Potworna matka/Część druga/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Tegoż dnia Józef Włosko wyjechał do Szwajcarii. Przybywszy do Genewy zapytał o odległość do Versoix a dowiedziawszy się, że to jest wioska o dwie mile odległa, nad brzegiem jeziora Lemańskiego, wsiadł w pociąg, dążący w tamtą stronę. W Versoix udał się wprost do mera i zapytał:
— Czy wiadomo panu, panie merze, że przed dwudziestu laty urodziła się w Versoix niejaka Joanna Julia Bertinot?
Mer jakby się zdziwił niezmiernie.
— A to szczególne! — zawołał.
— Cóż takiego? — zapytał Włosko.
— A bo właśnie otrzymałem list z Paryża, z takim samym zapytaniem.
— Mnie zaś to nie dziwi, bo list ten był ode mnie... W liście proszono, ażeby pan przesłał wiadomość pod adresem Józefa Włoski w Paryżu, ulica Verrie, a to ja jestem tą osobą... Pragnę teraz sam otrzymać od pana szczegóły o tej Jeannie Julii Bertinot.
— Małej garbusce, jak ją nazywano w Versoix.
— Garbusce! — powtórzył Włosko zdziwiony. — Więc ona była garbata?...
— Tak, a przynajmniej ułomna... Co nie przeszkadzało jej być bardzo ładną.
— Czy pan ją znał?
— Wybornie, ale jeszcze dzieckiem, bo jak pamiętam, gdy miała lat jedenaście czy dwanaście, wyjechała stąd ze swą stryjenką, Adelą Bertinot.
— A dokąd?
— Prawdopodobnie do Francji... Ona jest Francuzką.
— Czy Joanna Julia tutaj się urodziła?
— Tak, u stryjenki.
— To akt urodzenia został zeznany?
— Naturalnie...
— Czy znał pan jej ojca?
— Nie, on tu nie mieszkał.
— A matkę?
— Ani matki... Zdaje się, że przyjechała na kilka dni przed porodzeniem do swej bratowej, a odjechała w parę dni później, wcale się nikomu nie pokazawszy.
— Teraz będę prosił pana o to samo co w liście, o kopię metryki Joanny Julii Bertinot.
— I owszem, zaraz poszukam w książce.
I po chwili szukania mer zawołał:
— O! mam już... Posłuchaj pan:
„Przed nami, Leonem Degaillel, merem w Versoix, stawił się Piotr Andrzej Bertinot, w wieku lat dwadzieścia pięć, wraz z dwoma świadkami, i zeznał akt urodzenia córki naturalnej, zrodzonej z niego, Piotra Andrzeja Bertinot, rodem z Gex (we Francji) i Julii Dionizy Derasme, lat dwudziestu dwóch’ również rodem z Gex“.
Włosko wydał okrzyk zdziwienia:
— Powiedział pan Julia Dioniza Derasmé — odezwał się następnie.
— Tak — odparł mer. — Czy to pana dziwi?
— Nie, nie — odpowiedział były dependent, pojmując, że popełnił niezręczność. — Przeciwnie... ta kopia metryki jest mi potrzebną...
— Będzie ją pan miał.
W kwadrans później Włosko, pożegnawszy się z merem, wyszedł z kancelarii, mając już w kieszeni pożądany dokument.
— Zatem podejrzenia moje były uzasadnione — szeptał, idąc — odgadłem wszystko... Julia Derasme miała dziecko nieprawe przed zamężciem z Jakubem Tordier. Odkrycie to wielce szacowne... To może być nowa kopalnia złota... Teraz trzeba się tylko dowiedzieć, wśród jakich okoliczności urodziło się to dziecko... a dowiem się o tym, ręczę...
Tak rzoprawiając z sobą, Włosko przybył na stację kolejową.
Dowiedział się, kiedy pociąg odchodzi do Genewy.
Zjadł sute śniadanie i wsiadł do pociągu o godzinie 2 minut 30.
Pojechał do Bourg?
Czytelnicy przypominają sobie, że w Bourg, w miejscowym więzieniu, spodziewał się zasięgnąć wiadomości o tym Bertinot, którym się Garbuska tak interesowała, a który był ojcem tej drugiej Garbuski Joanny Julii.
Spędziwszy noc w pierwszym hotelu, jaki zobaczył, rozpoczął nazajutrz poszukiwania.
Najpewniejszym sposobem dowiedzenia się co dzieje się z aresztantem Piotrem Andrzejem Bertinot, było oczywiście poinformować się o wszystkim u naczelnika więzienia w Bourg.
Włosko udał się tam.
