Powiastka o wietrze/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliška Krásnohorská
Tytuł Powiastka o wietrze
Wydawca Księgarnia Ludowa
Data wyd. 1884
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Chociszewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
POWIASTKA
O
WIETRZE.
NAPISAŁA DLA MŁODZIEŻY
ELISZKA KRASNOHORSKA.
Z CZESKIEGO PRZEŁOŻYŁ
JÓZEF CHOCISZEWSKI.

Z SIEDMIU RYCINAMI.
POZNAŃ.
NAKŁADEM KSIĘGARNI LUDOWEJ
Za Bramką Nr. 5.
1884.
Drukiem J. I. Kraszewskiego (Dr. W. Łoziński) w Poznaniu.

I.

Stara, nizka chałupka stała na pagórku w odosobnieniu. Przy niéj w małym ogródku wznosiła się rozłożysta jabłoń. Na niéj było pełno maleńkich, zielonych jabłuszek, twardych jak kamienie, jeszcze niewyrosłych i niedojrzałych. Naraz zaczęła się jabłoń chwiać na wszystkie strony, jabłka uderzały o siebie, aż w końcu powstał tak silny wiatr, że nagiął całą jabłoń ku chałupce, a jabłuszka uderzyły trzy razy w okienko.
W chałupce mieszkał stary ojciec Błażéj. Zasmucił się wielce, gdy usłyszał kołatanie jabłek w okienko. Wspierając się na szczudle, obudził swoje dzieci, gdyż ponieważ było jeszcze rychło rano, przeto oboje Dorotka i Witek jeszcze spały. Dorotka zaraz wstała, lecz Witek ziewając, usiadł na pościeli i pytał się, dla czego go dziś ojciec tak rychło rano budzi.
Ojczulek usiadł między niemi i chwycił ich za ręce.
„Moje miłe dziatki,“ opowiada im spokojnie, „nadszedł czas, że trzeba mi mówić wam o tém, czegoście jeszcze nie słyszały. Słuchajcie uważnie, jeżeli jako dobre i szczere dzieci mnie miłujecie.
Jest temu wiele lat, kiedy straszna burza huczała na ziemi i na morzu. I moje pola doznały skutków téj okropnéj burzy, gdyż grad zniszczył mi plony na polach, sad i winnica do szczętu zostały zniszczone, dom i wszystek dobytek się zatopił, a nawet i moje okręty z towarami zatonęły. Dawniéj byłem bardzo bogaty, a potem miałem tylko tę chałupkę, w któréj wprzód mieszkał mój owczarz. Wy byłyście ówczas małemi niemowlętami, a miałyście wszelkie wygody. Był to straszny dla mnie dzień, gdym pierwszy raz usłyszał, jakeście z głodu płakały, prosząc o kawałek chleba. Wtém razu pewnego — dziś właśnie upływa jedenaście lat od téj chwili — jechał około téj chałupki na koniu cudzy pan, który spostrzegł naszą biedę i zlitował się nad nami. Wszedł do chałupki, usiadł z nami za stołem i rozkazał swemu służebnikowi, aby nam zastawił śniadanie. A gdy się to stało, wstał i dał mi pełną sakiewkę dukatów, abym mógł sobie kupić małe pole, żeby was wyżywić. Z radości nieomal oniemiałem, przecież nie pozwoliłem mu odejść bez wszystkiego. Panie, rzekłem, całując jego ręce, powiedzcie mi, kto jesteście i gdzie was znajdę, abym mógł wam kiedyś rzetelnie się odpłacić. Pan zadziwił się i tak się odezwał: Dla czego chcesz mi oddać, kiedy ci daruję? — Chcę dobre dobrém opłacić, odpowiedziałem, i starać się będę, abym wam mógł oddać cały wasz podarunek. — Myślisz tak na prawdę? pytał mnie się pan i patrzał mi bystro w oczy. — Mam poczciwy zamiar, rzekłem i podałem mu na to rękę. Wtem z podwórza zapukała jabłoń w okienko, a pan mówił z powagą: Słyszysz, tam za oknem jest świadek. A kiedy mi chcesz odpłacić? — O panie, mówiłem, będę oszczędzał co rok, a co oszczędzę, to wam oddam. — Na to pan: Będę ci czekał lat jedenaście, a potem mi oddasz, co będziesz miał uzbieranego. Dzięki wam, panie, zawołałem pełen radości, za jedenaście lat poznacie, żeście obdarzyli męża poczciwego. Jak się atoli nazywacie i zkąd jesteście, mój panie? — Tu zapukała znowu jabłoń w nasze okienko; pan uśmiechnął się smutnie i mówił: Słyszysz ten wiatr? uważaj: zkąd dziś wieje; gdy po 11 latach znowu z téj strony zawieje, wtedy idź wciąż trzy dni mu naprzeciw, nie oglądaj się ani na prawo, ani na lewo i nie daj się niczem z raz obranéj drogi zwrócić, a wtedy mnie znajdziesz. Potem pytaj się tylko: gdzie jest ojciec, który ma synów setkami, w rzeczy zaś saméj żadnego; a każdy ci powie moje nazwisko. Oddaj mi uczciwie, jesteś bogatszy niż ja, gdyż mnie burza w morzu większy, niż tobie, skarb zatopiła. — Pan wnet wyszedł, siadł na konia i popędził naprzeciw wiatru i nigdym go już nie widział.“
Tu stary ojciec Błażéj zamilknął, spoglądając smutnie i w zamyśleniu na starą jabłoń, która była świadkiem jego przyrzeczenia. I przytuliła się ku niemu Dorotka, pytając: „I jakżeż ojczulku, co się stało dalej?“
„Stało się tak,“ dołożył ojciec, „że dar dobroczyńcy mego obronił nas wszystkich od głodu i biedy, gdyż mogłem was, moje dzieci, używić i wychować. A teraz, dziś właśnie upływa jedenaście lat, wiatr wieje znowu z téj strony, jak ówczas, dziś miałbym iść i oddać dług dobroczyńcy.“
„Tybyś nas opuścił?“ zawołał Witek, i objął ojca za szyję.
„Nie, miłe dzieci, gdyż nic nie mam, abym dług oddał, bo wiatr i burza co rok mi wszystko na polu zniszczyły. Gdybym był zdrów i młody, poszedłbym do dobroczyńcy i odpłaciłbym mu dług wierną służbą i pracą rąk swoich.“
Tu Dorotka powstała i rzekła stanowczym głosem: „Ojczulku, ja pójdę zamiast ciebie i będę tak długo u dobroczyńcy służyła, dopóki naszego długu nie odpłacę.“
„Dobrze, moje dziecię,“ mówił ojciec, „masz już lat czternaście, możesz iść w służbę, aby dobroczyńca twego ojca uważał za poczciwego. A co ty Witku?“
„Ojczulku, jabym miał od ciebie iść precz?“ pytał się bojaźliwie Witek, nie śmiejąc spojrzeć ojcu w oczy.
„Masz już lat trzynaście i ty możesz służyć twemu dobroczyńcy, aby twój ojciec nie był kłamcą i niepoczciwym człowiekiem.“
„Ty pójdziesz ze mną,“ mówiła Dorotka, „ojciec dał słowo, a to musi być jak święte. Czy słyszysz tego świadka?“ mówiła, gdy jabłoń znowu zapukała w okienko.
„Uczynicie dobrze, moje dzieci,“ mówił drżący ojciec; „ciężko mi się z wami pożegnać, ale za to będzie szczęśliwe nasze powitanie, gdy waszę powinność wykonacie.“
I wyszedł stary Błażéj do ogródka, gdzie usiadł pod jabłonią i płakał gorzko, że musi się z dziećmi pożegnać.
Dorotka przygotowała wszytko na podróż. Zrobiła dwa zawiniątka: jedno sobie, drugie dla Witka, a choć jéj niejedna łza upadła, gdyż opuszczała z ciężkiém sercem ojca, przecież wiedziała, że poczciwe słowo ojca koniecznie trzeba spełnić. Wzięła z komórki na trzy dni chleba dla siebie i Witka, włożyła w koszyk, obejrzała się po raz ostatni po miłéj izdebce i zaprowadziła Witka pod jabłoń, aby się pożegnać z ojcem. Tam przytuliły się oba dzieci ku niemu, a on im dał błogosławieństwo na daleką podróż i tak do nich przemówił:
„Tyś Dosiu większa i roztropniejsza, broń mi więc Witka od wszego złego i przyprowadź mi go napowrót ku mojéj radości. A teraz, moje złote dzieci, idźcie wciąż przez trzy dni naprzeciw wiatru, a niech się dzieje co chce, nie oglądajcie się ani na lewo, ani na prawo, nie dajcie się niczem zastraszyć, ani odwrócić, dopóki nie znajdziecie dobroczyńcy i dopóki mu nie odsłużycie. Pytajcie się tylko o ojca, który na setki liczy dzieci, a przecież nie ma żadnego.“
Wtem zatrzęsła się jabłoń nad niemi a twarde jabłuszka padły im na łono. „Schowajmy je sobie na pamiątkę,“ mówiła Dosia; i wzięli sobie obaj po trzy jabłka do zawiniątek. Potem ucałował je ojciec raz ostatni i dzieci udały się w drogę naprzeciw wiatru. Były im przykre te pierwsze kroki, gdyż ani w lewo, ani w prawo nie wolno im było się oglądać, i dla tego nie widziały, jak ojciec wyszedł za niemi na szczudle i tak długo im błogosławił, dopóki nie stracił ich z oczu. A gdy wracał do swéj chatki, zaszumiał dziki wiatr i przełamał starą jabłoń na dwoje. Wtedy stary ojciec padł na kolana i modlił się gorąco, aby jego dzieciom nie stało się nic złego.




II.
Gdy słoneczko weszło nad góry, już dzieci były daleko od domu, nieznana kraina naokół nich się
I zaprowadziła Witka pod jabłoń, aby się pożegnać z ojcem.
rozpościerała, a w dali przed niemi czerniały szerokie lasy. Nie znały drogi, tylko tyle mając wiadomości, że wciąż pod wiatr iść mają, a że wiatr wiał od lasów, przeto szły tam prosto. Były spokojne, ale bały się jednak tych szumiących lasów, które tak były wielkie, jakby były bez końca. W samo południe przyszli pod wysoką skałę, która się wznosiła na brzegu tych lasów, a że pod nią znajdował się w cieniu zdrój świeżéj wody, przeto rzekła Dorotka: „Usiądźmy tu i zjedzmy po kawałku chleba.“

