Potworna matka/Część pierwsza/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Potworna matka |
Podtytuł | Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki |
Wydawca | "Prasa Powieściowa" |
Data wyd. | 1938 |
Druk | "Monolit" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bossue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Garbuska usiłowała pozbyć się natrętnego gościa, zamykając drzwi.
Ale Lucjan nie dał się tak wyrugować.
Pociągnął silnie za klamkę i wszedł do przedpokoju, a utkwiwszy w Julii Tordier wzrok, w którym zarówno malowały się nienawiść i pogarda, skrzyżował ręce na piersiach, jak to poprzednio uczyniła Garbuska.
— Wiesz, moja ciotko — rzekł tonem gryzącym — wiesz, że twoje postępowanie zaczyna mi się wydawać dziwnym i podejrzanym... Wuj jest bardzo chory, a ty nie sprowadziłaś do niego córki! Nie pozwalasz, aby moja kuzynka po raz ostatni pożegnała się z ojcem. To niezrozumiałe, moja ciotko, i to ohydne. Ani natura, ani prawo, nie pozwalają ci tak postępować.
Zaraz uprzedzę moją matkę, że wuj umiera! Jakkolwiek sama cierpiącą jest wielce i zniedołężniała, zechce tu przyjść i przyjdzie... Czyż zamkniesz przed nią dom? Czy nie pozwolisz jej, aby dała ostatni pocałunek swemu bratu, tak ukochanemu... O, cóż się tu dzieje, i jakąż to zbrodnię przygotowujesz?
Garbuska drgnęła od stóp do głowy.
Ostatnie wyrazy nasuwały brutalnie przed jej oczy czyn haniebny, który zamierzała popełnić, w chwili przybycia Lucjana.
Zabić, usuwając lekarstwo, albo zabić, nalewając trucizny, zawsze było to zabić.
Jeżeli sposoby były odmienne, rezultat zawsze był ten sam.
Było to morderstwo!...
Pot zimny zwilżył skronie nędznej istoty, uczyniła jednak gwałtowny wysiłek, który pozwalał jej powściągnąć niepokój, i odpowiedziała z pozorną pewnością siebie.
— Jeżeli jest zbrodniarz, to nie ja... tylko doktór, on rozkazuje, a ja słucham...
Łucjan zrozumiał, że napotyka nie przebytą przeszkodę, wolę tej jędzy.
— Moja ciotko — wyrzekł ustami drżącymi — ostatnie jeszcze pytanie...
— Czy doktór utrzymywał, że jest jaka nadzieja uratowania wuja?
— Zapisał lekarstwo. Od tego lekarstwa zależy może ocalenie. Kiedyś przyszedł, miałam właśnie dać choremu pierwszą dozę.
— To się spiesz, ciotko. Nie opóźniaj się!... Czy mogę ci w czym pomódz?
— Nie... Chcę być samą.
— Moja ciotko, błagam cię, wezwij Helenkę do wuja! Jeżeli nadzieja doktora nie ziści się, Jeżeli lekarstwo nie zdoła ocalić chorego, nie narażaj mej kuzynki na wielki żal, że nie ucałowała ojca na łożu śmierci... Pomyśl, że pocałunki córki, więcej mogą, niż wszystkie lekarstwa, ocaliłyby konającego.
— Panie Gobert — odpowiedziała Garbuska, bo odzyskała już wszystką zimną krew i cynizm — ja jestem u siebie panią, robię to tylko, co mi się podoba, nie potrzebuję pańskich rad i ich nie przyjmę...
Młodzieniec, z trudem powstrzymując gniew, tlejący w sercu, podchwycił tonem błagalnym:
— Zaklinam cię, moja ciotko, nie wydawaj się gorszą, niż jesteś w rzeczywistości... wezwij do siebie Helenkę... do jej ojca...
Garbuska mu nie odpowiadała.
— Czy chcesz, ciotko, ażebym po nią pojechał do Sant-Leger? — ciągnął dalej Lucjan.
Julia Tordier wzruszyła ramionami, po czym odpowiedziała tonem pogardliwym:
— Doprawdy, panie Gobert, musisz być wariatem, skoro sobie wyobrażasz, że ja powierzyłabym ci moją córkę! A teraz żegnam pana — dodała — a ponieważ, jak oświadczasz, interesujesz się swoim wujem, to nie przeszkadzaj mi dłużej w udzielaniu mu potrzebnych starań.
Mówiąc to, Garbuska tak manewrowała zręcznie, że zniewoliła Lucjana do cofnięcia się w tył parę kroków.
Teraz swobodnie zatrzasnęła drzwi, zamknęła je na klucz i usłyszała już tylko niewyraźne słowa za drzwiami, które obelgami być musiały.
Młodzieniec był tak oburzony, iż w pierwszej chwili chciał drzwi wywalić.
Ale się zastanowił.
Bo do czegożby go doprowadził ten gwałt?
Tylko do skandalu.
Julia Tordier była u siebie, w swym domu, w swym mieszkaniu.
A więc mogła tam wpuszczać tylko tych, kogo chciała.
