Potworna matka/Część trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W chwili, kiedy Lucjan wybrał się na poszukiwanie, to jest około godziny dziesiątej rano, Julia Tordier wyszła z domu i udała się do Pałacu Sprawiedliwości.
Po półgodzinnym oczekiwaniu, woźny wpuścił ją do gabinetu prokuratora.
Prokurator, zarzucony robotą, z góry jej zapowiedział, iż posłuchanie, jakiego może jej udzielić, będzie nader krótkim.
Garbuska nie potrzebowała rozwodzić się długo dla wyłuszczenia powodów swojej obecności.
— Panie prokuratorze, sprawa moja da się w paru słowach wyjaśnić — rzekła żywo. — Mam jedynaczkę, której ogłoszono już zapowiedzi... Dwudziestego piątego tego miesiąca ma być zawarte małżeństwo w merostwie i w kościele... Zamówiona już uczta weselna... Otóż, panie prokuratorze, za namową siostrzeńca nieboszczyka mego męża, chłopaka bez grosza i czci, który godzi na jej posag, wczoraj wieczorem opuściła dom macierzyński.
Brzydzę się skandalem, i jak o źrenicę mego oka dbam o cześć imienia, jakie mi zostawił najukochańszy i nieodżałowany nieboszczyk mąż, lecz choćbym miała wyprowadzić na jaw hańbę mej córki, nie mogę puścić bezkarnie podobnego bezeceństwa.
Z całym więc zaufaniem udaję się do pana prokuratora, by pan prokurator zmusił córkę moją do powrotu do mnie, a następnie by pan prokurator z całą surowością prawa ścigał łotra, który, używszy przewagi nad dzieckiem bezwolnym, nie umiejącym się oprzeć, zmusił je do popełnienia występnego czynu? Z winy tego łotra, przyszłość mej córki byłaby stracona na zawsze, gdyby nie wielka miłość uczciwego — człowieka, którego ma być żoną... Ta miłość skłania go do zapomnienia o tym, że ta nieszczęsna uchybiła najświętszym swym obowiązkom!...
Prokurator słuchał z uwagą.
— W fakcie opowiedzianym mi przez panią — rzekł, gdy Julia Tordier skończyła — jest więcej niż wykroczenie, jest zbrodnia, uwiedzenie małoletniej, a to powinno zaprowadzić przestępcę do kryminału.
— Tak! — krzyknęła triumfująco Garbuska. — Tak, do kryminału!... Zasłużył na to sto razy!
— Lecz — ciągnął dalej sądownik — skarga tu nie wystarcza, trzeba dowodów... Czy pani je ma?
— Mam.
— Jakie?
— Oto list podłego młodzieńca... Upuściła go moja córka widocznie pomieszana w chwili ucieczki z mego domu, a tu jest drugi, położony na oczach, w którym nieszczęśliwa chciała mi dowieść, że się uciekła do samobójstwa.
Prokurator wziął oba listy i czytał je powoli.
— Rzeczywiście, to jest bardzo ważne — rzekł następnie. — Widocznym jest, że dziewczyna wpadła w sidła, zastawione na nią przez tego Lucjana Gobert... W jakim ona jest wieku?
— Siedemnaście lat...
— Czy pani wie, dokąd ją zaprowadził jej uwodziciel?
— Z pewnością do siebie.
— Pani nie przypuszcza możliwości zakończenia tej sprawy bez rozgłosu i skandalu, małżeństwem?
— Nie, panie!... Nie! nie! nie!... Wołałabym widzieć ją na marach, aniżeli żoną tego włóczęgi!...
— Zatem chce pani dochodzić sądownie?
— Tak, panie, i to jak najśpieszniej! Pojmuje pan, jak mi na tym zależy, aby córka powróciła pod moją władzę... Teraz już jej się nie dam wywieść w pole, potrafię sprowadzić ją na prawą drogę i bądź co bądź, utrzymać na niej!
— Ten Lucjan Gobert jest jej krewnym, jak pani mówiła?
— Krewnym ze strony mego męża, po którym noszę żałobę.
— Wie pani, że występek krewnego córki pani może go skazać na karę wielce hańbiącą?