Witek bardzo się ucieszył, gdyż nachodził się niemało i był głodny. Napił się ze zdroju, najadł się, a wtedy dopiero rozwiązał mu się niespokojny języczek.
„Dla czego ojciec posłał nas obydwóch?“ mówił, nieśmiało, „mógł był tylko ciebie posłać a mnie zostawić w domu.“
Dorotka go zganiła: „Czyż nie mamy obydwaj jednakowo odsłużyć się dobroczyńcy, który nas obydwóch od głodu uratował? czyż nie mamy być posłuszni ojcu?“
Witek zamilknął, jadł daléj, aż po chwili zaczął znowu: „Ojcu samemu będzie tęskno w domu.“
Dorotka wiedziała, do czego Witek zmierza, a więc odrzekła: „Za to prędzéj dług odpłacimy, gdy razem służyć będziemy i wrócimy prędzéj do ojca.“ Było jéj jednak Witka żal, że musiał się puścić w taką daleką podróż, dla tego nazbierała dla niego najpiękniejszych jagód. Witek zjadł je z chęcią, a że już był czas, aby iść daléj, mówił: „Dosiu, ja się boję tego czarnego lasu! słyszysz, jak tam wiatr huczy!“
Dorotka go głaskała, a pocieszając, rzekła: „Nie bój się niczego, dopóki nam wiatr drogę ukazuje, nie zabłądzimy i w najczarniejszym lesie.“ I wzięła go łagodnie za rękę, weszła z nim na leśną ścieżynkę i długo, długo szli w milczeniu nie widząc człowieka, ani nie słysząc śpiewającego ptaszka, tylko wiatr huczał nad niemi, niby największa burza. Czem dalej, tém częściéj pękały gałęzie na drzewach, aż wreszcie zerwała się szalona burza, która silne dęby i sosny wyrywała z korzeniami.
Dzieci już ledwie mogły iść, nawet ustać było im trudno; Witek wołał i narzekał, ale Dorotka z powodu silnego huku nic nie słyszała. Idąc dalej, napotkali stós drzew wywróconych, które im zupełnie drogę zawaliły; przytem było ciemno, gdyż gasnące promyczki słoneczne nic już nie oświecały. Ścieżki nigdzie widać nie było. Wiatr się uciszał. Rzekła Dorotka: „Trzeba nam się, kochany Witku, puścić gęstwiną, a może znajdziemy ścieżkę.“ Gdy to Witek usłyszał, zaczął krzyczeć na całe gardło i chciał uciekać do domu i byłby pewnie puścił się w stronę ku domowi, gdyby naraz nie odezwał się łoskot, jak gdyby kto siekierą rąbał. „Tu są ludzie,“ zawołała z uciechą Dorotka, a Witek zaraz się obrócił i udając wielkiego zucha, krzyczał: „Hej! hej! jest tam kto?“
Odezwie się z lasu głos chrapliwy: „Przyjdźcie tylko bliżéj!“ i znowu usłyszały dzieci łoskot siekiery, ale zagłuszył go wnet nowy poświst wiatru, wychodzący z głębi lasu. Dorotka chwyciła Witka za rękę, tak iż czy chciał, czy nie chciał, iść musiał. Szli przez dziką puszczę, nieraz przebiegały obok nich leśne zwierzęta, huk siekiery ginął gdzieś w dali, na wołanie nikt nie odpowiadał. Ciemno było, gdy dzieci z gęstwiny przedarły się na wolne miejsce — ale tu nigdzie nie było widać człowieka, nawet wiatr nie zawiał. Co teraz czynić? gdzie się obrócić? Czy się położyć w lesie na ziemi?
„O ten niegodziwy wiatr, gdzie on nas zapędził!“ zawołał Witek pełen złości, zaciskając pięści. Dorotka natomiast zdjęła chustkę z głowy, a trzymając ją za koniec, rzekła: „Dobry wietrzyku, zawiéj raz jeszcze i ukaż nam prawdziwą drogę.“
Wtem powstał wiatr, chustka wionęła, a Dorotka szła z nią wesoło niby z chorągiewką naprzeciw wiatru; niedługo ukazał się księżyc na niebie i ukazał dzieciom ścieżkę. Za górą las się skończył, a szerokie łąki się zaczęły. Niedaleko siedział staruszek, który miał siekierę i wiązkę gałęzi. Jego włosy i wąsy były wiatrem potargane, także suknia była podarta. Trząsł się od zimna i starości. Oczy miał chytre. Chrapliwym głosem pozdrowił dzieci: „Dobry wieczór, dzieci! Dokądże to tak późno?“
Dorotka pozdrowiła uprzejmie staruszka, zawiązała sobie chusteczkę na głowie i rzekła: „Jeteśmy w dalekiej podróży, a nie wiemy jak iść. Czy nie znacie, staruszku tego ojca który ma setkami synów a mimo to, żadnego? Do tego idziemy w służbę.“
„O tego to dobrze znam,“ zaśmiał się dziadowina; „łatwo go najdziecie, powiem wam drogę: idźcie tylko wciąż naprzeciw wiatru, tak pójdziecie jutro cały dzień, a na wieczór dopytacie się daléj.“
Staruszek wstał i zaczął iść daléj. Dorotka podziękowała, wzięła wiązkę gałęzi i niosła za dziadkiem. Zdawało jéj się, że z niego zimno wychodzi. Witek szedł w tyle i uważał, że za każdym krokiem starca wiatr się porusza i nań wieje. Zasunął tedy kapelusz na oczy, nic sobie z tego nie robiąc, że dziadek raz po raz nań zerkał i chytrze się uśmiechał.
Doszli do staréj chałupki, u któréj drzwi były popsute, okna powybijane, w dachu świeciły dziury a komin tak się nachylił, iż każdéj chwili można było się spodziewać upadku.
„Jeżeli nie macie gdzie przenocować,“ rzekł starowina, „zostańcie u mnie do rana; dam wam chętnie nocleg, tylko mi zapalcie ogień. Mnie przez cały dzień gaśnie na ognisku, to też mnie staremu zimno, że się aż trzęsę.“
„Chętnie zapalimy i podziękujemy wam, tylko pozwólcie, abyśmy się w waszéj chałupce przespali.“ Wnet Dorotka zamknęła drzwi i okna i zaczęła niecić ogień. Witek łamał drewka, lecz dziwna rzecz zdawało mu się, że ze staruszka zimny wiatr wychodzi, który przeszkadzał rozpaleniu się ognia. Siedm razy zgasnął ogień a siedm razy Dorotka cierpliwie nanieciła. Witek poglądał chmurnie na starca i złorzeczył wiatrowi. Wreszcie się rozgniewał, rzucił drewienka, położył się na swoje zawiniątko, zjadł chleba, i usnął; Dorotka zaś tak długo się męczyła, dopóki nie zapaliła ognia; potem powiedziała staruszkowi: dobra noc, zmówiła pacierz, pomodliła się za ojca a położywszy się, usnęła.
Gdy się dzieci rychło rano obudziły, nie ujrzały chałupki, zniknęła, jakby ją wiatr porwał, a oni obydwaj leżeli na wonnéj łące, ptaszki przy nich dzióbały okruszyny chleba, a tylko trochę popiołu i kilka kamieni leżało — wszystko zdawało im się, że tylko snem było.
Dziwiły się dzieci temu wszystkiemu, ale wnet pomodliły się, zjadły trochę chleba i wnet w dalszą udały się podróż. Wiatr wiał, ale nie tak ostro jak wczoraj. Dziś wiał od gór w dali, do których prowadziła droga samemi łąkami, gdzie mnóstwo było prześlicznych kwiatków, które wiatrem poruszane, skłaniały główki, jakoby na powitanie idących. Podróż była bardzo przyjemną. Gdzie niegdzie wyskoczyła żabka, albo sunęła jaszczurka, ale człowieka nigdzie nie było.
Tak szły do samego południa, aż przyszły do lipy, pod którą płynął potok; tam usiadły, aby odpocząć i zjeść obiad. Dorotka nakrajała chleba, a gdy się Witek nasycił, zaczął znowu mądrować, gdyż tęskno mu było za domem i bał się służby u obcych ludzi.
„Dorotko,“ rzekł z płaczem, „ten obcy pan jest złym dobroczyńcą, jeżeli się spodziewa, abyśmy mu odpłacili, co nam dał.“
Dorotka łajała go łagodnie, mówiąc: „Czybyś chciał aby nasz ojczulek był taki zły i niewdzięczny, żeby nie chciał swemu dobroczyńcy się wypłacić?“
Witek zamilkł i gryzł skórkę od chleba, niedługo atoli zaczął na nowo: „Dosiu, ojciec przyrzekł panu, że zapłaci, skoro zgromadzi pieniędzy, ale gdy nie zgromadził, przeto nie potrzebuje zapłacić.“
„Ojciec nie zebrał pieniędzy, ale zebrał dla nas wiele dobrego pouczenia, że mamy żyć poczciwie, przeto pójdziemy spełnić swą powinność i odsłużyć się naszemu dobroczyńcy, jak umiemy.“ Tak zbijała Dorotka złe myśli Witka, ale gdy widziała, że mu łzy płyną po twarzy, uczuła żal nad nim; spojrzała na lipę, gdzie było gniazdo dzikich pszczół, a że pszczółek nie było w domu, przeto wzięła piękny plastr miodu i podała Witkowi. Ten jadł ze smakiem, a tymczasem zebrała Dorotka rzeczy do koszyka i chciała iść daléj. Witek zjadł miód, a potem chciał wrócić do domu.
„Dosiu,“ błagał „wróćmy się napowrót, gdyż inaczéj zabłądzimy! Dziś wieje wiatr zupełnie z innéj strony aniżeli wczoraj i prowadzi nas na błędną drogę!“
Dorotka objęła Witka za szyję i tak mu prawiła: „Czy nam się podoba lub nie, my musim iść daléj naprzeciw wiatru. Przyrzecz mi, że przestaniesz narzekać.“
I nie czekając na jego przyrzeczenie, pocałowała go i wiodła go daléj za rękę. Szli długo, długo łąkami i byli już blizko gór, gdy mrok zaczął zapadać. Potem mgła ich otoczyła, że ani na krok przed sobą nic nie widzieli, a wiatr ucichnął zupełnie. Witek się zaczął lękać, gdyż przed nimi huczało — a nie był to wiatr, lecz zapewne bystra rzeka tak szumiała. Łatwo do niéj wpaść mogli, gdyż szli jak niewidomi. Witek drżał na całém ciele, serce biło mu mocno, a naraz taki go strach ogarnął, że już chciał uciekać, i pewnie byłby niezawodnie się puścił z powrotem, gdyby w blizkości nie odezwał się dźwięk w pobliżu, jak gdyby kosa trawę kosiła. „Są tu ludzie?“ zawołała Dorotka, a Witek zaraz przystanął, nastroił minę zuchowatą i krzyknął: „Hej, jest tam kto?“
Usłyszeli potem brzęk kosy, a niedługo odezwał się głos chrapliwy: „Tylko bliżéj, bliżéj!“
Dorotka wzięła odważnie Witka za rękę, tak że chcąc nie chcąc iść musiał, choć gęsta mgła była naokół. Brzęk kosy niknął gdzieś w dali, a na wołanie nikt nie odpowiadał. Naraz uczuły dzieci, że weszły we wodę.
„O niegodziwy wiatr, gdzie nas to zapędził!“ zaczął znowu Witek wyrzekać. Dorotka natomiast zdjęła z głowy chustkę, uchwyciła za koniec i rzekła: „Dobry wietrzyku zawiéj raz jeszcze i ukaż nam prawdziwą drogę!“
I oto wiatr zawiał, chustka wionęła, a Dosia szła z nią wesoło. Niedługo wyszli z wody, a gdy wiatr rozwiał mgłę, i księżyc zaświecił na niebie, zobaczyli ścieżkę. Wkrótce przyszli nad brzeg wielkiéj rzeki, za którą się wznosiły wysokie, szare góry. Na rzece nie było widać ani łódki, ani mostu, ani człowieka. Dorotka nic się nie bała, tylko szła daléj nad rzeką, aż niedługo ujrzała łódkę, a niedaleko siedziała na kamieniu staruszka, mając obok siebie kosę i snopek trawy. Jéj odzież i włosy były wiatrem potargane, trzęsła się od starości i zimna, ale oczy miała bystre. „Dobry wieczór, dzieci, a gdzież to tak późno, gdzie?“ zawołała.
„Jesteśmy w dalekiéj podroży,“ odpowiedziała Dorotka, „szukamy ojca, który ma setkami synów a mimo to żadnego, gdyż chcemy do niego wstąpić w służbę. Czybyście, babuniu, nie mogli nam pokazać drogi ku niemu?“
„Mogę, mogę,“ odrzekła, „znam dobrze drogę. Najprzód przeprawicie się przez rzekę, potem wciąż naprzeciw wiatru, a na wieczór dopytacie się daléj.“ Potem zaczęła odwięzywać łódkę. Dorotka podjęła snopek trawy i położyła na łodzi, a potem prosiła, aby jéj wolno było z Witkiem wsiąść do łódki. Babinka pozwoliła, dała każdemu wiosło, a potem weszli samotrzeć do łodzi. Z początku było dobrze, ale niedługo zaczęła się staruszka kurczyć od zimna, a ile razy ręką machnęła, wnet budził się wiatr, który burzył wodę. Gdy dzieci trochę naprzód dowiosłowały, wnet wiatr ich spędzał napowrót. Bałwany biły tak silnie, jakoby chciały łódź pochłonąć. Nalało się i wody wiele do łódki. Wtedy Witek ze strachu rzucił wiosło i zaczął wylewać wodę kapeluszem. Dorotka wzięła obydwa wiosła i zaczęła tak silnie i zręcznie wiosłować, że doprowadziła szczęśliwie łódkę na brzeg przeciwny.
Tu ujrzeli chałupkę, która miała drzwi zupełnie popsute, zamiast okien były dziury, strzecha była przywiązana powrozem, a komin podparty belką.

