Potworna matka/Część druga/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Potworna matka |
Podtytuł | Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki |
Wydawca | "Prasa Powieściowa" |
Data wyd. | 1938 |
Druk | "Monolit" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bossue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Żyje! — podchwycił więzień po chwili milczenia i z wyrazem zgrozy. — A Joanna... córka moja... czy ją zna?...
— Nie... uspokój się pan! — odparł Józef Włosko. — Córka pańska nie zna matki...
— Z pewnością?
— Tak, z pewnością.
— Ale skądże pan wie, że Julia Derasme jest matką Joanny?
— Przypadkiem... Ta historia pana nie dotyczy więc zbytecznie byłoby ją opowiadać... Wpadłem przypadkiem na ślad, który mnie doprowadził do zupełnej pewności... Jestem w stosunkach z Julią Derasme...
— Pan?
— Tak, w interesach...
— Gdzież ona się znajduje?
— W Paryżu.
— Myślałem, spodziewałem się, że nie żyje. Bóg uczyniłby był dobrze, gdyby był zabrał ze świata tę ohydną istotę. A cóż ona robi w Paryżu?
— Szczęśliwą jest... Bogata... nawet bardzo bogata.
Piotr Bertinot wzniósł ręce ku sufitowi i zawołał:
— Czyż nie ma tam, w górze, sprawiedliwości!... Ta kobieta szczęśliwą jest i bogatą, może nawet szanowaną, kiedy ja jestem tutaj, ja!...
Rozmawiając z Julią Derasme, — podchwycił dawny dependent notariusza — zrozumiałem, iż w przeszłości jej tkwi tajemnica...
— Zbrodnia, powiedz pan, zbrodnia — przerwał więzień.
— A dla mnie byłoby rzeczą niezmiernie ważną poznać ją, ażeby nie dopuścić do popełnienia nowej zbrodni — ciągnął dalej Włosko.
— O! Nic by mnie nie dziwiło że strony tej kobiety! Ale o jakiej zbrodni nowej mówisz pan?
— Julia Derasme wyszła za mąż.
— Za mąż!... Czy podobna?
— Zaślubiła człowieka, któremu zawdzięcza swój majątek... Wielki majątek, powtarzam panu... Z tego małżeństwa urodziła się córka...
— Córka!... Druga córka... ta prawa... — wyszeptał głosem gwiżdżącym więzień, a wzrok jego pałał. — Córka garbata, jak moja biedna Joanna, nieprawdaż?
— Ładna, jak anioł, i cudownie zbudowana.
— O! to wątpić można by o sprawiedliwości Boskiej.
— Zechciej mnie pan wysłuchać uważnie.
— Słucham pana...
— Córka pańska ma prawo do części majątku po swej matce... Prawo to niewątpliwie jest niezaprzeczalne!... Otóż przyszedłem do pana, ażeby panu powiedzieć: Dlaczego dziecka nie sprowadzić do matki i nie zażądać dla niego, co mu się należy...
Więzień uczynił znów poruszenie gwałtowne i zawołał:
— Ja nie chcę nic od tej nędznicy, ani dla siebie, ani dla mej córki... Chcę, ażeby Joanna, nie dowiedziała się nigdy o istnieniu tej wyrodnej matki... To wyrzut wieczny dla mnie, wyrzut nieukojony, żem w metryce zapisał Joannę, jako córkę Julii Derasme! Wówczas ustąpiłem uniesieniu, jak za pierwszym razem, kiedym zawinił. Dzisiaj nie mogę nawet tego zrozumieć... Joanna nie zna nazwiska swej matki i błagam Boga, ażeby się o tym nigdy nie dowiedziała...
— Więc — zapytał Włosko — ta Julia Derasme jest taką winowajczynią?
— O! to najohydniejsza z istot!... Ona jest jedyną przyczyną mojej zbrodni i mojego wstydu. To dla niej ja ukradłem, dla niej stałem się łotrem!... O! to smutna, boleśna historia, mój panie!... Będę miał jednak odwagę ją opowiedzieć, ażeby pan dowiedział się co to za jedna ta Julia Derasme...
— Gotów jestem wysłuchać pana, z wielkim zajęciem.
