<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIX
JAK TO PAN STAROŚCIAK OPOWIADAŁ

W kilka dni po złożeniu przez kompanię życzeń starszemu sierżantowi Bielskiemu, Jerzy Brzeziński otrzymał kartkę pocztową od panny Stefanii Szemańskiej, która donosiła o przyjeździe kuzyna, Władysława Starościaka, i na niedzielę wraz z Jerzym zapraszała na obiad kaprala Jańczyka.
— Nareszcie! — ucieszył się kapral i już z wieczora w sobotę począł przygotowywać się do wizyty. W robocie była benzyna, mydło do wywabiania plam, brzytwa, żelazko, nożyce i igły. Słowem — pan Wacław Jańczyk na serio szykował się do ataku na serca obu panienek i, jak człowiek wojskowy i do tego kapral, robił to poważnie i dokładnie. W całym pułku bodaj nie było tego dnia bardziej czystego i lepiej wyprasowanego munduru i spodni.
Brzeziński wyszedł z koszar wcześniej, gdyż przed obiadem jeszcze musiał odbyć lekcje i czekać na przyjście kaprala. Ledwie skończono naukę, rozległ się dzwonek i do przedpokoju wszedł bardzo uroczysty i nawet... uperfumowany Jańczyk.
Zadzierżysta panna Kazia z miejsca wzięła go w obroty a tak zabawnie, że kapral zapomniawszy o pewnym skrępowaniu przy pierwszej wizycie śmiał się jak szalony i w kilka minut po przyjściu czuł się tak, jak gdyby sto razy już był w tym przytulnym saloniku.
— No, no, cóż to za cudne dziewczyny wynalazł Jurek! — zachwycał się Jańczyk. — Dla takich to warto było pakować się do sadzawki z żabami i karpiami!
Jańczyk żartował, opowiadał z całą swobodą i swadą, a nawet próbował przekomarzać się z panną Kazią, ale dał temu spokój zrozumiawszy, że dowcipna i wygadana panienka nie pozwoli się zjeść w kaszy.
— Ależ ma pani języczek! — strzepnął rękami kapral śmiejąc się wesoło. — Pani to chyba nikt nie przegada!
— Cóż to?! Czy nie mówię mądrze?! — zawołała.
Nie zdążył odpowiedzieć na to, gdy do saloniku wszedł nowy gość. Był to pan Władysław Starościak.
Mimo, że nosił się po cywilnemu i miał na sobie nieco szeroką marynarkę, z pierwszego wejrzenia podobał się obu żołnierzom. Co prawda, że nie mógłby się nie podobać.
Mały, zwinny, szczupły, jak gdyby z lin mocnych spleciony, miał pan Starościak ściągłą, rumianą twarz i bystre, śmiałe, piwne oczy młodzika, choć w jego ciemnej czuprynie, szczególniej zaś na skroniach dużo już siwych srebrzyło się nici.
Na widok świetnie przedstawiających się żołnierzy jednego z najlepszych pułków, w oczach pana Władka zapaliły się gorące ognie, ni to radości, ni to zawiści, a może nawet smutku.
Mocno potrząsając i ściskając im ręce mówił dźwięcznym tenorem:
— Sierżant rezerwy, Władysław Starościak....
Oczu nie mógł oderwać od starszego strzelca i kaprala, którzy uczcili go stojąc w postawie zasadniczej.
Pani Szemańska ucałowawszy siostrzeńca zaprosiła całe towarzystwo na obiad.
Gdy wszyscy usiedli, panna Kazia wyszła do kuchni i powróciła niosąc kieliszki, karafeczkę wiśniówki i talerz z kanapkami.
— Dla uczczenia znakomitych gości napijemy się wódki! — wołała.

Wypili po dwa kieliszki, zagryźli kanapkami z szynką i serem i wtedy dopiero zaczął się właściwy obiad — doskonały barszcz z uszkami, schab z kapustą i jabłkami a na deser — galaretka pomarańczowa. Obiad przechodził w wesołym nastroju. Przyczynili się do tego przede wszystkim dowcipny i cięty Starościak, figlarna i śmiała Kazia i Jańczyk, który ze swadą opowiedział kilka wesołych kawałów.

