<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliška Krásnohorská
Tytuł Powiastka o wietrze
Wydawca Księgarnia Ludowa
Data wyd. 1884
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Chociszewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Dorotka tymczasem płynęła w przeciwną stronę. Podniosła w górę swą chustkę i śmiało pod wiatr wiosłowała. Zapłynęła między dzikie skały, gdzie każdéj chwili łódka mogła się rozbić. Nieustraszona Dosia powiewała chusteczką, wołając: „Leć, wietrzyku, leć — ku dobremu mnie wiedź!“ Wielkie bałwany, uwieńczone pianą, niby stado wściekłych smoków z najeżonemi grzywami, pędziły wprost na łódkę, a zdawało się, że ją zatopią. Dorotka wiosłowała ze wszystkich sił, a łódka, zdawało się, że nadludzką siłą podtrzymywana, ślizgała się niejako po olbrzymich wałach. Gdy już świtać zaczęło na wschodzie, ujrzała Dosia przed sobą wybrzeże, wprawdzie puste i skaliste, ale był to zawsze kawał ziemi, gdzie mogła odpocząć po burzliwéj żegludze. Dobyła ostatnich sił, aby dotrzeć do samego brzegu, co się też jéj udało. Wyskoczyła na ląd, dzierżąc powróz w ręce, który przywaliła ciężkiemi kamieniami, aby łódź na morze nie popłynęła.
Lecz gdzież się teraz obrócić? Nie było tu żadnéj drogi, ani najmniejszego znaku, żeby tu kiedykolwiek ludzie mieszkali. Lecz Dosia niewiele się obawiała pustyni i samotności. Nie miała innego przewodnika, tylko swoję chusteczkę, a nikt jéj nie przywitał tylko wiatr szumiący; ich towarzystwo zupełnie jéj wystarczyło. Szła długo, bardzo długo; widziała, jak słonko weszło wysoko na niebo, potem zaczęło się kłaniać na zachód, a jeszcze nie zobaczyła ani drzewka, brzeg morski zniknął z jéj oczu, wszędzie naokół była piaszczysta pustynia. Wtém nagle usłyszała ryczenie lwa, że aż jéj serce zadrżało, a wkrótce niedaleko niéj migał lew w szalonych poskokach, tocząc kłęby kurzawy za sobą. Dorotka widziała, że lew miał na czole złoty pasek, co ją wielce zadziwiło. Wiatr wiał z téj strony, gdzie lew pospieszył, przeto dziewczę z odwagą w sercu tam postępowało, gdzie znać było na piasku lwie stopy. Tak idąc, zoczyła naraz zielony las, rzekę i pasmo gór, a pod najbliższą górą ku swemu zadziwieniu — spostrzegła chatkę, tę samą, gdzie niegdyś z Witkiem nocowała. Jednakże komin był prosty, strzecha cała i drzwi dobrze okute; staruszek Wiatr stał przed drzwiami, zacierał ręce i wołał chrapliwym głosem: „Dobry wieczór, dzieweczko! witamy cię u nas.“ Staruszka Wichrzyca kiwała ręką, wołając: „Pójdź, pójdź, chałupkę mamy naprawioną, gdyż tu osiedliśmy na czas dłuższy, bo już teraz tak często nie chodzimy po świecie, jak dawniéj.“ Pies na łańcuchu, skomląc radośnie, rwał się ku Dosi, jako ku staréj znajoméj; tak wszyscy mile dziewczynę witali, zawiedli do chaty i zastawili wieczerzę. Staruszek i babka opowiadali o swych podróżach, aż w końcu zapytali się Dosi, dokąd się wybrała. Rzekła, że idzie szukać i oswobodzić syna królewskiego.
„Hihi,“ zaśmiał się dziadek, „król — niekról, to mi wszystko jedno, nikomu nie przepuszczę. Chcesz-li oswobodzić królewicza, będziesz miała trudne zadanie. Ponieważ królewicz był swawolny i nieposłuszny, przeto został zamieniony w młodego lwa ze złotym paskiem na czole; ktoby go przez siedm lat pielęgnował, ażeby się stał łagodnym jak baranek, ten wróci mu ludzką postać.“
„Hihi,“ zachichotała babinka, „takowe dziewczę bodaj czyby chciało co rano myć lwa i czesać, dawać mu śniadanie, paść go po lesie, z nim się gonić i igrać, na wieczór mu posłać legowisko, uśpić go i legać blizko jego klatki, hihihi i to przez całych siedm lat.“
Dosia na to rzekła: „Dziadku i babuniu, tylko po to tu przyszłam, abym to wszystko rzetelnie wykonała; a jeżeli pozwolicie, zaraz zacznę, tylko mi pokażcie, gdzie się znajduje lwia klatka, ja mu pościelę, uśpię i czuwać będę nad nim przez noc całą.“
Powstali dziadek z babką, wzięli Dosię pomiędzy siebie za ręce i pobiegli z nią do lasu, a pies, wyjąc, przed nimi; aż stanęli przy skale, gdzie była jaskinia, żelazną kratą zamknięta; tam znajdował się lew, mrucząc, gdyż czekał na wieczerzę.