— Gex jest miejscem mego urodzenia — zaczął więzień — służyłem za lokaja u hrabiego de Bruille, który posiada zamek w tej okolicy...
Julia Derasme była w tym domu praczką.
I wtedy, jak dziś, była ułomną, ale piękną z twarzy i bardzo młodą.
Ja miałem lat dwadzieścia pięć... kobiety mnie nęciły... Nie myślałem jednak o Julii, ale, na me nieszczęście, ja się jej podobałem i ona zaprzysięgła sobie, że uczyni ze mnie swego kochanka...
W dwudziestym piątym roku życia opór stawiać trudno... Ta dziewczyna, bardzo śmiała i bardzo przewrotna, bez trudności opanowała mnie.
Choć to nieprawdopodobne, jednakże zakochałem się w niej, zakochałem szalenie, tak, że nawet nie zwracałem uwagi na jej bezkształtność.
Prawda, że kobiety, najgorzej uposażone od natury są najniebezpieczniejsze, gdy czyhają na mężczyzn!
— To wielka prawda!
— Julia Derasme wywierała na mnie wpływ zupełny... Naginała mnie do swych wymagań, do wszelkich kaprysów, patrzyłem tylko jej oczyma, byłem jej niewolnikiem, jej rzeczą...
Po upływie czterech miesięcy, Julia oświadczyła mi, że czuje się matką.
Ja ucieszyłem się niezmiernie, na myśl, iż zostanę ojcem...
Ale wkrótce przestrach zastąpił tę radość...
Julia dała mi do zrozumienia, że hrabiostwo wypędzą ją bez litości, skoro zauważą jej stan i że ja — sprawca złego — będę jednocześnie wyrzucony precz.
Ta przyszłość mnie przerażała, a było przecież z czego.
Co się z nami obojgiem stanie, bez środków do utrzymania.
Po za służbę lokaja, nie umiałem nic robić, a jakim sposobem znajdę nowe miejsce, kiedy ludzie w okolicy wiedzieć będą, dlaczego mnie odprawiono.
Tymczasem dnie biegły za dniami.
Już dwa miesiące brakowało tylko do chwili krytycznej dla Julii.
Wtedy powiedziała mi:
Ja muszę natychmiast opuścić zamek z własnej woli, ażeby nie być ze wstydem wypędzoną. Tobie nic nie przeszkadza pozostać.
Powtarzam panu, ta nędzna istota, owładnęła mną tak zupełnie! Tysiąckroć bardziej, niż mogłaby to uczynić dziewczyna dobra i ładna. Rzec można by, że dała mi się napić jakiegoś szatańskiego lubczyku.
Na myśl, że mam się z nią rozstać, straciłem resztę rozsądku.
Chciałem jej wyłuszczyć powody, dla których opuszczę zamek, z nią równocześnie, ale przerwała mi słowa i ciągnęła dalej:
— Pojadę do Szwajcarii, do Grand-Sacconex. Tam odbędę słabość, a kiedy przyjdę do siebie... wyjadę do Ameryki.
Od pewnego czasu jak gdyby ją prześladowała ta myśl wyjazdu do Ameryki. Powtarzała często, że tylko w tym dalekim kraju można się dorobić majątku.
Wtedy ja zawołałem:
— Jakto, ja miałbym sam pozostać, wołałbym umrzeć!... To niepodobna.
— Przeciwnie, co innego jest niepodobieństwem! — odparła. — Nie mamy nic a nic oszczędności. Nie posiadamy nic!... Jakże moglibyśmy jechać razem?... Za trzy dni zabrakłoby nam chleba... O! gdybyśmy mieli pieniądze... Ja cię kocham... bardzo kocham... ale nie można żyć samym powietrzem.
Każde z tych zdań było wyrachowane. Tak czyniła pierwsze podszepty zbrodni, ażeby później projekty bardziej rozwinąć...
W trzy czy cztery dni pod dość zręcznym pozorem opuściła służbę u hrabiostwa de Bruille, gdzie nikt nie podejrzewał prawdziwego powodu i zamieszkała w Grand-Sacconex, wiosce, nad brzegiem jeziora, o trzy wiorsty od Versoix, gdzie miałem siostrę.
