wiedzą. Nie pierwszy to raz mają u siebie takie polowanie.
— No, to dobrze! — pochwalił przyjaciela Jerzy. — A teraz powiedz mi, czy nie widzieliście czegoś niezwykłego w kniei?
— Nic my nie widzieli, ale słyszeli, że ktoś trzy razy strzelił w puszczy — odpowiedział Dawidczuk.
— To i ja wiem! — kiwnął głową Jerzy. — Rozpędzą nam takie syny zwierzynę! — Ogarnął go niepokój o przyszłe łowy.
W nocy, gdy wszystko już spało dokoła, Jerzego obudziło basowe ujadanie Wowczka. Ześlizgnąwszy się z posłania bez szmeru, otworzył drzwi gajówki i wyszedł na dwór. Wiał zimny wiatr i szeleścił suchym listowiem. Po jasnym niebie pędziły okrągłe obłoki, chwilami przysłaniając bladą tarczę miesiąca. Mrugały gwiazdy i, gdy wiatr ucichał, dzwonił głośno przelewający się po kamieniach strumyk.
Biały kundel biegał po polance i szczekał zawzięcie.
Jerzemu coś przyszło nagle do głowy. Wszedł do szopy, gdzie nocowali Bajbała i młodzi Huculi.
— Ssss... — syknął Brzeziński, spostrzegłszy puste posłanie Bajbały. — Uciekł do gajówki! Coś on o tej sprawie wie...
Powrócił do izby i położył się na ławie. Kundel umilkł wkrótce.
Jerzy usnął, lecz nie minęło godziny, gdy Wowczok na nowo wściekać się począł.
Brzeziński zerwał się z ławy i pobiegł do szopy, myśląc, że Bajbała powrócił ze swej tajemniczej wyprawy. Zawiódł się jednak. Gajowego nie było. Chłopcy chrapali zgodnym chórem.
Nagle rozległ się krzyk Świrczyka.
— Oj, ludzie, patrzcie — łuna nad puszczą!
— Co? Pożar leśny?! — wrzasnął przerażony Brzeziński i aż mu się włosy na głowie zjeżyły na myśl, że ogień rozpędzi całą zwierzynę.
Świrczyk popatrzył na łunę, pokręcił głową i mruknął jak gdyby zdumiony:
— Nie, to nie las się pali... Tak mi się widzi, że to Hrycia Bajbały gajówka... Polecę zbudzić go...
— Poczekaj! — zatrzymał chłopa Brzeziński. — Po co masz go budzić, wszak nic on na to nie poradzi. Czy będzie wiedział, czy nie będzie — i tak się spali jego chata...
— Taż i prawda! — przytaknął gajowy. — Tylko z czego by się zapaliła chata Hryciowa? Sam on w niej mieszka, jak borsuk, więc i tej nocy nikogo w niej nie było...
— Któż to wie? — szepnął Brzeziński. — Może juhasy zaprószyli iskrę watrę paląc...
— Skąd tam juhasy! — zawołał Świrczyk. — Tam nie ma wypasu, bo to chwastowata, kwaśna połonina. Każdy watah ją omija...
— Tedy nic nie rozumiem — mruknął Jerzy, myśląc o tym, po co pobiegł do swej gajówki Bajbała i dlaczego dopiero wtedy wynikł w niej pożar?
Tajemnica stawała się jeszcze bardziej zawiła i ponura. W grę wchodził trzeci człowiek — Hryć Bajbała.
Położywszy się Jerzy nie mógł usnąć, aż wreszcie trącił śpiącego na podłodze Gabarę i szepnął doń:
— Jak prędko, Iwanie, mógłbyś dojść do połoniny Malchowej?
Kłusownik popatrzał na niebo, poruszał grubymi wargami i odparł:
— Kiedy „stożary“[1] staną nad tym — ot tam — wierchem będę na Malchowej...
Jerzy zamyślił się obliczając czas. Spojrzał na zegarek.
— Za godzinę niespełna — szepnął. — Ej, nie dojdziesz!
— Dojdę, panie, owczym „trapaszem“, [2] co przez Syruczkę biegnie — również szeptem odpowiedział Iwan i raz jeszcze uważnie przyjrzał się Wielkiemu Wozowi.
— Jeżeli tak, to proszę was, Iwanie, idźcie zaraz i podpatrzcie wszystko, co się tam dzieje koło gajówki. Ale baczcie, by was nikt tam nie dojrzał, bo...
Chciał dodać: „bo może stać się nieszczęście“, lecz urwał i po chwili dopiero dorzucił:
— Aby żywa dusza was nie spostrzegła! Czuj duch!