— Spodziewam się!
— Ile on ma lat?
— Dwadzieścia pięć.
— Do ciężkich robót.
— Najsprawiedliwiej! Choćby na galery!
— Nie mogę działać, nie mając w ręku skargi piśmiennej, zaniesionej przez panią...
— Panie prokuratorze, wszystko uczynię co tylko potrzeba, byle wyrwać mą córkę spod władzy jej uwodziciela!
— Procedurę sądową szybko się poprowadzi.
Prokurator uderzył dwukrotnie w dzwonek, dla przywołania swego sekretarza. Stawił się.
— Zaprowadź pan tę panią do swego gabinetu — rzekł mu wskazując na Julię Tordier — a gdy panu jasno wyłuszczy powód swej tu obecności, niech spisze po twoim dyktowaniu skargę, którą powinna złożyć na moje ręce.
Sekretarz, skłoniwszy się, wyszedł z Garbuską.
Wkrótce odprowadził ją do prokuratora, ze skargą spisaną na papierze stemplowym, opatrzoną jej własnoręcznym podpisem.
Prokurator przebiegł ją oczami.
— Dobrze — rzekł następnie. — Wydam wszelkie potrzebne rozporządzenia... Punkt o drugiej, bądź pani w prefekturze policji, w gabinecie szefa bezpieczeństwa... Dość powiedzieć pani nazwisko, by się tam zaraz dostać, on pani będzie towarzyszył do mieszkania, gdzie córka pani została zaprowadzona przez Lucjana Gobert, którego aresztowanie odbędzie się w oczach pani...
— Będę punktualną, i jeżeli mogłabym znaleźć pociechę, to tylko w widoku, jak pochwycą tego łotra!
Ukłoniła się i wyszła.
Na progu swego domu zastała oczekującego na nią Prospera Rivet.
Oboje weszli do domu, a Joanna Bertinot, która od rana stała na czatach w swym oknie, widziała ich w oknie pierwszego piętra.
Garbuska objaśniła Prospera o wszystkim, co zaszło.
Komiwojażer wywnioskował z opowiadania, że uwolni się od rywala, małżeństwo przyjdzie wkrótce do skutku, i że majątek teściowej tylko patrzeć, jak mu się w ręce dostanie.
Zbyteczne byłoby dowodzić, że te następstwa mocno mu się uśmiechały.
Pozostawmy dwoje tych nędzników i powróćmy do małego domku na Montmartre przy ulicy Kanoniczek.
Helenie zszedł czas na przygotowaniu śniadania na czas powrotu Lucjana, z wędrówki w poszukiwaniu mieszkania.
Dziewczę zmieniło się do nie poznania, twarz jej przybrała wyraz radosny. Pani Gobert jakby odmłodzona. I Coco na swej grządce widocznie uszczęśliwiała obecność Heleny.
Młoda panienka odpłacała jej, przemawiając do niej pieszczotliwie.
Jednym słowem i ciotka i siostrzenica oddychały w atmosferze spokoju; żadne złe przeczucie nie zamącało ich myśli i nie zachmurzało jasnego nieba.
O wpół do pierwszej powrócił Lucjan. Uściskał obie kobiety.
— Wydajesz się bardzo zadowolonym... — odezwała się pani Gobert.
— Istotnie — odparł.
— Znalazłeś, czego szukałeś?
— Tak, lecz nie bez trudu!... Udało mi się nareszcie znaleźć ładne mieszkanko z oknami na ogrody... Pyszny widok... Zieleń i kwiaty, nic więcej nie można wymarzyć... Cztery jasne pokoje i kuchnia; będziemy mieli pokój jadalny i trzy sypialnie...
— Czy drogie?
— Nie bardzo...
— Ile?
— Sześćset franków.
Pani Gobęrt objawiła  Błędne użycie szablonu→ brak lub pusty parametr "powinno".ździwienie.
— Ależ to za bezcen, w porównaniu z innymi mieszkaniami! Czy wolne?
— Od dziś, jeżeli nam się podoba.
— Zadatkowałeś?