„Leć, Wirze, huź go ha!“ zawołał na psa dziadek, gdyż Wirem mianował się ów brytan. Pies poskoczył jak strzała do lasu, a w kilka minut przyniósł zająca. Wiatr i Wichrzyca rozkazali Dosi tego zająca lwu podać, który oczyma wściekle błyskał i zgrzytał zębami, a skoro tylko zobaczył zająca, wnet go w okamgnieniu rozszarpał pazurami i zębami.
„Tak rozszarpałby ciebie, hihihi, gdybyś mu choć jeden raz jeść nie dała,“ zachichotał dziadek.
Potem rozkazano dziewczynie urządzić dla lwa posłanie. Staruszka pożyczyła jéj kosy, a Dosia nasiekła w lesie trawy, starą wyrzuciła z jaskini i nasypała świeżéj. Lew skoczył na trawę i zaraz się położył.
„Hihihi, takby skoczył na ciebie, gdybyś mu choć raz dobrze posłania nie usłała,“ zachichotała Wichrzyca.
„Teraz uszykuj jeszcze dlań śniadanie, gdyż kto wie, gdzie my rano będziemy, a ty będziesz najczęściéj z lwem sama, hihihi,“ śmiał się dziadek, podając jéj łuk i strzały, aby dla lwa zwierzynę mogła strzelać.
„A tu masz jeszcze,“ rzekła babinka, podając jéj bicz z ołowianą kulką, „abyś mogła lwa ukarać, jeżeli będzie dziki i jeżeli bez głodu marnować będzie zwierzynę tylko dla zabawki; gdyż to dzieciak niesforny, rozpieszczony, hihihi, poczynaj sobie tylko z nim roztropnie, a nic go się nie obawiaj.“
Dał jéj jeszcze dziadek siekierę, aby sobie mogła narąbać drzewa i napalić, skoro będzie zimno; potem Wiatr, Wichrzyca i Wir odlecieli, a wnet tylko w dali rozlegał się szum i wycie.
Dorotka się wielce po ich zniknięciu zakłopotała, gdyż choć dziadek i babka byli straszliwi, przecież było jéj tęskno za nimi; nawet i za psem zatęskniła, gdyż była tu opuszczona, samiuteńka, a nie mogło jéj się ani w głowie pomieścić, że tu całe siedm lat ma przebywać. Płakała, ale wnet się uspokoiła. „Na cóż się przyda płacz i narzekanie,“ mówiła, „jeżeli nie chcę siebie i królewicza zagubić? trzeba się brać raźno do pracy.“
Najprzód trzeba było pomyśleć o śniadaniu dla lwa; wzięła więc łuk i poszła do lasu, aby upolować jaką zwierzynę. Długo nic znaleźć nie mogła, noc szybko mijała, nawet już świt się rozpoczął i ryk lwa się rozlegał w oddali, gdy zobaczyła sarnę śpiącą na mchowém posłaniu, a obok niéj młode. Obydwa zwierzęta tuliły się do siebie, a Dorotkę aż serce zabolało, gdy sobie pomyślała, że jedno z nich ma zginąć. Po trzy razy mierzyła do sarny, a trzy razy ręka łuk opuściła; wtem odezwał się ryk lwa, sarna wyskoczyła, aby w ucieczce szukać ocalenia. Wtedy Dosia puściła cięciwę, a wnet sarna padła na ziemię, przeszyta strzałą. Sarenka zabeczała żałośnie i pospieszyła w gęstwinę. Przestraszone dziewczę wzięło zabitą sarnę na ramiona i zaniosło lwu, który zapalczywie ją chwycił, rozdarł w kawały i pożarł. Dorotka miała smutne serce, gdyż wciąż stawała jéj w myśli sarenka, a tak jéj żal było opuszczonego zwierzątka, że łzy miała w oczach. Nie miała przecież czasu, aby płakać, gdyż lew wyszedł z jaskini, a więc trzeba było iść z nim do lasu na paszę. Wzięła z sobą siekierę, kosę, łuk i bicz z ołowianą kulą. Najprzód przyszli do potoku, gdzie dziewczyna lwa umyła i wytarła mu własną chustką skrwawioną paszczękę i łapy; potem wyczesała mu własnym grzebieniem grzywę. Lew przy téj czynności strasznie warczał, zgrzytał zębami, a nawet chwytał łapą Dosię, lecz wnet się uspokoił, gdy mu dziewczę pogroziło biczem.
Następnie zaczęła się pasza, ale co to była za pasza? Nie pasł się lew na trawie, jak owieczka, ale błąkał się po lesie, tłoczył się w gęstwinę, a gdy spostrzegł co żywego, choćby to był tylko zając, leśny królik, a nawet wiewiórka, zaraz poskoczył, pochwycił i połknął. Miała Dorotka co biegać, aby wydążyć za lwem, gdyż bieżał prędko i skakał, że ledwie mogła dotrzymać mu kroku, a często myślała, że padnie i duszę wyzionie. Przezwyciężyła jednak swoje omdlenie, choć od samego rana nic nie miała w ustach, starając się tylko o lwa i o zaspokojenie jego głodu. Gdy lew się napasł, położył się na ziemię, bawił się kamieniami, któremi kulał lub w górę rzucał.