„Nuże dzieci,“ rzekła babulka, „jeżeli nie macie gdzie przenocować, zostańcie u mnie do rana; chętnie dam wam nocleg, jeżeli mi nasypiecie pierzynę; dziś przez cały dzień wiatr mi pierze zabiera, a ja biedna staruszka drżę od zimna.“
Niedaleko siedziała na kamieniu staruszka, mając obok siebie kosę i snopek trawy.
„Chętnie nasypiemy i jeszcze podziękujemy, tylko pozwólcie, abym się przespali,“ odpowie Dorotka, a wnet zamknąwszy drzwi na kołek, zaczęła sypać pierze z dziurawego miecha w dziurawą pierzynę. Witek trzymał pierzynę, ale dziwna rzecz, jemu zdawało się, że staruszka umyślnie pierze rozpędza, bo niechno rękami machnęła i dmuchnęła, wnet pierze latało po całéj izbie. Dorotka siedm razy je zbierała. W końcu sprzykrzyło się to Witkowi, rzucił więc pierzynę na ziemię, spojrzał gniewnie na babinkę, zjadł kawałek chleba i usnął na swym węzełku. Dosia nie naśladowała jego przykładu, lecz wzięła igłę z nitką i zaszyła pierzynę. Potem powiedziała staruszce dobra noc, zmówiła pacierz, pomodliła się za ojca i dopiero spać się położyła.



III.

Gdy rychło rano dzieci się obudziły, już nie było chałupki, — zniknęła, jakby ją wiatr zmiótł, a oni leżeli na piasku przy wodzie, w której wesoło pływały rybki, chwytając chciwie okruszyny chleba, co z Witka spadły, gdy wstawał. Kilka tylko piórek świadczyło o wczorajszém zdarzeniu, zresztą zdawało się, jakby to we śnie się stało.
Wnet opuściły dzieci to miejsce, które zdawało im się, że jest zaczarowane. Pomodliły się, zjadły śniadanie i szły ku górom dalekim, zkąd wiatr im wiał w oczy.
Droga, którą postępowali, była kamienista i przykra, to też każdy niemal krok im dolegał — i nie dziw wszak już trzeci dzień byli w podróży. Dorotka czuła, że niejeden ostry kamień do krwi ją zranił, nic jednak nie mówiła; czuł to i Witek, dla tego płakał na potęgę. Tak błądziły dzieci pomiędzy górami, gdyż wiatr dziś to z téj to z owéj wiał strony, czasem nawet kołem się toczył, a że trzeba było wciąż iść naprzeciw wiatru, to zaszli w końcu między dzikie i ponure skały, zkąd zdawało się, że już nigdy nie wyjdą. Nad niemi krakały posępnie kruki, u stóp ich czasem potoczył się z łoskotem w przepaść kamień, a zresztą nie było nic żywego.
W samo południe przyszli na wierzchołek, gdzie nie było ani drzewka, ani wody, tylko nagie kamienie i trochę ostu. Tu usiedli na skale, aby się posilić. Chlebek był już twardy jak kamień; Witek spragniony ledwie go mógł połykać. Zaczął tedy płakać i wyrzekać. „Ach Dosiu,“ mówił, „dla czegośmy się w tę podróż udali? Tu śmierć nas czeka. Ten bogaty pan, który nam dopomógł przed laty, nie potrzebuje naszych usług.“
Dosia także zapłakała, ale nie z głodu i pragnienia, lecz z żałości, że Witek tak niewdzięcznie myśli. „Nasz ojciec był także dawniéj bogatym, a jednak tak podupadł, że byłby zginął, gdyby nie ów dobroczyńca. Może i ten pan podupadł, zatem trzeba mu się odwdzięczyć,“ odpowie siostra.
Witek milczał, ale wnet wybuchnął jeszcze z większym płaczem: „Jeżeli podupadł, to jakaż będzie u niego służba? Może tylko chleb suchy i twardy jadać będziemy i na gołéj ziemi sypiać i kto wie, kiedy téj biedzie będzie koniec?“
Rzecze siostra: „Spokojnie sypiać będziemy na twardej ziemi i jeść chleb suchy, bo będziemy mieli czyste sumienie.“ Witek nie chciał, czy nie mógł zrozumieć tej pociechy, tylko się smutnie oglądał, że tu nie ma jagód, ani miodu, ani nic innego, ani nawet kropelki wody, aby polepszyć suchy obiad.
Żal było Dorotce Witka tym więcéj, że ojciec oddał jéj go w opiekę, dla tego przemyśliwała jakby go pocieszyć, ale daremne były jéj usiłowania, gdyż naokół nie było nic do jedzenia. W węzełku też już nic nie było. Przypomniały jéj się trzy niedojrzałe jabłka, które jabłoń zrzuciła jéj na łono przy pożegnaniu. Rozwiązała tedy swoje zawiniątko, ale jakież było jéj zdziwienie, gdy ujrzała trzy jabłka dojrzałe i czerwone, jak gdyby je kto pomalował. Pełna radości dała je Witkowi, a ten wnet je zjadł do szczętu, że i ziarnka nie zostawił. Potem trzeba było daléj wyruszyć, ale to mu się nie podobało. „Dosiu, kto wie do jakich ludzi idziemy, a z pewnością zbłądzimy, gdyż wiatr wieje z wszystkich stron, a nie widać nigdzie drogi,“ mówił.
Siostra pocieszała braciszka, jak mogła, mówiąc łagodnie: „Gdyśmy tyle wycierpieli, to wytrwajmy do końca. Wszak dziś trzeci dzień, a trzy dni trwać ma nasza podróż. Najgorsze już znieśliśmy, bądź odważnym, bracie, gdyż jutro już będziemy u celu.“ Byłby się Witek mimo to wrócił do domu, ale w tych skałach nie było śladu, zkąd przyszli i dokąd idą. Rad nierad musiał Witek iść za siostrą.
Szły długo dzieci wąwozami, w których wiatr syczał, wył i huczał, jakby całe stado psów i wilków ich goniło. Nagle pociemniało, na niebie zaległy ciemne chmury, zaczęło się błyskać, pioruny grzmiały przeraźliwie, a przytem lunął deszcz rzęsisty. Zdawało się, że koniec świata się zbliża. Dzieci skryły się do jaskini. Okropny miały widok. Ciemno było, że oko wykol, a tylko raz poraz ogniste błyskawice rozświecały ponurą okolicę. Gdy grzmot ryczał, to zdawało się, że wszystkie skały runą. Deszcz lał jak z cebra. Przecież po niejakim czasie uciszyło się wszystko — a deszcz przestał padać. Dzieci wyszły z jaskini, a że noc już była, przeto nic nie widziały przed sobą. Szły powoli, a gdy kamień się potoczył, lub woda ze skał padała, stawały słuchając, czy nie usłyszą głosu ludzkiego. Darmo wołał Witek: „Jest tam kto?“ — tylko echo słowa jego powtarzało.
„Gdyby tu był choć dziadek lub babka!“ — pomyślała sobie Dorotka, gdy przeciwnie Witek podniósł w górę zacięte pięści, wołając: „O ten niegodziwy wiatr, który nas zagnał do pustyni, a teraz nas opuścił i nie wskaże nam drogi, abyśmy ztąd wyszli!“
Dorotka zdjęła swą chusteczkę z głowy i wionęła w powietrzu, wołając dobry wiatr na pomoc, ale chusteczka przemokła nie wskazywała kierunku, gdyż tak było cicho naokół, że i listek nie byłby się poruszył. Blady księżyc wyszedł zpoza chmur i oświecił smutną okolicę. Dzieci ujrzały, że znajdują się pomiędzy posępnemi skałami. Witek prosił choć o kawałek suchego chleba, ale i tego już Dorotka nie miała. Tylko jedno jéj pozostało: a to jéj wielka miłość dla brata. Płaczącego, zziębniętego i głodnego wzięła na łono, przykryła chusteczką i sukienkami, głaskała i cieszyła, aż też sen go zmorzył. Wtedy dobra siostra modliła się gorąco do Boga za braciszka, bo tylko o niego miała kłopot, i jego cierpienia ją bolały, gdyż o siebie była spokojna w tem przeświadczeniu, że w podróży, która miała cel poczciwy, pobłądzić nie może. Wtem usłyszy naraz jakoby psa szczekanie, widać że było ludzkie mieszkanie w pobliżu. Brat spał, wzięła go tedy na ręce i niosła, choć było jéj ciężko, i szła w stronę, zkąd ją dolatywało szczekanie.
Ledwie wyszła za pierwszą skałę, aliści odezwało się straszne wycie i brzęk łańcucha, a wnet zobaczyła opustoszoną chatkę, podpartą podporami i jakoby przylepioną do skały. Groźny pies z łańcuchem na karku obchodził chałupkę naokół i szczekał przeraźliwie. Witek się obudził, a rozgniewany, że go pies przebudził, chwycił za kamień i chciał nim psa ugodzić. Pies zaczął wyć głośniej, a zdawało się, jakoby wiatr świszczał z jego jamy. Dorotka natomiast łagodziła psa miłym głosem, mówiąc: „Tyś dobry piesek, gdyż twój głos mi wskazał, że tu jest chatka.“ Pies zaczął się łasić, i pozwolił jéj wejść do chałupki, ale na Witka wyszczerzył zęby i mruczał.

Dorotka się przecież omyliła, gdyż tu ludzie nie mieszkali. Chacisko było bez drzwi i okien z dziurawą strzechą. Jednakże dzieci były rade, że się mogą gdziekolwiek przespać. Były wprawdzie głodne, ale tu nie było nic tylko kamienie i glina. Witek z głodu nie mógł usnąć. Przypomniał sobie, jak mu w południe smakowały Dosine jabłka. Wiedział, że i on ma trzy w swym węzełku, zatem pocichu w kątku je wyjął, aby według słuszności nie dać choć jednego siostrze, odrzucił je wnet jednak, gdyż były twarde jak kamienie, nie
Chwycił za kamień i chciał nim psa ugodzić.
dojrzały mu bowiem, jak to się stało Dorotce. Położył się rozgniewany, ale nie mógł spać ani też Dosia, gdyż pies wciąż obchodził chatkę, wył i pobrzękiwał łańcuchem, a gdy potrząsnął siercią, wnet wiatr szedł z niego do chaty. Naraz zaczął skakać i skomleć. Wnet słyszeć było można, że ktoś się zbliża i z psem się ciećka. Niedługo wszedł do chałupki dziadek z siekierą, w podartéj sukni z potarganemi od wiatru włosami i wąsami. Trząsł się od zimna, zacierał ręce i spoglądał dziwnie na dzieci. Wnet za nim weszła babina w podartéj sukni, z kosą na ramieniu. Spojrzała na dzieci i rzekła chrapliwym głosem: „Te dzieci spotkałam w méj podróży“.