Więźnia tutaj już nie było, ale kiedy opowiedział sekretarzowi kancelarii, że ze względów rodzinnych pragnąłby mieć o Bertinocie bliższe szczegóły, zajrzano do ksiąg kontroli aresztantów i po dość długich poszukiwaniach wynaleziono takie wiadomości.
„Dnia 5 marca 1868 roku Piotr Andrzej Bertinet, lokaj, skazany został za kradzież z włamaniem, popełnioną u swego pana, na dwadzieścia lat więzienia i niezwłocznie po osądzeniu wysłany został do więzienia głównego w Nimes, gdzie winien się dotychczas znajdować, o ile nie umarł, lub nie został ułaskawiony“.
Wszystkie te szczegóły Włosko zapisał troskliwie w notatniku.
Poczym, podziękowawszy sekretarzowi, wyruszył w dalszą drogę.
Wieczorem był już w Mason.
Nazajutrz zrana stanął w Nimes, zmęczony niezmiernie podróżą ale podniecony myślą, że uda mu się może zobaczyć z więźniem, o ile na to pozwolą przepisy więzienne, a od niego dowie się może, przy zręcznym badaniu o tych niewątpliwie dziwnych nadzwyczaj dziejach jego minionego życia, w które zamieszana była ta potworna kobieta, Garbuska.
Dowie się może o miłości, jaka łączyła go niegdyś z nią, o miłości, której żyjącym dowodem była ta dziewczyna młoda, zrodzona w Szwajcarii, a taką ciekawość budząca we wdowie po Jakóbie Tordier, ciekawość, zresztą bardzo łatwą do zrozumienia, jak się okazywało z akt cywilnych, których kopie wiózł z sobą.
Na wstępie udał się do dozorcy więzienia.
— Panie — rzekł doń — jestem tylko w przejeździć w Nimes i mogę się tu zatrzymać tylko bardzo krótko, a pragnąłbym się porozumieć z jednym z więźniów, znajdujących się w tutejszym więzieniu.
— Czy ma pan na to pozwolenie z prefektury?
— Nie panie.
— To pozwolenie jest konieczne, chyba że dyrektor sam panu pozwoli.
Poszli do dyrektora, który ze względu na przyzwoitą powierzchowność Włoska, przyjął go uprzejmie.
— Ma pan tutaj — zaczął były dependent — pewnego więźnia nazwiskiem Piotra Andrzeja Bertinot, skazanego na lat dwadzieścia więzienia.
— Bertinot... a tak — odpowiedział dyrektor — dawny lokaj... kradzież z włamaniem w domu mieszkalnym..?
— Tak... to tem.. Otóż poprosiłbym pana o pozwolenie widzenia się z nim.
— Czy pan jest jego krewnym?
— Nie, panie.
— Więc z jakiego tytułu? Przebacz mi pan tę śmiałość, ale to mój obowiązek.
— Pojmuję to wybornie... Otóż chciałbym się zobaczyć z więźniem Bertinot, ażeby otrzymać od niego pewne szczegóły, potrzebne w interesie jego córki Joanny Julii Bertinot...
— O cóż to chodzi?
— Chodzi o spadek dosyć duży, do którego Joanna Bertinot miałaby prawo, ażeby jednak zyskać w tym względzie pewność, tylko od ojca można by zasięgnąć szczegółów, zwłaszcza co do urodzenia jego córki.
— To historia dramatyczna...
— Pan dyrektor ją zna?
— Tak... Bertinot mi ją opowiadał i uważam ją za prawdziwą. Pozwolenie na widzenie się z nim dam panu, jestem rad z tego, bo więzień, pomimo ciężkiego przestępstwa dawnego, jest wcale niezłym człowiekiem... Odkąd tu się znajduje, ani razu nie dał sposobności do żalenia się na niego... Niezmordowanie pracowity, gdy wyjdzie kiedyś z więzienia, będzie miał małą sumkę, która pozwoli mu wyrobić sobie miejsce, w czym mu chętnie dopomogę. Wobec nawet tego sprawowania wybornego, czynię mu możliwe ulgi, jako więźniowi... Kto wie nawet, czy nie będzie wkrótce ułaskawiony... bo go już przedstawiłem do łaski.
Dyrektor zadzwonił.
Ukazał się woźny.
— Zaprowadź pana do posłuchalni — rzekł — i przyprowadź tam więźnia Piotra Bertinot... Pozwolisz mu pomówić z panem.
Były dependent podziękował dyrektorowi i wyszedł.
Włosko, zostawszy sam w poczekalni, bo woźny poszedł po więźnia, namyślał się, jak ma się zabrać, ażeby usłyszeć tę historię dramatyczną, o której wspomniał dyrektor.
To nie było tak łatwym, ale wierzył w swą zręczność.
Czekał niedługo.