— Tak, i dałem sześć franków olśnionej odźwiernej. Możemy się przenieść za parę godzin.
— Dziś niepodobna — odparła pani Gobert — do jutra wieczorem nie zdążymy się zapakować... Zamówisz wóz na rzeczy i przeniesiemy się pojutrze.
— A jak odźwierny tego domu zapyta dokąd? — zauważyła Helena.
— Z pewnością — rzekł Lucjan. — Lecz ponieważ nie może tego wiedzieć, dam mu adres zmyślony i zastrzegę tragarzom dyskrecję, obiecując im dobry napiwek... Teraz siadajmy do stołu... Zarobiłem na śniadanie i głodny jestem jak wilk.
— Wszystko gotowe.
— Po śniadaniu pójdę do willi Petit-Bry, do swego zajęcia u hrabiego de Roncerny. Oznajmię pannie Marcie o tym, co zaszło.
— O, jakbym chciała ją uściskać!... — wykrzyknęła Helena. — A gdybym tam poszła?
— Wychodzić stąd byłoby nieopatrznie — podjęła pani Gobert. — Nikt cię nie powinien tu spotkać!
— Kiedy się już przeprowadzimy, po upływie kilku dni, panna de Roncerny, jeśli będzie chciała zobaczyć się z tobą, to cię odwiedzi na Batignolles.
Przyznając słuszność ciotce, Helena nie nalegała więcej.
Śniadanie odbyło się wesoło. Nagle wszyscy troje zadrżeli. U drzwi odezwał się dzwonek.
— Kto to może być? — pytał Lucjan, wstrząśnięty dreszczem.
— Heleno, prędko, idź do swego pokoju — szepnęła pani Gobert, trzęsąc się cała.
Helena zniknęła za drzwiami pokoju Lucjana, który, jak wiemy, ona teraz zajmowała. Dzwonek znowu się ozwał, lecz tym razem gwałtowniej. Blady, ze strasznym przeczuciem w duszy, Lucjan poszedł otworzyć. Okrzyk ulgi i radości wyrwał się z jego piersi na widok osoby, stojącej na progu. To była Joanna Bertinot. Pani Gobert, nie znając małej garbuski, pytająco patrzyła na syna.
— Nasza przyjaciółka... Wierna przyjaciółka... — odparł, wpuszczając garbuskę. Następnie zawołał:
— Helenko!... Helenko!... To Joasia.
Helena wybiegła z pokoju na powitanie przybyłej. Uścisnęły się serdecznie.
— Co tam słychać? — zagadnął Lucjan.
— Przychodzę, by wam o tym donieść...
— Mów prędzej!...
— Wczoraj o dziewiątej wieczorem pani Tordier powróciła z Prosperem Rivet. — Weszli do mieszkania i pozostali tam jakie pół godziny... Potem oboje zeszli i wydawali się mocno wzburzeni... — Rozłączywszy się na rogu ulicy, poszli każdy w swoją stronę i straciłam ich z oczu, lecz ja nie ruszyłam się od okna i o wpół do jedenastej widziałam panią Tordier, powracającą samą...
— Z pewnością znalazła list Heleny — rzekł Lucjan — i chodziła na zwiady...
— I ja tak myślałam... — rzekła Joanna.
— A dziś rano?
— Dziś wyszła dopiero o dziesiątej i nie powróciła aż o wpół do dwunastej...
— Sama?
— Tak, lecz najmniej od godziny Prosper Rivet oczekiwał ją na progu domu. Weszli razem. Wtedy dopiero pośpieszyłam do was, aby zawiadomić i uściskać pannę Helenę.
— Trudnym mi się wydaje, by mogli powątpiewać o samobójstwie, spowodowanym rozpaczą — rzekł Lucjan. — Ten zbieg okoliczności przeszkodzi ich działaniu, i za parę dni nie będziemy się mieli czego obawiać...
— Jakto? — szepnęła Joanna.
— Za parę dni już nas tu nie będzie.
— Wyjeżdżacie? Opuszczacie Paryż? A może i Francję?... — zawołała wystraszona garbuska.
— Nie... nie... Poprzestajemy na zmianie mieszkania. Przenosimy się z Montmartre na Batignolles.