„Ja je także spotkałem“ — odrzecze dziadek.
Dzieci udawając, że śpią mocno, słuchały pilnie téj rozmowy.
„A gdzież ty chodziłeś, miły Wietrze?“ zapytała się babinka.
„Chodziłem po królewskich lasach i nawywracałem drzew co niemiara. A gdzieś ty chodziła, miła Wichrzyco?“
„Chodziłam po łąkach i górach; spędzałam chmury, że było ciemno i sprawiłam okropną ulewę. A co wiesz o tych dzieciach?“
„Są to dobre dzieci, gdyż nanieciły mi ognia w chałupce. Dam im za to jaki podarek na pamiątkę. A co ty im dasz?“
Dziadek wziął Dosiną chusteczkę, chuchnął na nią i rzekł: „Téj chustce dałem moc, że kto z nią stanie naprzeciw wiatru i powie: leć, wietrzyku leć, do dobrego mnie prowadź — temu zawsze ukaże się prawa droga i zaprowadzi go tam, gdzie ma co dobrego i poczciwego wykonać; atoli musi iść naprzeciw wiatru, gdyż kto chce dobrze czynić, ten musi pokonywać przeciwieństwa. A czego ty im udzielisz?“
Babulka wzięła Witka kapelusz, chuchnęła nań i rzekła: „Temu kapeluszowi daję moc taką, że kto się z nim postawi z wiatrem i powie: leć, wietrzyku, leć, do szczęścia mnie prowadź, temu ukaże się zawsze najkrótsza droga i zaprowadzi go tam, gdzie może znaleźć szczęście i bogactwo; musi atoli iść z wiatrem, gdyż szczęście zawsze z wiatrem ulata. Te dzieci na to sobie zasłużyły.“
„Tak, zasłużyły,“ dodał staruszek, „a rano niech się podzielą, jak chcą. Teraz atoli, miła Wichrzyco, patrzmy, abyśmy się ztąd wynieśli.“
I wnet staruszek z babką się zakręcili, pies zawył, wiatr zahuczał, chałupka rozleciała się na kawałki, a dziadek z siekierą na ramieniu, babka zaś na kosie ulecieli w powietrze. Za chwilę wszystko znikło i ucichło.
Dorotka z Witkiem siedzieli obok siebie przerażeni i nie mogli długo do siebie nic przemówić z przestrachu. Potem nastała piękna, cicha, jasna noc, to też wesołość wstąpiła w ich dusze.
„Słyszałaś, co Wichrzyca z wiatrem sobie powiadali?“ szeptał Witek bojaźliwie.
„Słyszałam Witku; dali nam dwa piękne podarunki. Wybierz sobie który chcesz.“
Witek milczał, atoli przy świetle księżyca było widać, jak poczerwieniał na twarzy a oczy mu się zaiskrzyły.
„Jakżeż Witku,“ rzekła łagodnie siostra, „może chcesz obydwa dary? Powiedz a dam ci je chętnie.“
„Chcę tylko jeden,“ odrzekł Witek, „chcę dar, który prowadzi do szczęścia. Należy się i tak do mnie, gdyż Wichrzyca dała tę moc memu kapeluszowi.“
„To weź go sobie, Witku, gdyż ja i tak wolę podarek, który mi będzie ukazywał drogę do dobrych uczynków. A więc jesteśmy podzieleni podług naszych życzeń. Teraz dobra noc, gdyż chcę się jeszcze pomodlić, abyś znalazł zawsze w rzeczy saméj to szczęście.“




IV.

Dorotka niedługo usnęła, mając czyste sumienie. Witek nie mógł usnąć, gdyż trapiły go tysiączne myśli o przyszłém szczęściu i bogactwie. Droga do nich prowadząca stała mu otworem; już jutro mógł być bogatym panem. Zdawało mu się, że popełniłby największe głupstwo, gdyby porzucił swoje szczęście i poszedł ze siostrą służyć nieznajomemu człowiekowi, może złemu, biednemu, lub chciwemu. Wszakże dość wyżył biedy podczas trzech dni w podróży, a teraz miałby jeszcze dłużéj cierpieć? Gdy sobie wspomniał na ubogą chatę rodzicielską, to nie brała go tęsknota za domem rodzicielskim. Roiły mu się tylko w głowie pałace, karety i życie, pełne zabaw bez trudu i pracy. Myślał i myślał, aż wreście wstał po cichu i poszedł się przekonać, czy Dorotka śpi rzeczywiście. Widział, że spała. Wtedy chwycił swój kapelusz, szedł cicho na palcach i zaszeptał: „Leć, wietrzyku leć, do mego szczęścia mnie prowadź.“
Ledwo że podniósł kapelusz w górę, aż wnet uczuł, że wiatr go silnie prze naprzód. I bieżał szybko z wiatrem, ile mu nóg starczyło. O świcie poznał, że się zbliża do wielkiego, prześlicznego miasta. Wprzód sobie odpoczął, gdyż był bardzo zmęczony, a potem nim wszedł powziął zamiar, że szukać będzie szczęścia u pierwszego bogatego człowieka, którego napotka.
Odpocząwszy sobie, zbliżył się Witek do miasta. Wkrótce ujrzał się na wspaniałéj ulicy, gdzie były piękne domy, niby pałace. Było jeszcze rychło rano, dla tego kupcy dopiero kramy otwierali. Witek patrzał, gdzieby mieszkał najbogatszy kupiec. Spoglądał z podziwieniem na złoto, drogie kamienie i inne kosztowne towary, najwięcéj jednak zwrócił jego uwagę skład, w którym były prześliczne futra i wypchane zwierzęta. Kupiec futer, pan w podeszłym wieku, spoglądał z uśmiechem na chłopca, pochłaniającego to wszystko oczyma.
„Cobyś ty chciał?“ zapytał go się po niejakim czasie. Witek się przeląkł i z płaczem przemówił: „Ach panie, proszę o kawałek chleba.“
„Kto jesteś i zkąd?“ pytał się pan, a wziąwszy go za rękę, wprowadził do kramu.
„Jestem zdaleka, trzy dni błądziłem, nim doszedłem do tego miasta.“
„Czy już nie masz rodziców?“ pytał się pan z współczuciem.“
„Nie mam,“ odrzekł Witek, zapierając się ojca, aby go pan lepiéj obdarzył.
„I nie masz nikogo więcéj?“
„Nie mam,“ odpowie Witek, zapierając się siostry, aby pan tym więcéj się nad nim zmiłował.
„A czy nie masz gdzie służby?“ pytał się znowu, a Witek znowu zaprzeczył, zapierając się dobroczyńcy, któremu miał służyć.
„Tyś tedy zupełnie opuszczony,“ rzekł kupiec futer, „i chodzisz po żebrocie. Chcesz się uczyć mego rzemiosła, to zostań u mnie, a jeżeli będziesz się dobrze sprawował, przyjmię cię za syna i oddam ci późniéj cały mój majątek.“
Tak więc Witek za pomocą swego czarodziejskiego kapelusza już znalazł szczęście, podczas kiedy Dosia jeszcze spała. Jakżeż się przelękła biedna siostra, gdy obudziwszy się, nie zobaczyła brata. Płakała, załamywała ręce, wciąż wołając brata, ale nikt się nie odzywał. Przyszło jéj wreszcie na myśl, że obawiając się służby, uciekł do ojca. Myśli sobie daléj: cóż się stanie, jeżeli w górach zabłądzi, albo w błocie uwięźnie lub w lesie spotka się z wilkiem lub gadem! Chciała już iść w stronę ku domowi, aby znaleźć Witka i od złego obronić; lecz oto przypomniała sobie, że przez to złamałaby przyrzeczenie ojca; niedaleko widziała wielkie, piękne miasto, tam zapewne mieszkał ich dobroczyńca, tam był jéj cel, do którego trzy dni wśród wielkich przeciwieństw dążyła. Czy miała opuścić upartego braciszka, czy też dobroczyńcę, któremu dał ojciec słowo, że dług odda? Co zrobić, aby uczynić najlepszy wybór? Wtem przypomniała sobie dar staruszka Wiatra; wszakżeż jéj chusteczka miała ją w tę stronę zaprowadzić, gdzieby mogła iść sprawiedliwą i poczciwą drogą. Ucieszyła się wielce, że dostała ten podarunek. Cóżby bez niego poczęła?
Wzięła wtedy swoje zawiniątko, a zobaczywszy na ziemi jabłka z rodzicielskiego ogrodu, które był Witek wczoraj porzucił, podniosła je i schowała dobrze, gdyż to była pamiątka pożegnania się z ojcem. Potem rozwinęła chusteczkę i rzekła: „Leć, wietrzyku leć, do dobrego mnie prowadź,“ a wnet zaczęła szybko naprzód pędzić naprzeciw wietrzyku do miasta tą samą drogą, którą Witek w nocy uciekał. Postanowiła sobie, że gdziekolwiek przyjdzie, pytać się będzie równocześnie o brata i o dobroczyńcę, aby, jeżeli można, obydwóch odszukać.