Dla uczczenia znakomitych gości napijemy się...

Po obiedzie towarzystwo przeszło do saloniku na herbatę i tam to pani Szemańska zadała siostrzeńcowi pytanie:
— Władeczku, czy w wojsku syberyjskim znałeś sierżanta Bielskiego?...
Ledwie padło to nazwisko pan Władek zerwał się z krzesła i krzyknął:
— Bielskiego? Piotra Bielskiego?! Któż by go nie znał? Każdy z nas Sybiraków pamięta tego cudownego chłopaka!
— Opowiedzże nam o nim! — poprosiła panna Stefania czując na sobie ciepłe i wdzięczne spojrzenie Jerzego.
— Opowiem, opowiem, ale przed tym powiedzcie mi, gdzie on jest? Boże, pomyśleć tylko, że Piotr Bielski może żyje jeszcze! — wołał biegając po pokoju pan Starościak.
— Żyje i nie tylko żyje, ale jest starszym sierżantem w pułku panów! — ruchem głowy wskazując na Jańczyka i Brzezińskiego odpowiedziała wzruszona nagle panna Kazia.
— Nie wyjadę póki się z Piotrkiem nie zobaczę! — wołał pan Starościak.
Po chwili jak gdyby uspokoił się od razu. Stanąwszy przed żołnierzami przyciszonym głosem mówić począł:
— Czy wy wiecie, panowie, kto to jest Bielski? Najcichszy, najskromniejszy, najprawdziwszy bohater! Czy wy wiecie, że w naszej piątej syberyjskiej dywizji nadano mu przezwisko: „ojciec-dzieciuch“ i „święty szaleniec“?! Taki to jest człowiek ów Pietrek Bielski!
W saloniku zapadła taka cisza, jak gdyby makiem zasiał.
Pan Władek chodząc po pokoju urywanym z podniecenia głosem mówił:
— Do dywizji przyszedł mocno już poharatany na wojnie, z krokiewkami plutonowego, młodziutki, skromny chłopaczek, ale jak tylko stanął przed szeregiem i spojrzał, w oczach rósł i palił ogniem źrenic. Najstarsze wiarusy języka w gębie zapominali przed nim, a pod kolanami czuli galaretę, gdy spojrzał na nich baczniej... Jak się wziął do szkolenia podoficerów, to siedem potów z nas spędzał! Nielitościwy, ostry, wymagający, prawie przykry na służbie, ale do czasu aż się nie przekonał, że człowiek robi, co może i więcej nic już z siebie wycisnąć nie zdoła. Poznawszy wszystkich dokładnie każdego potrafił wykorzystać dla sprawy jak najlepiej... ale też nie było na świecie wierniejszego kamrata i lepszego przełożonego! Każdemu dopomógł, ułatwił, doradził, nieraz sam za niego to i owo zrobił, opiekował się, troskał o nas „ojciec-dzieciuch“. Niejeden ma mu do zawdzięczenia dużo — wielu życie nawet. Mnie też samego wyciągnął z pobojowiska pod wsią Głumilino, kiedy nasza kompania szła na zdobywanie Belebeju.
Pan Starościak usiadł i chciał zapalić papierosa, lecz natychmiast zerwał się znowu i krążąc po pokoju opowiadał dalej:
— Staliśmy wtedy na ochronie jedynej linii kolejowej pomiędzy Nowo-Mikołajewskiem a stacją Tatarskaja... Niby mieliśmy bronić kolei, ale ciągle wypadało robić głębokie wywiady i posuwać się w nieprzerwanych bojach. Pewnego razu posłano dwie kompanie naszego batalionu w step Kułundyński. Skupiło się tam parę tysięcy bolszewików, oraz bandy uzbrojonego i okrutnego chłopstwa. Partyzanci ci, dowodzeni przez oficerów bolszewickich, okopali się znakomicie, wybrali dogodne pozycje, my zaś rozsypawszy się w tyralierę szliśmy do ataku po gładkim, równym jak stół stepie Kułundyńskim. Prażyli oni do nas, jak do zajęcy biegnących spod nagonki, a my szliśmy wciąż naprzód i naprzód...