Wtedy mogła sobie nakoniec i Dosia odpocząć, poprzednio jednakże użęła snop trawy na posłanie, nazbierała gałązek na ogień i narwała sobie orzechów na obiad. Ledwie przecież usiadła i zaczęła łuskać orzechy, lew zapewne urażony, że się nim nie zajmowała, wyskoczył i zaczął okropne czynić spustoszenia. Wyjąc, pobiegł do lasu, wyrywał drzewka, rozpędzał łanie i sarny, a nawet kilka z nich rozszarpał, choć nie miał głodu, gdyż pozostawiał nieżywe na ziemi, a spustoszenia czynił daléj.
Widziała Dorotka, że to był niesforny dzieciak, przeto pochwyciła za bicz, a ująwszy lwa za grzywę, zamierzyła się, jakoby go ukarać dotkliwie chciała. Lew dostał strachu, przeto spuścił ogon, wił się po ziemi i chętnie czynił to wszystko, co mu dziewczę kazało. Potem siadła przy nim, a spoglądając nań surowo, zaczęła łupać orzeszki, gdyż była bardzo głodną.
„Chcesz także?“ mówiła, gdy lew na nią bystro spoglądał, i rzuciła mu orzech w paszczę. On wnet go rozłupał i podał jéj jądro na łono; rzuciła mu drugi, a tak się działo, aż miało pełno jąder orzechowych. Był już wieczór, zatem Dosia wybrała się w drogę do domu — a do jakiego domu? do jaskini lwa. Wzięła snop trawy i narącz gałęzi, a lew musiał nieść w paszczy jednę ze saren, które uśmiercił. Po drodze jadła orzechy. Szła lasem obok tego miejsca, gdzie ugodziła strzałą sarnę; tu spostrzegła sarenkę, biegającą i beczącą żałośnie. „Będę cię żywiła niebożę, gdym ci matkę zabrała!“ pomyślała sobie dziewczyna; podając sarence nieco soczystych ziół i orzechów. Wygłodzone zwierzątko, strzyżąc uszyma, zbliżyło się, a nasyciwszy się, odbiegło znowu w gęstwinę.

Tak upłynęło wiele czasu; Dorota zaczęła się powoli przyzwyczajać do samotności, a lew nauczył się być jéj posłusznym. Co dzień łupał jéj orzechy, a ona karmiła sarenkę, która wnet polubiła dzieweczkę, tak że
Dosia wybrała się w drogę do domu — a do jakiego domu? do jaskini lwa.
nie tylko dała się głaskać, ale nawet biegała za nią po lesie jak piesek, kryła się tylko bojaźliwie, gdy lwa spostrzegła. Lew łagodniał, bawił się z Dosią, kładł się u jéj nóg, lizał jéj ręce, a nawet pozwolił siadać na siebie, tak że dziewczyna mogła na nim jeżdżać po lesie, jak na koniu. Sarenka przestraszona przypatrywała się z zarośli, aż w końcu, gdy ją Dorotka wołała, przychodziła coraz bliżéj, pozbywając się wrodzonéj przed lwem obawy. Po pewnym przeciągu czasu zapanowała przyjaźń między niemi trzema, nawet sarenka przychodziła na noc do jaskini, gdzie Dosia wystawiła sobie z gałęzi budkę do spania.

Czasem odwiedzała ją babka, czasem dziadek, ale działo się to rzadko, gdyż wciąż podróżowali, a gdy dziewczę przyjechało na lwie przed ich chałupkę, widziała, że była zamkniętą, okienice zawarte a z komina się nie kurzyło. Jeżdżała czasem nad brzeg morski, aby zobaczyć, czy nie popłynęła łódź na morze, lecz za każdym razem widziała łódkę nieuszkodzoną i na swojém miejscu. I siadała nad morzem, a patrząc w siną dal, gorzko płakała. Mianowicie było jéj smutno, gdy widziała daleko na morzu bielejące żagle, niby stado łabędzi, gdyż myślała sobie, że tam może żegluje jéj braciszek, a wtedy chciała mieć skrzydła, aby mogła choć raz polecieć do ojca i zawołać: „Jestem zdrowa, ojczulku!“ a na łódź krzyknąć: „Jestem zdrowa, braciszku!“

A gdy ją tęsknota opanowała i serce się żalem ścisnęło, wtedy wyjmowała ze swego zawiniątka trzy zaschłe jabłuszka; były to jabłka z ojczystéj zagrody, przypominające jéj ojca i brata, przeto czule je całowała, zlewając obficie łzami.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eliška Krásnohorská i tłumacza: Józef Chociszewski.