Szła ulicą około wspaniałych kramów i szukała takiego człowieka, któryby z widzenia zdał jej się dobrym i mądrym człowiekiem, aby go się poradzić. Kupiec futer rozmawiał przed kramem z jakimś panem, który miał złotą gwiazdę na sukni. Zaprzestali rozmowy, gdy ujrzeli dziewczę, które im w twarz patrzało.
„Kogo szukasz, dzieweczko?“ zapytał się łagodnie kupiec.
„Szukam braciszka, który mi się dziś w podróży gdzieś zapodział; nazywa się Witek i jest do mnie podobny; o panie, czyście go snać w tem mieście nie widzieli?“
Handlerz futer zadziwił się wielce. „A macie wy rodziców?“ pytał się daléj.
„Mamy ojca, który mieszka ztąd daleko. Posłał nas, abyśmy stary dług odsłużyli, ponieważ nie możemy go zapłacić.“
„Tak!“ zawołał z żalem kupiec, gdyż poznał, że Witek zaparł się ojca, siostry i powinności. „Tak więc się te rzeczy mają, a ja tego chłopca przyjąłem za swego.“
„Przyjęliście go za swego,“ zawołała radośnie Dorotka, „o panie, składam wam za to dzięki serdeczne. Pozdrówcie go, dobry panie, ode mnie, gdyż ja muszę iść daléj szukać dobroczyńcy, któremu mam służyć.“
„A któż to jest?“
„Przed jedenastu laty przyszedł do nas obcy pan, który pomógł ojcu z biedy. Mówił on, że jest ojcem, który ma setki synów a przecież żadnego. Nie wiecie, panie, kto on jest?“
Na to rzekł pan z gwiazdą: „To jest nasz miłościwy król i pan, pójdź ze mną, ja cię do niego zaprowadzę.“ I wziął zdziwiony dziewczynę za rękę i szedł z nią ulicami. Był to królewski dworzanin.
Dorotka nie mogła się dosyć ucieszyć swemu szczęściu, że idzie do królewskiéj służby; smutno jéj atoli było, że braciszek swoim uporem pozbawił się tego dobrodziejstwa. Znalazł owszem szczęście u dobrego pana, ale większe byłoby dlań szczęście, gdyby z nią był poszedł, ale któż to mógł wiedzieć, że to będzie służba królewska.
Kupiec futer tymczasem wrócił się do kramu i czekał na powrót Witka od krawca, do którego go posłał ze służącym. Niedługo przyszedł Witek w prześlicznym ubiorze.
„Idź mi z oczu!“ zawołał kupiec, „ty łgarzu i niewdzięczniku! Zaparłeś się ojca, siostry, dobroczyńcy i obowiązku, ponieważ nie chciało ci się iść do służby. Próżniaka i oszusta byłbym wziął za syna. I mnie zapewne wyparłbyś się w starości, tak jakeś się zaparł ojca, siostry i dobroczyńcy. Idź mi precz z oczu, gdyż już nic o tobie wiedzieć nie chcę. Szukaj szczęścia gdzie indziéj. Popraw się, pracuj i unikaj kłamstwa, jak ognia.“
Zamknął potem drzwi przed zdziwionym Witkiem, który stał jak przykuty. Krótki czas było mu przykro i sumienie czyniło mu wyrzuty, ale wnet wzięła lekkomyślność górę. Zatoczył się na obcasach nowych butów i zawołał: „Cóż mi z tego, że mnie wypędzasz kramarzu! już ja znajdę moje szczęście. Machnę tylko kapeluszem a wnet będę miał, czego pragnę.“
I odszedł a kupiec widząc, że nie myśli przeprosić i jeszcze się zeń naśmiewa, zamknął i serce przed nim i postanowił nigdy się nad nim nie zlitować.
Dworzanin zaprowadził niedługo Dosię do królewskiego ogrodu. „Idź po cichu,“ mówił do niéj, „gdyż król z królową znajdują się w pobliżu.“
Wnet stanęli pod starém, rozłożystém drzewem, gdzie na darniowéj kanapce siedzieli król i królowa. Był to pan jeszcze niestary, ale twarz jego oznaczała cierpienie, a w czarnéj jego brodzie było niemało siwych włosów. Królowa smutna i blada pani, czytała na głos z jakiéjś nabożnéj książki; oboje byli ubrani w ciemny ubiór, prawie żałobny.
„Kogóż to prowadzicie, dworzaninie?“ zapytał się król, gdy królowa, zobaczywszy dziewczynę, czytać przestała.
„Przyprowadzam waszéj królewskiéj mości poczciwe dziecko poczciwego ojca,“ odrzekł, a wtedy poważna twarz króla zajaśniała miłym uśmiechem.
„Mów sama, dziewczyno,“ przemówił, „jak się nazywasz i zkąd przychodzisz.“
Wtedy Dorotka przystąpiła z uszanowaniem, ale bez bojaźni, całując kraj szaty króla a rękę pani królowéj, gdyż nie czynili na nią wrażenia, że są dumni surowi władcy, ale raczéj uważała ich za dobrych a nieszczęśliwych ludzi, ku którym zaraz powzięła wielkie przywiązanie. Patrząc z szczerą prostotą w oczy królowi, mówiła: „Jestem Dosia, córka ubogiego Błażeja, którego wasza królewska mość przed jedenastu laty raczyłeś odwiedzić w biednéj chałupce, a którego z dziećmi swą szczodrością uratowałeś od głodu i nędzy.“
„Nie mogę sobie przypomnieć,“ odrzekł król, „a czego chcesz obecnie?“
Dorotka pomyślała sobie, że król dla wielu ludzi był szczodrym i że bardzo wielu ubogich obdarzył, przeto nie mógł o wszystkich pamiętać. Spoglądała więc nań jeszcze serdeczniéj, mówiąc daléj: „Mój ojciec wam przyrzekł, miłościwy królu, że za jedenaście lat odpłaci dar wasz, a wy przyjęliście jego przyrzeczenie na jego poczciwość.“
„Nie przypominam sobie,“ rzekł znowu król, „ani tego człowieka, ani jego przyrzeczenia.“
„A czy nie pamiętacie panie królu?“ zawołała nagle Dosia, „że właśnie wtedy stara jabłoń pukała twardemi jabłuszkami w okno chałupki, a wy rzekliście: oto świadek!“
„Przypominam sobie, mówisz prawdę,“ rzekł król, a wtedy cała twarz jego wdzięcznie się rozjaśniła. „Moje serce zapomina o niejednym smutku, gdy widzę, że mam takich poczciwych poddanych. Taki sprawiedliwy mąż, jak twój ojciec, godzien jest, aby jego sprawiedliwość całemu krajowi służyła. Panie dworzaninie, wyprawcie zaraz jutro poselstwo, które niech przyprowadzi do méj stolicy poczciwego Błażeja, a ja go uczynię najwyższym sędzią całego królestwa.“
Dorotka stała w pokorze, choć oczy jéj błyszczały wdzięcznością, a serce jéj skakało z radości; trapiła ją tylko myśl, że to wielkie szczęście nie stało się także udziałem Witka.
„Teraz nam pokaż, cóżeś przyniosła, aby odpłacić dar króla,“ rzekła łaskawie królowa.
Szczerze a skromnie odpowie Dosia: „Nic, pani królowo, tylko próżne ręce i mą dobrą wolę, aby odsłużyć ten dług wiernie a poczciwie, gdyż jesteśmy biedni ludzie. Nie gniewajcie się, że się ośmielam przystąpić przed wasze oblicza, gdyż nie wiedziałam, że nasz dawny dobroczyńca jest królem, a myślałam, że moja służba może mu być pożyteczną.“
Król z niedowierzaniem spojrzał na Dorotkę, mówiąc: „Jakto? toś ty nie wiedziała, że jestem królem? a jakżeś mnie szukała i znalazła?“
„Ten pan mi to dopiero powiedział,“ odpowiedziała Dosia, patrząc spokojnie „ja tylko tyle wiedziałem, że mam szukać ojca, który ma setki synów a w istocie jednak żadnego.“
Tu nagle powstała królowa, a łzy polały się na jéj twarzy; król się odwrócił, schylił głowę w ciężkim smutku na piersi i westchnął głęboko; dworzanin zbladł i drżał na całém ciele. Król skinął ręką, a dworzanin wnet dziewczynę odprowadził. Dosia odchodząc, widziała przez gęstwinę, jak blada królowa padła królowi w objęcia i jak potem obydwoje gorzko płakali.
Dworzanin prowadził Dorotkę pustemi gankami, gdzie na drzewach zwieszał się bujnie żółty mech i pajęczyna, a pokrzywy zamiast kwiatów w trawie wzrastały; widoczna, że tu dawno nikt się tą częścią ogrodu nie zajmował. Pomiędzy opuszczonemi grządkami, na których jeszcze rosły szczątki sadzonych tu niegdyś kwiatów, zostawił dworzanin dziewczę, mówiąc: „Tu poczekaj, aż się wrócę, aby ci zwiastować, czy król przyjmie twą służbę.“ I odszedł.