Po upływie niespełna pięciu minut drzwi od poczekalni otworzyły się i więzień wszedł w towarzystwie woźnego, który rzekł:
— Oto osoba, która otrzymała od pana dyrektora pozwolenie na widzenie się z panem i rozmowę.
I oddalił się, pozostawiając Bertinota wobec byłego dependenta.
Bertinot wyglądał na lat około czterdziestu pięciu.
Twarz bez brody była niezmiernie bladą, ale nie przedstawiała ani jednego z tych znaków charakterystycznych, które znamionują złe instynkty, co prędzej czy później prowadzą człowieka na galery.
Gdy się na niego patrzyło można było sądzić, że do zbrodni popchnęła go raczej chwila szału.
Takie wrażenie też na pierwszy rzut oka sprawił na Józefie Włosko.
Nosił odzież więzienną.
Na rękawie bluzy widniał wyszyty numer 543.
Piotr Bertinot stanął nieruchomy w drzwiach poczekalni i wlepił w gościa wzrok, pełen niepokoju.
Były dependent zrozumiał to, ukłonił się więc więźniowi i postąpił krok ku niemu.
— Obecność moja dziwi pana, bo, widzę, stara się pan odgadnąć, kto jestem i czego chcę... Daremnie by się pan silił odgadnąć... Pan mnie nie zna... Nie słyszał pan o mnie i ja też pana widzę dziś po raz pierwszy.
— A więc?... — wyjąkał Bertinot głosem lękliwym.
Przyjaciel Prospera Rivet podchwycił.
— Więc zadowolę pańską naturalną ciekawość... cel mojej wizyty jest bardzo prosty, przybywam z Paryża.
— Z Paryża! — podchwycił więzień, drgnąwszy.
— Tak, i chcę z panem pomówić o córce...
Bertinot, słysząc to, zachwiał się. Twarz jego stała się ponsową i rozpromieniła się radością.
Widocznie doznał gwałtownego wzruszenia.
— O córce mojej... o córce! — wyszeptał. — Pan zna moją córkę?... Mówił pan z nią?
— Wiem tylko, że istnieje — odparł Włosko. — Ale przyjechałem tu z jej powodu.
— Mój Boże! Czyżby się jej wydarzyło jakie nieszczęście?
— Co do tego, mogę panu zaręczyć, że przeciwnie.
— Czy jest wolną?
Włosko, zupełnie nieświadomy wszystkiego, co dotyczyło Joanny Julii Bertinot, był wielce zakłopotany pytaniem więźnia. Na chybił trafił odpowiedział.
— Zupełnie wolna.
Bertinot jak gdyby doznał niezmiernej ulgi, westchnął dwa razy pełną piersią.
— Siadaj pan... — ciągnął dalej Józef Włosko. — Mamy z sobą do pomówienia... Mam panu zadać kilka pytań.
Dwie grube łzy wymknęły się z oczu biednego więźnia i zwilżyły policzki.
— Miałem nadzieję że pan znasz Joannę, przynajmniej z widzenia — wyjąkał. — Miałem nadzieję, że będzie mi mógł pan powiedzieć, czy urosła i czy jej biedne ciało rozrosło się z wiekiem.
— Nic panu nie mogę powiedzieć w tym względzie.
Bertinot ciągnął dalej głosem ponurym:
— Od tak dawna już rozłączony jestem z moją córką i pięć lat muszę jeszcze czekać, ażeby się do niej zbliżyć... Pięć lat! Całą wieczność.
— Może godzina uwolnienia bliższą jest dla pana...
Więzień drgnął znów gwałtownie...
— O! panie... panie... — zawołał — wszak nie mówi mi pan tego bez żadnej podstawy? Dać mi nadzieję daremną cios byłby zbyt okrutny... Czy pan co o tym wie? Na imię nieba! powiedz, co wiesz? co ci wiadomo?
— Wiem, że jesteś pan przez dyrektora zapisany na liście tych więźniów, którzy zasługują na ułaskawienie... i dyrektor spodziewa się, że pana wcześniej uwolni.
— Dałby Bóg — szepnął Bertinot z westchnieniem.
Po czym podchwycił:
— Powiedziałeś mi, panie, że przyszedłeś tu, ażeby pomówić ze mną o córce, i w interesie córki mej.
— Tak.
— Wytłomacz mi pan, proszę cię.
— Będę musiał panu mówić o jej matce.
Więzień skoczył z krzesła, na którym siedział.
Wydał głuchy, przeraźliwy okrzyk, a twarz jego przybrała wyraz straszny.
— O jej matce! — powtórzył głosem zdławionym — o jej matce!
— O Julii Derasme, tak.
— Więc jeszcze żyje ta nędznica?... Bóg nie ukarał jej tak jak mnie?...
— Żyje... — odpowiedział Włosko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.