Potworna matka/Część druga/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Potworna matka |
Podtytuł | Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki |
Wydawca | "Prasa Powieściowa" |
Data wyd. | 1938 |
Druk | "Monolit" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bossue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Nie wszystko przedstawia się w kolorach różowych w tym interesie — rzekł Prosper do Julii Tordier, kiedy drzwi się zamknęły za Heleną. — Niech diabli porwą tego Lucjana! Córka pani gotowa zrobić skandal w merostwie...
— Co za skandal? — zapytała garbuska. — A to jakim sposobem?
— Może po prostu powiedzieć nie! kiedy ją zapyta mer czy chce mnie pojąć za męża.
— E, tego skandalu nie zrobi — odpowiedziała Julia — trzymamy ją za jej własne słowa...
— Jakto?
— Powiedziała, że nie ustąpi, dopóki Lucjan żyć będzie...
— No! przecież on żyje?
— Ale sam odpowiedziałeś przed chwilą: On może umrzeć! Rozumiesz!
Prosper przerażony zbladł i zapytał:
— Zbrodnia? — wyjąkał. — Myśli już pani o zbrodni.
Julia wzruszyła ramionami.
— E! któż tu mówi o zbrodni!... — odrzekła tonem drwiącym. — Czyż zapominasz o wypadkach!
— A pani liczy na wypadek...
— Liczę...
Julia Tordier dodała głosem ponurym i cichym:
— Tak liczę na to... Jak liczę na twoją miłość!
Prosper drgnął od stóp do głowy.
Tak, niezawodnie, Garbuska przejmowała go przestrachem.
Podchwyciła:
— Pozwólmy jej płakać... To przeminie...
Po czym zmieniając ton i przez zaciśnięte zęby, dodała:
— A! Lucjan zechce popsuć nasze projekty!... Tym gorzej dla niego, to mu szczęścia nie przyniesie!
Tak mówiąc, Julia Tordier zarzucała futro na ramiona i kładła swój kapelusz.
— Wychodzi pani? — zapytał ją komiwojażer.
— Tak.
— Czy mam na panią czekać?
— Nie, bo moja nieobecność może dłużej potrwać, co może byłoby za przykre dla ciebie, mój biedny Prosperze... Przyjdź na obiad... Jemy obiad o siódmej, wyjdziesz ze mną.
Oboje opuścili mieszkanie, a Garbuska zamknęła drzwi na podwójny spust.
Na środku ulicy rozstała się z komiwojażerem.
∗ ∗
∗ |
Przyjaciel dawnego dependenta nie cieszył się zupełnym spokojem myśli.
Zaczął się lękać, czy się nie wdał w sprawę najeżoną przeszkodami, prawie niepokonalnymi.
— Gdybym miał choć połowę tego, co mi ta wariatka przyobiecała — mówił do siebie — kpiłbym sobie z tego małżeństwa... Ale tymczasem jestem goły, tylko mam nadzieję, co znaczy bardzo niewiele! Lepszy wróbel w garści, niż kanarek na dachu... Przysłowie mówi słusznie i trzeba bardzo przyśpieszyć sprzedaż tych posiadłości, które Garbuska daje mi jako podarek ślubny.
Zobaczę się z Włoskiem dziś wieczorem i poradzę się we wszystkim.
I Prosper oddalił się w kierunku wprost przeciwnym, niż w jakim szła Garbuska.
Ta z brwiami zmarszczonymi, z oczyma pełnymi błyskawic, szła krokiem szybkim na ulicę Verrerie.
Projekty złowrogie przebiegały jej przez myśli.
Szła do Józefa Włoski, swego doradcy.
Młodzieniec, zobaczywszy ją, nie mógł się powstrzymać od okrzyku, zdziwienia.
— A! — zawołał — to pani jest, bardzo proszę.
— Tak, ja jestem — odparła wdowa.
— Cóż panią sprowadza?
— Przychodzę po radę do pana.
— Czym mogę służyć?
— Zaraz się pan dowie — wyjąkała skwapliwie. — Co mi pan doradzał...
— I cóż?
— A! rezultaty nie są tak dobre, jak się pan spodziewał.
— Chodzi o pani córkę?
— Tak.
— Zapoznała ją pani z Prosperem?
— Tak.
— A ona?
— Odmawia stanowczo.
— Uprzedziłem, kochaną panią, że ta odmowa będzie prawdopodobną...
— Ale ta przeszkoda jest silniejszą, niż sądziłam.
— O! przeszkody są po to, aby je przełamywać.
— Czy tak? — Tak, powtarzam to raz jeszcze.
— Więc największą przeszkodą jest Lucjan Gobert.
— A pani chce żeby został usunięty?
— Tak.
— Jak to pani pojmuje?
— Dopóki Lucjan Gobert będzie żył, córka moja nie ustąpi... To są jej własne słowa.