V.

Dorotce było ciężko i smutno na sercu. Widziała, że król i królowa byli w głębokim smutku pogrążeni. Byłaby chętnie im pomogła, tak jak król niegdyś dopomógł jéj ojcu. Jéj wdzięczne serduszko smuciło się, że nie może swym dobroczyńcom przynieść skutecznéj pomocy; przytem obawiała się, że ją odeszlą z powrotem, tak że i najmniejszéj przysługi nie będzie im mogła uczynić. Wtedy zaczęła płakać. Jednakże wkrótce pomyślała sobie: „Dla czego mam się smucić i płakać! Choć ode mnie nie żądają służby, mogę im jednak służyć; a gdy smutek ponoszą, mogę im sprawić choć maluczką radość. Zapewne choć na chwilę ucieszyłaby się królowa, gdyby tu przyszła i zobaczyła te zagonki zrównane i wypielone, a drzewa z mchu i pajęczyny oczyszczone.“
Zabrała się zaraz raźnie do pracy, a tak usilnie i chętnie pracowała, że nie spostrzegła, iż już południe minęło i że dzień się już chyli ku wieczorowi. Zapomniała, że miał przyjść dworzanin, a nawet nie pamiętała, że przez cały dzień nic nie jadła i nie piła. Dworzanin był już pięć razy zobaczyć co robi, a pięć razy odszedł niepostrzeżony. Na wieczór poszedł do królewskiéj komnaty i zapytał się z uszanowaniem: „Miłościwy królu i panie, co mam począć z dziewczyną która przyszła ofiarować swoje usługi?“
Królowa zaraz powstała z siedzenia, a otarłszy zapłakane oczy, rzekła: „Sama jéj wydam polecenie, zaprowadźcie mnie do niéj.“
Dworzanin prowadził królową aż na miejsce, gdzie Dosia pracowała, potem na jéj skinienie się ukłonił i odszedł. Królowa weszła do ogródka Dosi i aż zakrzykła z podziwienia, że tak pięknie naokół. Dziewczyna podała jéj koszyk z pięknym owocem, który znalazła pod drzewami i ozdobiła wieńcem pięknych kwiatków polnych.
„Nie wiedziałam,“ rzekła królowa, „że w mym opuszczonym ogrodzie znajduje się taki piękny mały raj,“ mówiąc to, rozglądała się z lubością naokół. Potem wzięła koszyk od dziewczęcia i uśmiechnęła się z zadowolenia. „Powiedz mi prawdę, moje dziecko, co cię do tego nakłoniło, żeś sobie tyle zadała trudu z moim ogrodem?“
„Chciałabym was chętnie, pani królowo, rozradować, gdyż boli mnie, gdy widzę wielką żałość waszéj królewskiéj mości. O, rzeknijcie tylko słówko, co mam uczynić, aby was rozradować, a wykonam, choćby to była najcięższa praca.“
„Moje dziecię,“ rzekła smutnie królowa, „nic nie możesz zrobić, aby mnie pocieszyć, moja radość na wieki zniknęła.“
„A jednak tak chętnie z duszy i z serca chciałabym służyć waszéj królewskiéj mości, aby każde życzenie z oczu wam wyczytać i spełnić,“ błagała Dosia serdecznie.
„Bądź poczciwą i dobrą córką, jak dotąd, a sprawisz mi pociechę,“ mówiła królowa, „twój ojciec sam królowi odsłuży, co winien, jeżeli jego poddanych sprawiedliwie sądzić będzie. Ty, moje dziecię, wróć się jutro z poselstwem, które król po niego wyprawi i doprowadź go do naszego miasta. To weź na drogę,“ rzekła, podając jéj pełną sakiewkę pieniędzy; „do jutra bądź gościem w pałacu królewskim, a teraz dobranoc, do widzenia!“
Dosia trzymała sakiewkę, ale nie myślała o niéj, patrząc za odchodzącą królową, która szybko zniknęła między drzewami. Zabolało ją serce, że królowa jéj służby nie pragnie, ale późniéj z pokorą się poddała, pomyślawszy sobie, że posłuszeństwo jest jéj powinnością. Uradowała się potem wielce na wspomnienie, że wkrótce zobaczy się z ojczulkiem, ale wkrótce jéj radość w smutek się zamieniła, gdy sobie przypomniała Witka. Poszła więc do pałacu, gdzie już na nią oczekiwała służba królewska. Młodsze dziewczęta zaraz zaprowadziły ją do szafarki, która była przełożoną nad służbą żeńską, aby Dosię ugościła. Staruszka mile ją przyjęła i zawiodła do swego pokoju, gdzie ją częstowała przysmaczkami, a z takiem uszanowaniem i z taką radością jéj służyła, jakoby córce królewskiéj. Potem zaczęła jéj słać łoże, na którem aż w oczy biła prześliczna biała pościel, a gdy dziewczyna sama to uczynić chciała, staruszka rzekła: „Ach! dozwól mi tego, miła dzieweczko, jest to już dawno, och tak bardzo dawno, kiedym podobnie służyła jedynemu, drogiemu dziecięciu. O były to piękne, złote czasy! Niech choć sobie na chwilę wspomnę, że się już wróciły.“ Szafarka całowała ją czule, płacząc rzewnie. Gdy już ułożyła Dosię do pościeli, jeszcze się po wiele razy pytała: „Czego chcesz, moje dziecię, powiedz, coby ci radość sprawiło?“ Zaczęła jéj znosić cukierki, ciasta i piękne zabawki, na które dziewczę z podziwieniem spoglądało. Uradowana staruszka mówiła: „Czy nie chcesz grać sobie? albo może mam ci opowiadać? O! ja jeszcze pamiętam wiele prześlicznych powiastek, jeżeli tylko chcesz, to ci zacznę opowiadać.“ I usiadła staruszka przy łóżku, gładząc dziewczę po skroniach i twarzy.
Dorotka usiadła na pościeli, wzięła dobrą szafarkę za rękę, przytuliła się do niéj jako do matki, prosząc serdecznie: „Jeżeli mi chcecie opowiadać, dobra pani, proszę was, powiedzcie mi, jaka to boleść przygniata króla i królową, a w jaki sposób mogłabym choć maluczko ich pocieszyć.“
Staruszka westchnęła głęboko, a potem zaczęła opowiadać; „Dawno już o tem nie mówiłam, nasz smutek jest niemy, jak grób; ale ty, moje dobre, serdeczne dziecię, masz się dowiedzieć o przyczynie smutnéj żałoby, dla tego słuchaj. Nasz król i królowa mieli syna, jedynaka, a że był im droższy, niż źrenica w oku, dali mu imię Drogozor; ja, miła dziecino, byłam jego piastunką, a kochałam go jak matka; przez siedm lat go piastowałam, kładłam w kołyskę i nuciłam mu pieśni. W całém królestwie tylko to się działo, czego chciało pacholę Drogozor; król czynił to wszystko, czego pragnęło dziecko. Gdy on chciał, odbywały się uroczystości, stawiały się mosty i zamki, burzyły się pałace i kościoły, a tylko ten, kto się podobał królewiczowi, mógł przychodzić do króla; czy to zaś człowiek, koń albo jakikolwiek przedmiot, co się nie podobał Drogozorowi, nie śmiał się w mieście ukazać. Szeptali i burzyli się poddani, że mają być posłuszni zachceniom dziecka, lecz zaślepiona miłość rodzicielska nic się o to nie troszczyła. Razu pewnego zapragnął królewicz, aby się dla niego odbyła bitwa na morzu, a zaraz zaczęto budować okręty i zbierać z całego kraju majtków i żołnierzy. Wszyscy w królestwie złorzeczyli królowi. Drogozor chciał osobiście pływać po morzu i dla tego wszedł na okręt wojenny, który wypłynął na morze, ale już więcéj nie wrócił; późniéj wyrzuciło morze szczątki okrętu, który rozbił się o skały, a wszyscy majtkowie zapewne się potopili — a niezawodnie i królewicz, tak przynajmniéj wszyscy sądzą. Lud twierdził, że to sprawiedliwa kara od samego Boga na króla i królową za to, że uczynili całe królestwo igraszką dziecięcia. Daremne były usiłowania króla, aby odszukać syna, a choć przez wiele lat szukano po lądach i morzach, choć sam król po różnych krajach podróżował, nigdzie nie znaleziono ani śladu po królewiczu. Już przeszło lat jedenaście jest nasz dom domem żałoby, a życie królewskich rodziców jest jedném pasmem smutku i bólu. Przeto król, który teraz całą swą miłość poświęca poddanym, zowie sam siebie ojcem, mającym setkami synów, a rzeczywiście nie posiadający żadnego.“
Teraz poznała Dorotka co dolega bladéj, smutnéj królowéj; ale jakąby dać pomoc lub pociechę nie wiedziała.
„Moja dobra pani,“ mówiła do płaczącéj staruszki, „czy to jest pewném, że królewicz zaginął? A może on żyje na jakiém pustém wybrzeżu, czekając na wybawienie?“
Kiwnęła głową piastunka, obejrzała się uważnie naokół, a gdy było wszędzie zupełnie cicho, szeptała Dosi: „Tak myślą król, królowa i lud; ja przecież wiem więcéj, niż oni wszyscy, ale muszę milczeć, gdyż co wiem, tylko raz w życiu śmiem powiedzieć, a gdybym powiedziała nieprawéj osobie, byłaby wszelka nadzieja ocalenia zniweczona.“
„A jak poznacie tę prawą osobę?“ pytała się Dosia.
„Naprzód jéj poznać nie mogę, ale poznam ją po uczynkach, przeto daj mi pokój, a nie pytaj się więcéj, moje dziecię.“
Próżne były wszelkie zabiegi piastunki, gdyż Dorotka chciała o wszystkiem wiedzieć, a staruszka chętnie opowiadała. „Powiedzcie mi tylko,“ pytało dziewczę, „czy można oswobodzić królewicza i powrócić go rodzicom?“
„Tobym ci tylko wtenczas mogła powiedzieć, gdybyś się na wszystko dla jego ocalenia chciała odważyć.“
„Tego pragnę!“ zawołała stanowczo Dosia.
„Tylko rozważ sobie — kto wie, coby cię czekało, a gdybyś się wahała wszystko wykonać, byłby mój królewicz na wieki stracony!“ Groza przejęła na tę myśl piastunkę.
„Dla czegoby nie,“ zaczęła Dosia.
„Nie pytaj się!“ prosiła staruszka ze złożonemi, jakby do modlitwy rękoma.
„Chcę a muszę się pytać!“ zawołało silnym głosem dziewczę. „Dla czegoż nie powiecie wszystkiego o czém wiecie, królowéj, przecieżby ona wszystko dla syna wykonała.“
„Nie może tego matka uczynić!“ odpowiedziała staruszka, „ale teraz daj mi już pokój!“
„Nie odstąpię, chcę wszystko wiedzieć!“ zawołała z mocą Dosia; „wszakżem tylko po to przyszła, abym królowi odsłużyła dobrodziejstwo, jakie memu ojcu wyświadczył.“
„Pamiętaj, że jeźli nie wykonasz wszystkiego, zniweczysz na zawsze szczęście tego domu!“
„Nie zniweczę!“ rzekła Dorotka, a głos jéj brzmiał niby dzwonek srebrny, przyczem podniosła uroczyście rękę w górę, jakoby chciała przysięgać: „Niech będzie co chce, wszystkiego się podejmię, wszystko wykonam.“
„Chroń się niepotrzebnej ciekawości!“ upominała staruszka. „Rozmyśl to sobie i poczekaj do jutra.“
„Nie, nie obawiam się, chcę się o wszystkiem dowiedzieć, a potem albo ocalę królewicza, albo sama zginę!“
Zdawało się Dosi, że działa zbyt szybko i że bez ojca nie powinnaby przyjmować tak wielkich zobowiązań, a przynajmniéj miałaby do jutra to sobie rozważyć; jednakże przemogła jéj ciekawość, dla tego rzekła: „Mówcie, pani!“
I piastunka mówiła:
„Gdy napróżno królewicza po lądach i morzach szukali i gdy ogłoszono, że już nie żyje, wtedy wezwałam pomocy duchów. I odważyłam się w nocy, o któréj wiem, z księgą, o któréj wiem; a w tę noc na tém miejscu na słowa téj księgi muszą wszystkie duchy być posłuszne; jest to stara tajemnica, którą odziedziczyłam po mojéj prababce. Poszłam tedy i wołałam ze wszystkich duchów tego, któryby coś wiedział o Drogozorze. Wtem wiatr zaszumiał, a naraz stanął obok mnie staruszek z wiązką gałęzi i ze siekierą w ręce; włosy i wąsy miał od wiatru rozczochrane, suknię od wiatru porozdzieraną a trząsł się od zimna i starości; oczy jednakże miał żywe i chytre. Chrapliwym głosem zapytał się: czego żądasz ode mnie? Co wiesz o Drogozorze, mym wychowańcu? pytałam się staruszka. Hihi, jedynak tu, jedynak tam, zachichotał, a gdy się śmiał, było naokół zimno. Uczyniłem mu to, co on czynił innym — król niekról wszystko mi jedno. Z tych słów poznałam, że ten staruszek był Przeznaczeniem.“
„Nie było to Przeznaczenie, ale Wiatr,“ zawołała Dosia.
„Przeznaczenie albo wiatr, jak chcesz,“ dodała piastunka. „Pytałam go się: czy żyje Drogozor? a on na to: żyje — nie żyje; jest setkami Drozgozorów, a król jest ojcem wszystkich; niech cudze dzieci swą miłością karmi, a wróci mu Drogozora miłość cudzego dziecięcia; to cudze dziecię będzie mężniejsze na duchu, aniżeli bohater, łaskawsze niźli matka, a silniejsze, aniżeli wicher na morzu. To wiedz, a nie powiadaj tego nikomu, tylko jedyny raz jedynéj istocie na świecie, inaczéj wszystko będzie stracone.“
Przy tych słowach wyskoczyła piastunka, pełna przestrachu. „Co czynię!“ zawołała, „jużem to wydała, a więcéj nikomu nie wolno mi tego wyjawić, że Drogozor jeszcze żyje i że go jeszcze można ocalić! Tyś to słyszała, a jeżeli ty go nie oswobodzisz, wtedy biada mi, biada, bo ja będę miała na sumieniu jego zagubę.“ Tu padła na kolana przed dziewczyną, wołając: „Otóż! do czego doprowadziła twoja nieszczęsna ciekawość, a moja gadatliwość! cóż teraz pozostaje innego, jak wysłać cię, abyś szukała Drogozora! O dziewczyno, zmiłuj się, ty, cudze dziecię, bądź mężniejszą, aniżeli bohater; łaskawszą, niźli matka; silniejszą, aniżeli wicher na morzu; idź, puść się na morze, szukaj, patrz, — o idź, a nie dozwól, abym ja biedna rozpaczała! Tyś teraz moją ostatnią, moją jedyną nadzieją!“ I płacząc, objęła stara kobieta kolana biednéj dziewczyny, która drżała na samą myśl, co teraz nastąpi, a jednak poczuwała się do wielkiego obowiązku, który teraz mogła i musiała wykonać sama jedna, choćby miała przy tem zginąć, a nawet nie zobaczyć nigdy ojca i braciszka.

„Pójdę — i to zaraz bez zwłoki!“ zawołała i zaczęła zaraz zbierać swe rzeczy. Piastunka klęczała na ziemi, jakoby bez zmysłów, a dopiero gdy Dosia ubrana i uszykowana żegnać się z nią chciała, przyszła do siebie. I zebrała, co mogła pieniędzy, klejnotów, leczących płynów, świętych relikwii i wszystko, co miała najdroższego, włożyła Dosi w małą szkatułkę na drogę.
Tu padła na kolana przed dziewczyną.
„Pozdrówcie ode mnie ojca, królowę i króla,“ błagało dziewczę przy pożegnaniu; „a gdy się zapytają, gdziem się podziała, mówcie, że poszłam w świat, aby wykonać ślub święty.“

Staruszka ją ucałowała i poświeciła jéj kagankiem, idąc po cichutku gankami, aby ich nikt nie słyszał; potem wypuściła tajnemi drzwiami dziewczynę, która wnet w ciemnościach nocy zniknęła.




VI.