Zresztą, dać folgę gniewowi byłoby to niezawodnie zwiększyć nienawiść Garbuski, uczynić jeszcze trudniejszą do przebycia przeszkodę, oddalającą go od Heleny.
— Teraz, — rzekł po namyśle — trzeba przede wszystkim zobaczyć się z Helenką i uprzedzić ją, co się dzieje.
Tego dnia jeszcze pojechał koleją.
Przybywszy na pensję do pani Gévignot, trafił właśnie na dzień imienin i nie znalazł ani przełożonej, ani uczenic.
Powiedziano mu jednak, że przełożona i jej wychowanice udały się na wycieczkę do pobliskiego lasu.
Lucjan częmprędzej tam się udał, pragnąc nie tracić ani chwili.
I rozbawione panienki, zarówno jak dotrzymujące im towarzystwa nauczycielki, ze zdumieniem spostrzegły zbliżającego się do nich w lesie jakiegoś młodzieńca, idącego bardzo szybkim krokiem.
Nagle Helena pobladła i zaczęła drżyć całym ciałem.
Poznała młodzieńca, tak spieszącego się niezwykle.
— To Lucjan, mój kuzyn — wyjąkała.
Lucjan również ją poznał.
A gdy młodzieniec, przybiegł do niej czemprędzej, wyrzekła ledwie przytomna, zdławionym głosem:
— Stało się nieszczęście, nieprawdaż?... Przynosisz mi wiadomość o nieszczęściu?... Mój ojciec!... Co się stało memu ojcu?...
— Uspokój się, droga Helenko, błagam cię! — odpowiedział Lucjan. — Uspokój się!...
— Mój ojciec — powtórzyła córka Jakóba Tordier z niewysłowioną rozpaczą. — Odpowiedz mi prędko!... Wszak chory?...
— Tak.
— Czy niebezpiecznie?
— Boję się tego...
— O, moje przeczucia, moje przeczucia! — wyjąkała Helena, załamując ręce.
Po czym dodała natychmiast:
— A ty przybyłeś tutaj, ażeby mnie z sobą zabrać do niego?
— Nie, moja kuzynko — odpowiedział Lucjan. — Przychodzę, aby ci tylko powiedzieć, o czym wiedzieć powinnaś, a co przed tobą ukrywają bezwątpienia.
— Czy widziałeś mego biednego ojca?
Młodzieniec potrząsnął głową przecząco.
— Jakże mógłbym się z nim widzieć — podchwycił. — Matka twoja nie pozwoliła mi wejść... musiałem sam prosić, ażeby posłała po ciebie na pensję... oświadczyła mi, że rad mych nie potrzebuje wcale... Ja jednakże do ciebie przyjechałem...
— Mój Boże! Mój Boże! — zawołała Helena pod wpływem rozpaczy, łatwiejszej do zrozumienia, niż do opisania. — Mój ojcze! Mój biedny ojcze!!... Ja jednakże nie mogę na to pozwolić, ażeby on umarł, a ja go wprzód nie zobaczę i nie ucałuję!... Sny moje się sprawdziły... Widzisz, moja droga pani! — dodało dziewczę, zwracając się do przełożonej pensji. — Sam Bóg mnie ostrzegł... Muszę, proszę pani, jechać, muszę jechać z kuzynem... Muszę jeszcze zobaczyć się z biednym ojcem...
Helena nieomal odchodziła od przytomności.
— Helenko, dziecko moje, uspokój się — rzekła pani Gévignot, ujmując ją za ręce. — Może nie jeszcze tak źle... Uspokój się...
— Uspokoić się! o to niepodobna! — odparła młoda dziewczyna... Ojciec mój umiera... Czeka na mnie... Woła mnie... Rozpacza, że mnie nie widzi... O, muszę być przy nim... Nikt w świecie nie przeszkodzi, ażebym nie otrzymała ostatnie jego tchnienia... Mój ojciec!... mój ojciec!... biegnę do mego ojca...
Przełożona, słysząc te wyrazy, zmarszczyła brwi, a twarz jej, zazwyczaj łagodna, przybrała wyraz surowy.
— Moja droga Helenko — podchwyciła głosem nieco oschłym — sądzę, twe wzruszenie nie przeszkodzi mnie wysłuchać i zrozumieć...
Córka Jakóba Tordier powtórzyła, szlochając tylko.
— Ojciec mój umiera... Chcę zobaczyć ojca...
Pani Gévignot ciągnęła dalej:
— Ja nazbyt dobrze pojmuję twoją boleść, biedne moje dziecko, i podzielam ją, ale to, czego pragniesz, jest niemożebne...
Helena, podniósłszy głowę, wlepiła w przełożoną oczy, pełne niewysłowionego przerażenia.
— Niemożebne? — powtórzyła.
— Tak... Zupełnie niemożebne.
— Pani nie chcesz mi pozwolić, abym pojechała do Paryża? Chcesz, ażebym pozostała zdala od konającego ojca?...
I po rozmowie dalszej z Lucjanem, choć Helena chciała czemprędzej jechać do ojca, pani Gévignot nie zgodziła się ze względu na to, że nie miała upoważnienia od jej matki.