Kiedy Julia odjechała, zdawało mi się z wielkiej boleści, że coś we mnie pękło, i teraz, gdy jej nie było przy mnie, czułem, jak ją szalenie kochałem ja wariat!
Potarł gwałtownie czoło, jak gdyby dla odpędzenia ohydnego wspomnienia.
— Czy odwiedzałeś pan Julię Derasme? — zapytał Włosko.
— Tak, panie, trzy razy na tydzień, w nocy — odpowiedział więzień. — Gex leży zaledwie o kilka wiorst od Grand-Sacconex. Brałem konia ze stajni, o czym nikt nie wiedział... Jechałem tam i napowrót, mniej niż godzinę, i spędzałem pół godziny przy Julii.
Nigdy mi nie okazywała tyle miłości, ile podczas tych krótkich widywań. Myśl o jej bliskim wyjeździe do Ameryki i rozłączeniu, które odległość uczyniłaby stanowczym, jak gdyby jej sprawiała prawdziwą rozpacz, ponieważ powtarzała ze łzami:
— O! gdybyśmy mieli pieniądze! Gdybyśmy mieli pieniądze!
Krokiem powolnym, ale pewnym, nikczemna kobieta zmierzała do celu!
Ten wyraz pieniądze, tak często powtarzany, zaczynał rodzić we mnie złe myśli... myśli, jakie w innym razie byłbym odepchnął ze wstrętem.
Pewnej nocy zastałem Julię, bardziej cierpiącą.
Rozwiązanie zbliżało się.
Za pięć czy sześć dni miałem zostać ojcem.
— Posłuchaj mnie — rzekła Julia. — Od czasu ostatniej bytności twojej, wiele myślałam... Ostatecznie przyszłam do tego przekonania, że mi nie dobrze żyć bez ciebie. Gdybym cię opuściła, nie mając cię już zobaczyć nigdy, czuję, że bym z tego umarła...
Krzyknąłem z radości.
Julia mówiła dalej:
— Skoro tylko przyjdę do siebie, razem pojedziemy. Potrzeba więc nam pieniędzy i liczę na ciebie, że mi ich przyniesiesz.
Otrzymałem jakby gwałtowny cios w samo serce, bo zrozumiałem, a jednak się nie oburzyłem.
— Pieniędzy... — wyjąkałem — nie mam ich... Gdzież chcesz, abym je znalazł?
— Wiesz dobrze!... — odparła cynicznie, zrzucając maskę.
— Ja wiedzieć mam?
— Tak... W zamku!... Hrabia jest bogaty... bardzo bogaty... Ma zawsze duże sumy w złocie i banknotach, w szufladach.
— Te pieniądze są jego, a nie nasze...
— Cóż to dowodzi?... To niesprawiedliwie jest, ohydnie niesprawiedliwie, bo on ma za wiele, a nam brak wszystkiego. Dla niego dziesięć tysięcy franków nie stanowi nic!... Dla nas byłoby to szczęściem... Dziesięć tysięcy franków wystarczyłoby nam, ażeby się dostać do Ameryki z naszym dzieckiem, a tam zrobimy majątek... mam to przeczucie... mam pewność! Idź i nie wracaj bez pieniędzy!...
Opuściłem Julię pod wpływem tych słów. Powiedziałem już panu, że trzymała mnie w swej szczególnej mocy. Nie usprawiedliwiam się tym, lecz tylko stwierdzam.
— Więc ukraść miałem, — ja dotąd niepokalanej uczciwości — a kradnąc, posłuszny byłem woli silniejszej od mojej...
Hrabia miał do mnie najzupełniejsze zaufanie. Wiedziałem, że w zamku trzyma znaczne kapitały i wiedziałem, że je chowa nie w kasie ogniotrwałej, lecz w szkatułce, stojącej w gabinecie, w której wyłamanie zamka było jak najłatwiejszym w świecie.
Czekałem jednak dzień cały, pożerany gorączką, dręczony katuszami bez imienia, w walce między miłością i resztą sumienia, walcząc przeciw piekielnej sile, która mnie popychała.
Walczyłem napróżno...