Dorotka chciała, zanim się puściła w dalszą drogę, zobaczyć raz jeszcze Witka, aby się z nim pożegnać i napomnieć go do cnotliwego życia. Poszła więc na ulicę, gdzie Witek znalazł schronienie, a że nad kramem kuśnierza było otwarte okno, w którém się świeciło, przeto stanęła naprzeciw, wołając: „Witek, Witek!“
Kuśnierz wyjrzał z okna, ale że było ciemno, przeto nie mógł poznać nikogo.
„Któż tam się odzywa? Witek jest kłamca, niewdzięcznik, próżniak,“ krzyczał rozgniewany kuśnierz. „Niech mi go nikt nie przypomina. Wypędziłem go z domu i chcę o nim zapomnieć na zawsze!“ To wyrzekłszy, zamknął okno z łoskotem.
Biedna Dosia ledwie nie padła na ziemię z wielkiego bólu. Zaczęła rzewnie płakać. Witek był więc haniebnie wypędzony, a ojciec, który miał pełen znaczenia przybyć jako sędzia do miasta, nie znajdzie żadnego z swych dzieci. A jéj przecież oddał ojciec Witka, aby się nim opiekowała i przywiodła na powrót do ojczystéj zagrody. Czyż go miała opuścić błądzącego samotnie po świecie, aby go powstrzymać na złéj drodze? czyż miała się puścić w niepewną drogę za cudzém dzieckiem, zostawić własnego brata bez pomocy? Co miała najprzód uczynić? gdzie był większy obowiązek? gdzie prawdziwa droga? „O nieszczęsna ciekawości!“ zawołała, „tyś mnie zapoznała z tajemnicą, która wkłada na mnie groźny obowiązek, gdyż mam sama podjąć wielkie niebezpieczeństwa, a brata, własnego brata mam opuścić!“ Wtem przyszło jéj na myśl, aby złamała daną piastunce przysięgę, aby nie udała się poza morze szukać królewicza; kto był świadkiem jéj przyrzeczenia? mogła przecież piastunkę okłamać, mogła zostać w pobliżu, aby czynić poszukiwania za bratem.
Takie dziwne myśli plątały się w jéj głowie, gdy wtem naraz zabłysnęło ranne światło, które ją przeraziło, gdyż przekonała się, że trzeba coś stanowczego przedsięwziąć, ponieważ ludzie z królewskiego pałacu mogliby ją poznać i zaprowadzić do ojca. Silnie pociągała ją myśl, aby okłamać piastunkę, przecież silniejszém było przedsięwzięcie, że tylko to uczyni, co jest jéj obowiązkiem. Wtem przypomniała sobie, że ma chustkę, która jéj wskaże prawą i poczciwą drogę. Wzięła więc chustkę do ręki i zaszeptała cichym głosem: „Leć wietrzyku, leć — ku dobremu mnie wiedź!“ W téj chwili powstał chłodny, ranny wietrzyk, a Dorotka śmiało szła mu naprzeciw. Niedługo wyszła z miasta i weszła na wielki, bity gościniec. Szła długo, powziąwszy mocne postanowienie, że będzie pospołu szukać brata i królewicza. Gdy tak wesoło postępuje, wtem dochodzi ją jakiś łoskot daleki. Mgła gęsta zalegała okolicę, a wśród téj mgły wychylały się jakieś szczyty, niby drzewa olbrzymie. Wionął wiatr i rozwiał mgłę, a Dosia ujrzała, że to są wielkie okręty, że przed nią rozlega się szerokie, sine morze i że zbliża się do wielkiego portu morskiego. Gdy się zbliżyła, spostrzegła ruch wielki. Okręty miały wypłynąć na morze, zatem czyniono przygotowania. Jedni wyciągali z wody kotwice, drudzy napinali żagle, inni wnosili i układali potężne paki z towarami. Małe łodzie krążyły między olbrzymiemi okrętami, bałwany szumiały potężnie, żeglarze krzyczeli, dowódzcy wydawali rozkazy, wiatr gwizdał wesoło, a słoneczko, wychylając się z powierzchni morskiéj, oblewało wszystko złotemi promieńmi.
Dosia spoglądała pełna podziwienia na ten żywy obraz i nie spostrzegła, że stanęła ludziom w drodze. Nieomal byliby ją przejechali robotnicy, pchający wielki wóz z towarami, ale wcześnie jeszcze uchwycił ją za rękę jakiś dobry pan, przybrany w ubiór żeglarski, i odprowadził na stronę, aby się jéj co złego nie stało. Dziewczyna powzięła zaufanie do niego, dla tego, podziękowawszy mu grzecznie za przysługę, tak go się zapytała:
„Dobry panie, nie mógłbyś mi powiedzieć, który z tych okrętów wypłynie na morze naprzeciw wiatru?“
Pan się uśmiechnął. „Gdzie chcesz popłynąć? Jestem właścicielem pięknego okrętu, ale ja tylko płynę z wiatrem.“
„Jeżeli okręt jest wasz, czybyście nie chcieli, mój panie, za dobrą zapłatą płynąć ze mną naprzeciw wiatru? Mam dosyć złota, aby wam zapłacić.“
Właściciel okrętu spojrzał z niedowierzaniem na dziewczynę, ubraną skromnie i trzymającą małą torebkę. „Dokąd chcesz się dostać,“ zapytał, „i jak długo chcesz płynąć naprzeciw wiatru?“
„Dokąd i jak długo, sama nie wiem, ale zapłacę wam złotem, cokolwiek żądać będziecie za każdy dzień żeglugi.“
„Ty chcesz wynająć mój okręt?“ wyrzekł pan z uśmiechem, sądząc, że biedna dziewczyna nie jest spełna rozumu, dla tego litował się nad nią: „Powiedz mi przecież cel twojéj drogi!“
„Tego nie mogę, bo mi nie wolno.“
Pan się odwrócił, przemyśliwając, coby począć z biedną dziewczyną. Dorotka zawołała: „O gdyby tu był mój braciszek, mój Witek kochany, wnetbym kupiła łódkę, a puścilibyśmy się sami na morze.“ Pan się wnet ku niéj obrócił, mówiąc: „Jakiego Witka szukasz? Przyjąłem wczoraj chłopca, któremu Witek imię, na mój okręt, ponieważ mi się spodobał, gdym go widział kierującego śmiało łódką. Pójdź, zobacz, czy to nie czasem twój braciszek.“
I zaprowadził Dorotkę na swój wielki, wspaniały okręt. Z opowiadania pana poznała wnet, że to był Witek, a nie kto inny; przekonała się też, że u tego pana ma dobrą opiekę i że znowu znalazł szczęście, jednakże pociągało ją serce na okręt, aby zobaczyć brata, dla tego téż szła chętnie. Gdy zoczyła Witka, który wesoło się uwijał między majtkami, rzuciła mu się na szyję, ale on z gniewem na nią krzyknął: „Już tu znowu jesteś? pewnieś się przyszła na mnie skarżyć, jak przed owym kuśnierzem; mogłabyś już mi raz dać święty pokój ze swemi nudnemi gadaniami.“ Ścisnęło się serce Dosi, gdy takie przykre słowa usłyszała. Jednakże jako dobra siostrzyczka zaczęła jego gniew łagodzić, opowiadając o królu i królowej, jak ją mile przyjęli, tylko o piastunce i o celu swéj podróży zamilczała. Witek bardzo się temu dziwił i żal mu było, że z powodu swéj swawoli nie dostał się na dwór królewski, a gdy ciekawie przeglądał torbę Dosi i znalazł w niéj wiele złota i szkatułkę z klejnotami, wtedy powstała w jego sercu brzydka zazdrość. Z posępną twarzą odpowiadał Dosi, gdy go pytała, jak mu się powodziło.
„Gdy mnie ten kuśnierz wygnał,“ opowiadał, „wtedy okręciłem kapeluszem, wołając: leć wietrzyku, leć, do mego szczęścia mnie prowadź, i biegłem w tę stronę, gdzie wiatr niósł kapelusz. Przyszedłem nad morze i wnet przekonałem się, że na morzu czeka mnie szczęście. Wskoczyłem do próżnéj łódki, nie zważając na to, czyją była własnością, aby się przeświadczyć, jak mi wiatr służyć będzie. Mój kapelusz był jakoby żagiel, tak wiatr mi służył, bo gdzie chciałem, wnet zapłynąłem. Ujrzał mnie pan tego okrętu, a tak mu się spodobałem, że mnie wziął na okręt, jako swego syna. Nie chełp się przyjaźnią królewską i swemi skarbami, gdyż zobaczysz, że i mnie szczęście obsypie bogactwami.“

Gdy już sobie wszystko opowiedzieli, chciała Dosia odejść, ale okręt już płynął na morzu, a płynął z wiatrem; port już był daleko. Dziewczę spostrzegło, że zaniechało obowiązku. Zaczęła prosić majtków, aby odwiązali od okrętu łódkę i dozwolili jéj odpłynąć na powrót do portu; przyrzekała im dać tyle złota, ileby chcieli, lecz pan
Wskoczyłem do próżnej łódki.
surowo zakazał spełniać jéj życzenia, gdyż wziął ją pod swoję opiekę, a nie chciał puścić jéj saméj na dalekie morze do obcego świata. Przedsięwziął sobie zająć się losem obojga dzieci.

Dosia płakała, a Witek śmiał się wesoło. „Chcesz znowu iść naprzeciw wiatru z powodu jakiegoś ślubu, jak już to raz uczyniłaś, gdyś i mnie wciągnęła — ale nic z tego nie będzie, teraz rada nierada musisz płynąć z wiatrem za mojem szczęściem.“
Pan mu dawał rozkazy dla majtków, a dziwił się, że tak szybko i dokładnie wszystko wykonywali, jeżeli go posłał, gdyż nie wiedział, że wiatr kierował się podług Witkowego kapelusza. I majtkom szła praca od ręki, gdy stał nad nimi chłopiec z kapeluszem i dawał im zlecenia. Wnet go też wszyscy polubili i mawiali żartem, żeby on miał być rządzcą okrętu.
Płynęli szczęśliwie dzień cały, aż wieczorem zbliżyli się do miejsca, gdzie wiele okrętów rozbiło się na podwodnych skałach; a że noc była ciemna, przeto zaprzestali żeglugi, zapuścili kotwicę w morze i ściągnęli żagle. Właściciel okrętu widział z ubolewaniem, że Dosia cały dzień płakała, spoglądając wciąż żałośnie w stronę, zkąd wypłynęli i przypatrując się łódce, która z okrętem płynęła. „Ta biedna dziewczyna chce uciec,“ pomyślał sobie, dla tego na noc przykazał tym surowiéj, aby się nikt nie poważył wpuścić dziewczynę do łódki, bo ktoby to uczynił, byłby wrzucony w morze.
Majtkowie wszyscy spać się położyli, tylko jeden z nich straż sprawował, a Witek sam się ofiarował, że także będzie przez noc czuwał. Właściciel okrętu był rad temu i jeszcze prosił Witka, aby, skoro się co niezwykłego zdarzy, zaraz go obudził; było bowiem na okręcie wiele kosztownych towarów, rozbicie zatem okrętu lub napad rozbójników byłby wyrządził nieobliczone szkody. Pan odszedł do kajuty, a Dosia dostała osobną komórkę, w któréj pan ją na klucz zewnątrz zamknął, aby wyjść nie mogła.
Witek zabawiał strażnika w różny sposób, a gdy już wszyscy spali, rzekł doń z chytrością: „Bardzo was lubię; jesteście już w podeszłych leciech, przeto nie zawadziłoby wam się trochę zdrzymnąć; no, połóżcie się, a ja będę za was stać na straży, — wiecie przecież, że posiadam zaufanie naszego pana, przeto śpijcie sobie, a nic się nie obawiajcie, już ja nic nikomu nie powiem.“ I tak długo namawiał starego majtka, że tenże nakoniec postanowił się przespać; wymógł jednakże poprzednio przyrzeczenie od Witka, że jeżeli się coś niezwykłego zdarzy, wtedy go zaraz obudzi; poczem się żeglarz położył, a niedługo spał, jak zabity.
Witek na to tylko czekał. Poszedł prędko pocichu do komórki, przekręcił kluczem i obudził siostrę.
„Dosiu,“ szeptał jéj do ucha, „chcesz się wydostać z okrętu, to nadarza ci się w téj chwili sposobność. Jeden z majtków, tylko nie śmiem wydać który, przyrzekł, że ci odwiąże łódkę, jeżeli mu dasz wszystko złoto i wszystkie klejnoty, które posiadasz.“ „O Witku, jakże ci dziękuję!“ rzekła dziewczyna, przepełniona radością, „oto masz skrzyneczkę z klejnotami oraz worek ze złotem i daj to temu dobremu człowiekowi. Dobrze, że będę mogła się ztąd oddalić, aby wykonać mój obowiązek.“
Przygotowała się potem szybko do podróży, a Witek tymczasem odniósł szkatułkę i worek do swéj komórki, gdzie je dobrze schował. Gdy już byli na pokładzie okrętu, Dosia uścisnęła serdecznie braciszka, mówiąc z płaczem: „I kiedyż się znowu, kochany bracie, zobaczymy? Pójdź, Witku, odprowadź mnie na morze, pójdź, a Bóg ci za to odpłaci, co dla mnie uczynisz.“
Na to odrzecze jéj chytrze Witek: „Idziesz aby wykonać swój obowiązek, idźże tedy z Bogiem; mój obowiązek wzywa mnie, abym spełniał wiernie mą służbę na okręcie.“
„Poczciwie mówisz!“ zawołała z radością Dorotka „przyrzecz mi, Witku, że zawsze tak poczciwie się będziesz sprawował, jak obecnie.“
„To ci przyrzekam,“ odpowiedział, a siostra nie widziała w ciemności, jak mu twarz zapałała od wstydu i hańby. Lecz tylko na chwilę odezwało się w nim sumienie, potem zaprowadził Dosię po wązkich schódkach do łódki, kłamiąc daléj: „Ten człowiek, za którego sprawą odzyskujesz wolność, ukrywa się w ciemności, gdyż wiesz, że byłby wrzucony do morza, gdyby był zdradzony, przeto idź na dół, a nie spoglądaj naokół.“
„O Witku, tylko ty nie zdradź tego dobroczyńcy!“ prosiła siostra. Następnie pocałowali się na pożegnanie, a Dosia szepnąwszy: „Pozdrów ode mnie kochanego ojczulka!“ wstąpiła do łódki. Ledwie tam weszła i uchwyciła za wiosło, już była na morzu, gdyż Witek przeciął siekierą powróz, łączący łódkę z okrętem. Bałwany zaszumiały, a Witek nie widział, w którą stronę łódka z siostrą popłynęła. Wtedy groza go przejęła, a dziki głos w nim się odezwał: „Nieszczęsny, cóżeś uczynił, stałeś się zabójcą jedynéj siostry, która ciebie tak gorąco ukochała!“ Chciał krzyczeć, aby obudzić majtków, żeby na łodziach gonili za siostrą, ale w takim razie trzebaby się przyznać do zbrodni. „Nie, tego nigdy nie uczynię,“ pomyślał, „lepiéj sam po nią popłynę na morze.“ I nie namyślając się długo, wskoczył do drugiéj łódki, odciął powróz, a trzymając swój kapelusz z wiatrem, zawołał: „Leć, wietrzyku, leć — do mego szczęścia mnie prowadź!“ Myślał, że wiatr go może tylko zaprowadzić do siostry, gdyż to uważał chwilowo za swoje szczęście. Gdy się oddalił dość daleko od okrętu, zaczął wołać Dorotkę po imieniu, ale morze odpowiadało tylko szumieniem, a gdy zaczęło świtać, Witek zobaczył naokół tylko powierzchnię morskiéj wody, a nie było nigdzie widać ani okrętu, ani łódki — Dorota zaginęła mu zupełnie, może na zawsze. Zaczął złorzeczyć wiatrowi, że go tu zapędził, chciał płynąć pod wiatr, lecz to potężne zaklęcie, które go zawsze wiodło do najbliższego szczęścia, oddalało go obecnie od Dosi; wiosłował pod wiatr, ale wnet osłabły mu ręce i znikła wszelka nadzieja.