Pan Władek rękami zamachał w podnieceniu.
— Ludzie padali — zabici i ranni, a my parliśmy wciąż naprzód... Chłopcy już poczęli się kłaść za byle jaką zasłoną i wstawać nie chcieli, raczej nie mogli, bo sił im brakło, a wtedy gdzieś z flanki ruszyła natychmiast samotna postać. Przebiegłszy kilka kroków klękała i oddawszy dwa strzały, biegła dalej, jak gdyby sama w pojedynkę zamierzała zmierzyć się na bagnety z nieprzyjacielskimi kompaniami... Bolszewicy zasypywali biegnącego kulami a tak gęsto, że przesuwał się w obłokach kurzawy od siekących suchą ziemię strzałów... Wszyscy zdębieli, ale nie na długo, bo nasz kapitan krzyknął:
— Wiara! Toż przecież „święty szaleniec“ atakuje bolszewików!
— Plutonowy Bielski... — przebiegł po polu krzyk przerażenia. — Zginie!
— Niby wichura, co zmiata suche liście na jesieni, pognało bractwo. Dopędziliśmy Pietrka i przegoniliśmy go, a potem to już nic nadzwyczajnego nie było... Dorwaliśmy się do bolszewików i w robotę poszły bagnety, kolby, a to i wprost twarda pięść. Rozpędziliśmy hołotę na cztery wiatry i dwa jeszcze dni ścigaliśmy aż do wioski Sołonowki... I cóż wy myślicie? Wiara ze trzy dni brzuchem do góry leżała, jadła i wypoczywała, a Piotr Bielski na własną rękę etapy ustanawiał i na zarekwirowanych podwodach rannych do szpitala w Nowo-Mikołajewsku przewoził, codziennie sam na nocne czaty wychodził, by słabszym dać wypoczynek... E-ech, były to czasy!
Pan Starościak umilkł i zapaliwszy papierosa śledził strugę unoszącego się dymu.
Wszyscy milczeli nie przerywając jego zadumy i czując, że będzie opowiadał dalej.
Nadzieja ta nie zawiodła, bo sympatyczny gość począł nagle wichrzyć sobie czuprynę i mruczeć:
— Dalibóg wszystko się we mnie poruszyło, jakem posłyszał o Bielskim i już wiem, że w tej chwili jednym i tym samym oddychamy powietrzem — on i ja! Chciałoby się wszystko o nim opowiedzieć, wszystko, ale tego — taka moc, taka moc!... Przypominam sobie na przykład, już podczas odwrotu, gdy padł ostatecznie rząd syberyjski, wspierany przez Francję, Anglię i Amerykę, przez wojsko czeskie i przez naszą dywizję, gdyż niezależna Polska stała się wtedy już „aliantką“...
Słuchacze przestali oddychać, żeby nie opuścić żadnego słowa Sybiraka.
— Nasze dowództwo otrzymało rozkaz od głównodowodzącego wojskiem aliantów, francuskiego generała Janin, żebyśmy się cofali, osłaniając tyły uchodzącej armii syberyjskiej i wojsk cudzoziemskich — ciągnął opowiadanie swoje Starościak. — Tak to zawsze bywało, proszę państwa, jak trwoga to do Boga! Gdy wszystko było pomyślnie, to nam było najgorzej, bo zewsząd mieliśmy przeszkody, ale gdy wszystko wiać poczęło, my właśnie mieliśmy bronić zmykających, bo czerwona armia bolszewicka już deptała im po piętach! Nasza dywizja musiała tę potęgę zatrzymać, by uciekający mogli jak najdalej odskoczyć. Przegrodziliśmy drogę bolszewikom na największej stacji kolejowej — Tajga... Samego dworca bronił major Werner ze swoim batalionem. Część dywizji, załadowana na pociągi, odjeżdżała już na wschód. Trzy bataliony broniły odwrotu, odpierając ciągłe ataki oddziałów bolszewickich, lecz w pewnej chwili patrole nasze doniosły, że otaczają nas od wschodu chłopi — partyzanci i dwa pułki rządowych wojsk, które przeszły na stronę bolszewików. W tym samym czasie robotnicy z warsztatów kolejowych poczęli prażyć do nas z karabinów. Byłem wonczas w batalionie szturmowym i nagle zobaczyłem Bielskiego, który nie zwracając uwagi na kule chodził i rozglądał się dokoła. Wreszcie podszedł do mnie i rzucił krótki rozkaz:
— Za mną!