Gabara skinął głową w milczeniu, cmoknął na psa, a gdy ten zbliżył się do niego, przywiązał kundla do żerdzi w zagrodzie. Przelazłszy przez worynię[3] wsiąkł w mrok.
Brzeziński usiadł na schodkach ganku i patrząc w gwiaździste niebo myślał.
Z puszczy dobiegały różne odgłosy. Trzasła gdzieś odrywająca się gałąź, gruchnęło o ziemię kilka odrywających się naraz szyszek, pisnął jakiś ptaszek, w suchych liściach zaszeleściło coś — żuk czy mysz, gromadząca skrzętnie zapasy na zimę, wreszcie — potoczył się po lesie groźny, głuchy poryk.
Brzeziński poderwał się ze stopnia. Stał i słuchał. Ryk jednak nie powtórzył się więcej.
— Pewnie młody i ochoczy byk, że tak wcześnie głos podaje — szepnął do siebie. Do świtania ze dwie jeszcze godziny pozostaje, a on już na rykowisko się wybrał... Durny!
Uśmiechnął się łagodnie i starał się zgadnąć, który z myśliwych jakiego ustrzeli jelenia.
— Chciałbym, żeby mój major doszedł do tego osiemnastaka, którego Iwan widział! A może tylko tak baja? E-e-e, chyba widział, bo aż mu oczyska świeciły się jak u wilka, gdy rozpowiadał mi o starym rogaczu...
Nie spostrzegł jak zdrzemnął się, oparty plecami o słupek ganku. Drgnął posłyszawszy powarkiwanie Wowczka. Biały owczarek majacząc w mętnej poświacie przedświtu przekręcał głową z boku na bok, cicho warczał i merdał opuszczoną zawsze kitą.
— Co u licha! — zdumiał się strzelec. — Czyżby Gabara już powracał?
Kłusownik wychodził właśnie na łąkę i szedł drobnym, szybkim krokiem ku gajówce.
— No, coś widział? — z zaciekawieniem i trwogą spytał Brzeziński. — Siadaj, boś zdrożony i mów!
— Oj, panie, com ja widział, com widział! — począł szeptać Gabara. — To Bajbała podpalił swoją gajówkę i z nim razem Bira-skotar z Butyny, ten, którego syna na trzy lata osądzili za to, że jakieś bolszewickie roznosił gazety, czy książki. Widziałem, jak Spiridon Bira rozbierał się, łachy swoje do ognia rzucał, a potem przebrał się, czystą koszulę wdział, i kraszanice, i sierak nowy, i kapelusz słomkowy... Wszystko to przyniósł mu Hryć — gajowy z lasu, a gdy ten na się przyodziewek nowy wkładał, łachmany jego palił, żerdzią przewracał, by lepiej je ogień strawił... Tak ja miarkuję, że on coś jeszcze palił, co zająć się nie chciało, bo na pogorzelisko suchych gałęzi cały stos narzucili i wciąż dodawali i dodawali, że aż powyżej iglic świerków płomień buchał... Nie wiem ino, co tam palili, bo kraśny ogień w oczy mi bił i ślepił...
— Ja wiem — szepnął Brzeziński.
— Wiecie, panie? Jeleń, może? — spytał kłusownik.
— Niech będzie choćby jeleń — mruknął strzelec. — A co było potem?
— Potem — to już nic... Bira pociągnął na Czeremosz, a Hryć uskokiem Lidowej na stary wybiegł płaj. Do nas widać podąża... Tedy ja, jakoście kazali, w mig trapaszem owczym podałem się tu, by wam o wszystkim donieść...
— Dziękuję wam! Możebyście wódki łyknęli?
— Oj, i jak jeszcze! Zimna miecie dujawica i po kościach chodzi — wyjąkał uszczęśliwiony Gabara, biorąc z rąk Jerzego manierkę.
— Daj Boże! — zamruczał przyciskając ją do ust.
Zabulgotała okowita raz i dwa. Iwan odsapnął głośno i pociągnął jeszcze jeden potężny łyk.
— Dziękuję, Bóg zapłać! — powiedział, rękawem ocierając wąsy i brodę. — Ulżyło. Rozgrzało...
— Kładźcie się teraz i nikomu o Bajbale ani słówka nie mówcie — surowym głosem upomniał go Brzeziński. — Ani słówka!
Spojrzawszy wymownie na Iwana wszedł do izby i rzucił się na siennik leżący na ławie.
Gabara pomrukując coś układał się na wojłoku, rozesłanym przy piecu. Do słuchu obu dobiegło dalekie krakanie wron.
Budził się dzień.





  1. Wielka Niedźwiedzica; Wielki Wóz.
  2. Ścieżką.
  3. Zagroda z żerdzi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.