Józef Włosko wlepił w Garbuskę dziwne spojrzenie, gdy jednocześnie uśmiech nieokreślony błąkał się po jego ustach.
— Może się pani pochwalić, że jest pani kobietą praktyczną — zawołał. — Nie cofa się, kochana pani, przed użyciem stanowczych środków... Doktór Reynier był także przeszkodą... usunęła go pani...
— Na szczęście pańskie, ponieważ jemu zawdzięczasz swój majątek.
— Pani! Dzięki pani zdobyłem moje szczęście. To też nie pragnę już niczego więcej.
— Doprawdy! Czy z tego mam wnosić, że odmawia pan w dalszym ciągu prowadzenia rozpoczętej ze mną roboty.
— Powstrzymaj się pani w mniemaniu, bo jak teraz nie wiem jeszcze, czego się pani po mnie spodziewa.
Julia Tordier powiodła dokoła wzrokiem podejrzliwym.
— A! — wyrzekł Włosko. — Może pani mówić bez obawy... W tej chwili jestem sam...
— Lucjan Gobert musi zniknąć — wyrzekła Garbuska cicho.
— Słowo zniknąć jest nieokreślone, mów pani wyraźnie, ażebym dobrze zrozumiał... Chce pani, ażeby Lucjan umarł.
— Tak.
— O! to sposób radykalny, dla dopięcia celu. Rzecz pewna, iż gdy kochanek zostanie pochowany, zakochana nie będzie dłużej pałała namiętnością, i rozpacz wkrótce złagodzi jej opór.
— To pan tak samo myśli, jak ja...
— Co do rezultatów, ale nie co do przyczyny! — przerwał dawny dependent. — Bo nie chcę się wcale w to mieszać!...
— — A jednak musi się pan w to wmieszać! — rzekła Julia Tordier przez zaciśnięte zęby.
— A któż mnie do tego zmusi, pani?
— Ja.
— A to jak...
— Bo zażądam.
— Zażąda pani! A to ciekawe!
— Zobaczy pan, że zrobię to.
— Doprawdy?
— Jestem tego pewna!
— Zapomina, kochana pani, że to ja ciebie mam w ręku i że to ty jesteś na mojej łasce, że z nas dwojga jedno tylko ma prawo rozkazywać i to ja mianowicie! Dowiodłem tego, pani, stawiając moje warunki.
— Uczynił to pan i byłam panu posłuszną, teraz kolej na mnie warunki stawiać i to pan będzie teraz posłuszny.
— Doprawdy, zapytuję się, czyś pani nie zwariowała? — wyrzekł Włosko z uśmiechem drwiącym.
— I ja siebie pytałam, gdyś pan po raz pierwszy do mnie przyszedł, czyś pan nie zwariował... Kilka wyrazów pańskich wystarczyło, aby mi dowieść, że tak nie jest.
— Jakże pani może mi tego dowieść?
— Taki mój zamiar... i dość będzie tylko odwołać się do pańskiej pamięci.
— Bardzo dobrze... czekam.
— Zna pan kodeks?
— Zapewne tak dobrze, jak i jego autorzy....
— To musi pan umieć na pamięć dwa artykuły, których się nauczyłam, aby je zacytować przed panem dosłownie...
— Jakie to artykuły?
— A te:
Tak samo karani będą, jak sprawcy zbrodni i ich pomocnicy, karani będą tak samo jak wspólnicy zbrodni i ci którzy wiedząc o niej, nie donieśli.
Dawny dependent mimowolnie pobladł.
— Tak, artykuły te są mi znane, jak i inne — rzekł. — Ale nie umiem sobie wytłumaczyć, jak pani może je zastosować, bo nie mogłaby pani mnie skarżyć, nie oddając siebie w ręce sprawiedliwości.
— Zaraz to panu wytłumaczę. Mnie już nie wiele zależy na wolności, ani nawet na życiu, wie pan, jeżeli nie dojdę do swego celu! Śmierć będzie dla mnie wyswobodzeniem! Dopomóż mi pan, dopomóż wszelkimi sposobami, albo sama siebie zgubię chętnie i jednocześnie pomszczę się! Dopomóż mi albo pójdę do sądu i powiem:
Szukacie mordercy doktora Reynier, a to ja nim jestem... I sama się wam oddaję, ale mam wspólnika.
Włosko podniósł się z zaciśniętymi pięściami, z wzrokiem groźnym.
Garbuska ciągnęła dalej spokojna.
— Ja tego wspólnika nie szukałam, sam on przyszedł do mnie z własnej ochoty!... On jest świadkiem zbrodni, posiada nóż, którym zbrodnia została spełnioną!... Dlaczego on nie wydał mordercy sprawiedliwości, jak to było jego obowiązkiem?... Ponieważ chciał ciągnąć zyski z tej strasznej tajemnicy... Bo chciał sprzedać milczenie swoje!... Targ został przeprowadzony!... Należność została zapłacona!... Ja dostarczę na to dowodów!...