— Poszliśmy pomiędzy szeregami stojących pociągów. Tego dnia uderzyły prawdziwe mrozy grudniowe, takie suche, 30-stopniowe! Szliśmy długo, aż ujrzałem małą grupkę naszych Sybiraków, a śród nich Urbańskiego od ułanów i Michała Maldoniego. Chłopy podskakiwały i biły się po bokach dla rozgrzewki. Bielski i jakiś szeregowiec — ogromny, barczysty, — wyłamywali drzwi wozu towarowego. Po chwili już rozdawali nam granaty ręczne.
— No, chłopcy, — zamruczał Bielski — jest nas tu dwudziestu chłopa, a każdy, niczym gęś jabłkami nafaszerowany granatami. To tak, jak by nas było dwustu... Rozumiecie?
— Nie bardzo rozumieliśmy i przez kłęby pary wpatrywaliśmy się w surowe oczy Piotrka Bielskiego, wtedy on machnął ręką i zaczął nam tłumaczyć:
— Spójrzcie, brachy! Jesteśmy już na tyłach dworca, a trochę dalej — tam, gdzie dymią dwie lokomotywy, stoi pancerny pociąg zbuntowanych wojsk rządowych. Tedy taki rozkaz! Mamy wykurzyć robociarzy z warsztatów i przebić drogę do pancerki... Jeżeli ją zdobędziemy, tedy dobra nasza, jeżeli nie — pisz na Berdyczów!
— No, i zrobił Bielski, co obmyślił. Granatami poszarpaliśmy tych, co z warsztatów ostrzeliwali nasze wojsko z karabinów maszynowych, a major Werner i dwa pozostałe bataliony wycofały się z bitwy i zdobyły pociąg pancerny. Wtedy to zginął sierżant Maldoni, bo mu kula zerwała czaszkę. Nasze eszalony poczęły odjeżdżać, a z pancerki walono do Mochów z działa, ustawionego na platformie i z karabinów maszynowych... Pod Tajgą tak daliśmy w skórę bolszewikom, że nasze pociągi spokojnie już odjechać mogły....
Pan Starościak spojrzał na zegarek i zakrzyknął:
— Gwałtu-rety, toż już piąta dochodzi, a o piątej mamy ostatnie posiedzenie zjazdu! Muszę lecieć!
Umówiwszy się z Jańczykiem i Brzezińskim o godzinę, kiedy najłatwiej byłoby zobaczyć się z sierżantem Bielskim, pan Władek pożegnał całe towarzystwo i szybko opuścił mieszkanko pań Szemańskich. Kapral Jańczyk, choć nie sporo mu było rozstać się z miłymi paniami, wyszedł razem z nim, gdyż bardzo do gustu mu przypadł porywczy, ognisty sierżant syberyjski. Zamierzał spytać go o różne jeszcze szczegóły i wyjaśnić niektóre okoliczności, które zainteresowały go, jako wojskowego i przyjaciela Bielskiego.
Po ich odejściu Brzeziński siedział milczący i chmurny.
— Co panu jest? — spytała go panna Stefa.
Jerzy westchnął ciężko i odpowiedział:
— Smucę się, że nie przeżyłem takich pięknych czasów, jak nasz sierżant i pan Starościak!
— Co pan mówi?! — zdumiała się panienka. — Przecież wojował pan razem z Żelazną Brygadą Karpacką!
— E-e, takie to było wojowanie! — machnął ręką Brzeziński. — Brygada wojowała, a ja pętałem się przy wojsku raczej dla zabawy, bez zrozumienia... dzieciuchem byłem, szczeniakiem.... Chciałbym spróbować wojny, jako człowiek dojrzały. Wtedy dopiero wiedziałbym, że coś wart jestem i że mam jakieś przed krajem zasługi.....