Joanna lżej odetchnęła.
— Jakżeście mnie przerazili! — rzekła następnie. — Myślałam, że wyjeżdżacie daleko, gdzie nie będę mogła was odnaleźć... i ścisnęło mi się serce...
Dwie grube łzy spłynęły po bladych policzkach dziewczyny.
— Dobra Joasia! — przemówiła, całując ją Helena.
— Czy jadłaś śniadanie, moja malutka? — zapytał rysownik.
— Jadłam, panie Lucjanie, i odchodzę... — Znowu się umieszczę w moim obserwatorium...
— Już odchodzisz! — odezwała się Helena.
— Widziałam cię... ucałowałam... powiedziałam, co widziałam... i dość mi na tym...
— Przyjdziesz jutro?
— Proszę was nie wątpić o tym... Czy pisała panienka do panny Roncerny?
— Nie.
— Dlaczego?
— Lucjan będzie się z nią dziś widział, on lepiej niż list opowie jej o wszystkim, co się tu dzieje.
— Bardzo się ucieszy, że pani będzie pod dobrą opieką... Ona tak panią kocha!
— Ty także kochasz Helenkę — rzekła pani Gobert, ściskając ręce Joasi.
— Jak siostrę swoją, gdybym ją miała, życie bym za nią oddała, aby tylko szczęśliwą była.
— Będzie szczęśliwą — ukryjemy ją aż do pełnoletności, a potem matka nie będzie mogła niczego jej zabronić.
— Niech tylko myśli, że nie żyję — rzekła Helena — nie będzie mnie żałowała.
Joanna pożegnała się, a pozostali usiedli do śniadania.
Lucjan spojrzał na zegar.
— Bądźcie zdrowe! — Uciekam do Petit-Bry — zawołał.
Był już na progu, gdy usłyszał hałas na schodach.
— Co to jest? — zapytała pani Gobert.
Lucjan dał znak milczenia, a sam słuchał uważnie.
— Rozmowa jakaś na schodach... Kilkanaście osób wchodzi...
Naraz zadzwoniono; pani Gobert i Helena zerwały się.
— Ukryj się, Heleno!... — rozkazał Lucjan.
Dziewczę wybiegło, a Lucjan stał, jak skamieniały, pomimo że już trzeci raz pociągnięto za dzwonek.
— Otwórz prędzej! — rzekła matka.
— Otworzyć w imię prawa! — rozległ się głos za drzwiami.
— Zginęliśmy... — jęknął Lucjan.
— Otworzyć w imię prawa! — wołano powtórnie.
A ponieważ nikt nie odpowiadał, zaczęto drzwi wybijać.
Lucjan otworzył; we drzwiach ukazał się komisarz policji, szef bezpieczeństwa publicznego i dwóch agentów.
— Pan Lucjan Gobert? — zapytał komisarz.
— Tak, panie.
— Dlaczego pan nie otwierałeś tak długo?
— Byliśmy z matką w drugim pokoju, nie słyszeliśmy...
— Niepodobieństwo!...
— A jednak to prawda... Czy mogę zapytać pana, co znaczy pańska wizyta?
— Przychodzimy, z upoważnieniem prawomocnym, szukać tu panny Heleny Tordier.
— Heleny Tordier! — powtórzył Lucjan — mojej kuzynki?
— Tak, panie.
— Nie rozumiem wcale...
Szef bezpieczeństwa publicznego odsunął młodego człowieka i z dwoma agentami wszedł do pokoju stołowego i, patrząc na trzy nakrycia na stole, odezwał się głosem drwiącym:
— A, nie rozumie pan co mówię! — Czy naprawdę, mój panie?
— Raz już powiedziałem...
— Wytłumacz mi pan, co znaczą te trzy nakrycia...
— Nic łatwiejszego... Ja i moja matka, a trzecia osoba właśnie odeszła...
— Czyż trzecie nakrycie nie oznacza miejsca, zajmowanego przy stole przez pannę Helenę Tordier?
— Ależ, panie, kuzynka moja mieszka na ulicy Anbry, u matki swojej...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.