— Ponieważ teraz nie ma wojny, to trzeba myśleć tylko o tym, żeby być dobrze do niej przygotowanym i starać się na innym polu zasłużyć się ojczyźnie! — uspokoiła go panna Stefania ciepłym wzrokiem ogarniając pochyloną głową zasmuconego młodzieńca.
— No, tak... zapewne... chociaż w czasie pokoju trudniej o to... — szepnął.
— Dlaczego trudniej? — spytała.
— Przede wszystkim dlatego, że całe życie idzie jak w zegarku, a potem jeszcze... — wzruszył ramionami i urwał.
— Co pan chciał powiedzieć, panie Jurku?
Nie patrząc na nią odpowiedział:
— W czasie pokoju człowiek więcej o siebie samego się troska... Ten o zarobku myśli, tamten o zdrowiu, inny znów... pokocha i już świata bożego za umiłowaniem swoim nie widzi...
Panna Szemańska zarumieniła się lekko, lecz odpowiedziała wesołym głosem:
— Panu nic z tego nie grozi! Zdrowie ma pan świetne, zarabiać nie potrzebuje, bo albo w wojsku pan zostanie, albo będzie pracować na swoim gospodarstwie, nie jest pan zakochany.... chyba ta Marinoczka Hłyszczanka.....
— Po co pani tak mówi?! — szepnął z wyrzutem podnosząc na nią oczy. — Pani taka mądra i wie wszystko....
Panna Stefania nie podtrzymała jednak tej rozmowy i, ponieważ pozostali sami w saloniku, czym prędzej zawołała siostrę.
— Przerób jeszcze geografię z panem Jurkiem — powiedziała do niej i wyszła z pokoju.
Przy kolacji rozmowa obracała się dokoła Bielskiego i Starościaka.
— Dziwiłem się słuchając pana sierżanta! — mówił Brzeziński. — O wszystkich opowiadał, wszystkich wychwalał, a o sobie samym ani słówka nie powiedział!
— Tak, tak! — potwierdziła pani Szemańska. — Za to właśnie najbardziej lubię i szanuję Władka.
— Nasz sierżant wspominał kiedyś, że Sybiracy nigdy się nie chwalą... Pan Starościak też się nie chwalił — zauważył Jerzy.
— A tymczasem widocznie odważnym był żołnierzem, gdyż jak dowiedziałam się od jednego z jego kolegów, dostał w dywizji przezwisko „Władek Waleczny“ — dodała pani Szemańska.
— Oho, żeby otrzymać podobne przezwisko od takich wiarusów bitnych — to trzeba się było odznaczyć nie byle czym! — zawołał Brzeziński.
— Na wojnie zarobił dwa krzyże walecznych — przypomniała panna Stefania — jeden za Syberię, a drugi — za bitwę w puszczy Knyszyńskiej, gdy syberyjski pułk ścigał bolszewików....
— No, właśnie! — potrząsnął ze smutkiem głową Jerzy. — A w zwykłych czasach to co?
— A to dopiero chciwiec z naszego „tajojka“! — klasnęła w dłonie panna Kazia. — A ten medal za uratowanie tonącego, to nic?
Jerzy milczał i wzdychał.
Był niezadowolony z siebie. Wydawało mu się, że w rozmowie z panną Stefą ośmieszył się napomykając o swym dla niej uczuciu, a potem robił sobie wyrzuty, że, jeżeli już ośmielił się powiedzieć coś podobnego, to należało mówić więcej i do końca. Poza tym czuł wyraźną zawiść, że był zerem, niczym wobec takiego Bielskiego i Starościaka. Bolało go to, gdyż pewny był, że takim właśnie wydał się pannie Stefie.
Nie mógł już zdobyć się na dobry humor i smutny pożegnał swoje znajome, uśmiechając się blado na docinki i drwinki Kazi, która trajkotała bez przerwy:
— „Tajojek“ chciałby od razu dosiąść białego rumaka i prowadzić hufce rycerstwa na podbój świata. Spójrzcie no na tego Napoleona z Berezowa, na tego hetmana z Mygli! Taż to, moje państwo, kropla w kroplę Bonaparte... huculski!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.