VII.

Dorotka tymczasem płynęła w przeciwną stronę. Podniosła w górę swą chustkę i śmiało pod wiatr wiosłowała. Zapłynęła między dzikie skały, gdzie każdéj chwili łódka mogła się rozbić. Nieustraszona Dosia powiewała chusteczką, wołając: „Leć, wietrzyku, leć — ku dobremu mnie wiedź!“ Wielkie bałwany, uwieńczone pianą, niby stado wściekłych smoków z najeżonemi grzywami, pędziły wprost na łódkę, a zdawało się, że ją zatopią. Dorotka wiosłowała ze wszystkich sił, a łódka, zdawało się, że nadludzką siłą podtrzymywana, ślizgała się niejako po olbrzymich wałach. Gdy już świtać zaczęło na wschodzie, ujrzała Dosia przed sobą wybrzeże, wprawdzie puste i skaliste, ale był to zawsze kawał ziemi, gdzie mogła odpocząć po burzliwéj żegludze. Dobyła ostatnich sił, aby dotrzeć do samego brzegu, co się też jéj udało. Wyskoczyła na ląd, dzierżąc powróz w ręce, który przywaliła ciężkiemi kamieniami, aby łódź na morze nie popłynęła.
Lecz gdzież się teraz obrócić? Nie było tu żadnéj drogi, ani najmniejszego znaku, żeby tu kiedykolwiek ludzie mieszkali. Lecz Dosia niewiele się obawiała pustyni i samotności. Nie miała innego przewodnika, tylko swoję chusteczkę, a nikt jéj nie przywitał tylko wiatr szumiący; ich towarzystwo zupełnie jéj wystarczyło. Szła długo, bardzo długo; widziała, jak słonko weszło wysoko na niebo, potem zaczęło się kłaniać na zachód, a jeszcze nie zobaczyła ani drzewka, brzeg morski zniknął z jéj oczu, wszędzie naokół była piaszczysta pustynia. Wtém nagle usłyszała ryczenie lwa, że aż jéj serce zadrżało, a wkrótce niedaleko niéj migał lew w szalonych poskokach, tocząc kłęby kurzawy za sobą. Dorotka widziała, że lew miał na czole złoty pasek, co ją wielce zadziwiło. Wiatr wiał z téj strony, gdzie lew pospieszył, przeto dziewczę z odwagą w sercu tam postępowało, gdzie znać było na piasku lwie stopy. Tak idąc, zoczyła naraz zielony las, rzekę i pasmo gór, a pod najbliższą górą ku swemu zadziwieniu — spostrzegła chatkę, tę samą, gdzie niegdyś z Witkiem nocowała. Jednakże komin był prosty, strzecha cała i drzwi dobrze okute; staruszek Wiatr stał przed drzwiami, zacierał ręce i wołał chrapliwym głosem: „Dobry wieczór, dzieweczko! witamy cię u nas.“ Staruszka Wichrzyca kiwała ręką, wołając: „Pójdź, pójdź, chałupkę mamy naprawioną, gdyż tu osiedliśmy na czas dłuższy, bo już teraz tak często nie chodzimy po świecie, jak dawniéj.“ Pies na łańcuchu, skomląc radośnie, rwał się ku Dosi, jako ku staréj znajoméj; tak wszyscy mile dziewczynę witali, zawiedli do chaty i zastawili wieczerzę. Staruszek i babka opowiadali o swych podróżach, aż w końcu zapytali się Dosi, dokąd się wybrała. Rzekła, że idzie szukać i oswobodzić syna królewskiego.
„Hihi,“ zaśmiał się dziadek, „król — niekról, to mi wszystko jedno, nikomu nie przepuszczę. Chcesz-li oswobodzić królewicza, będziesz miała trudne zadanie. Ponieważ królewicz był swawolny i nieposłuszny, przeto został zamieniony w młodego lwa ze złotym paskiem na czole; ktoby go przez siedm lat pielęgnował, ażeby się stał łagodnym jak baranek, ten wróci mu ludzką postać.“
„Hihi,“ zachichotała babinka, „takowe dziewczę bodaj czyby chciało co rano myć lwa i czesać, dawać mu śniadanie, paść go po lesie, z nim się gonić i igrać, na wieczór mu posłać legowisko, uśpić go i legać blizko jego klatki, hihihi i to przez całych siedm lat.“
Dosia na to rzekła: „Dziadku i babuniu, tylko po to tu przyszłam, abym to wszystko rzetelnie wykonała; a jeżeli pozwolicie, zaraz zacznę, tylko mi pokażcie, gdzie się znajduje lwia klatka, ja mu pościelę, uśpię i czuwać będę nad nim przez noc całą.“
Powstali dziadek z babką, wzięli Dosię pomiędzy siebie za ręce i pobiegli z nią do lasu, a pies, wyjąc, przed nimi; aż stanęli przy skale, gdzie była jaskinia, żelazną kratą zamknięta; tam znajdował się lew, mrucząc, gdyż czekał na wieczerzę.
„Leć, Wirze, huź go ha!“ zawołał na psa dziadek, gdyż Wirem mianował się ów brytan. Pies poskoczył jak strzała do lasu, a w kilka minut przyniósł zająca. Wiatr i Wichrzyca rozkazali Dosi tego zająca lwu podać, który oczyma wściekle błyskał i zgrzytał zębami, a skoro tylko zobaczył zająca, wnet go w okamgnieniu rozszarpał pazurami i zębami.
„Tak rozszarpałby ciebie, hihihi, gdybyś mu choć jeden raz jeść nie dała,“ zachichotał dziadek.
Potem rozkazano dziewczynie urządzić dla lwa posłanie. Staruszka pożyczyła jéj kosy, a Dosia nasiekła w lesie trawy, starą wyrzuciła z jaskini i nasypała świeżéj. Lew skoczył na trawę i zaraz się położył.
„Hihihi, takby skoczył na ciebie, gdybyś mu choć raz dobrze posłania nie usłała,“ zachichotała Wichrzyca.
„Teraz uszykuj jeszcze dlań śniadanie, gdyż kto wie, gdzie my rano będziemy, a ty będziesz najczęściéj z lwem sama, hihihi,“ śmiał się dziadek, podając jéj łuk i strzały, aby dla lwa zwierzynę mogła strzelać.
„A tu masz jeszcze,“ rzekła babinka, podając jéj bicz z ołowianą kulką, „abyś mogła lwa ukarać, jeżeli będzie dziki i jeżeli bez głodu marnować będzie zwierzynę tylko dla zabawki; gdyż to dzieciak niesforny, rozpieszczony, hihihi, poczynaj sobie tylko z nim roztropnie, a nic go się nie obawiaj.“
Dał jéj jeszcze dziadek siekierę, aby sobie mogła narąbać drzewa i napalić, skoro będzie zimno; potem Wiatr, Wichrzyca i Wir odlecieli, a wnet tylko w dali rozlegał się szum i wycie.
Dorotka się wielce po ich zniknięciu zakłopotała, gdyż choć dziadek i babka byli straszliwi, przecież było jéj tęskno za nimi; nawet i za psem zatęskniła, gdyż była tu opuszczona, samiuteńka, a nie mogło jéj się ani w głowie pomieścić, że tu całe siedm lat ma przebywać. Płakała, ale wnet się uspokoiła. „Na cóż się przyda płacz i narzekanie,“ mówiła, „jeżeli nie chcę siebie i królewicza zagubić? trzeba się brać raźno do pracy.“
Najprzód trzeba było pomyśleć o śniadaniu dla lwa; wzięła więc łuk i poszła do lasu, aby upolować jaką zwierzynę. Długo nic znaleźć nie mogła, noc szybko mijała, nawet już świt się rozpoczął i ryk lwa się rozlegał w oddali, gdy zobaczyła sarnę śpiącą na mchowém posłaniu, a obok niéj młode. Obydwa zwierzęta tuliły się do siebie, a Dorotkę aż serce zabolało, gdy sobie pomyślała, że jedno z nich ma zginąć. Po trzy razy mierzyła do sarny, a trzy razy ręka łuk opuściła; wtem odezwał się ryk lwa, sarna wyskoczyła, aby w ucieczce szukać ocalenia. Wtedy Dosia puściła cięciwę, a wnet sarna padła na ziemię, przeszyta strzałą. Sarenka zabeczała żałośnie i pospieszyła w gęstwinę. Przestraszone dziewczę wzięło zabitą sarnę na ramiona i zaniosło lwu, który zapalczywie ją chwycił, rozdarł w kawały i pożarł. Dorotka miała smutne serce, gdyż wciąż stawała jéj w myśli sarenka, a tak jéj żal było opuszczonego zwierzątka, że łzy miała w oczach. Nie miała przecież czasu, aby płakać, gdyż lew wyszedł z jaskini, a więc trzeba było iść z nim do lasu na paszę. Wzięła z sobą siekierę, kosę, łuk i bicz z ołowianą kulą. Najprzód przyszli do potoku, gdzie dziewczyna lwa umyła i wytarła mu własną chustką skrwawioną paszczękę i łapy; potem wyczesała mu własnym grzebieniem grzywę. Lew przy téj czynności strasznie warczał, zgrzytał zębami, a nawet chwytał łapą Dosię, lecz wnet się uspokoił, gdy mu dziewczę pogroziło biczem.
Następnie zaczęła się pasza, ale co to była za pasza? Nie pasł się lew na trawie, jak owieczka, ale błąkał się po lesie, tłoczył się w gęstwinę, a gdy spostrzegł co żywego, choćby to był tylko zając, leśny królik, a nawet wiewiórka, zaraz poskoczył, pochwycił i połknął. Miała Dorotka co biegać, aby wydążyć za lwem, gdyż bieżał prędko i skakał, że ledwie mogła dotrzymać mu kroku, a często myślała, że padnie i duszę wyzionie. Przezwyciężyła jednak swoje omdlenie, choć od samego rana nic nie miała w ustach, starając się tylko o lwa i o zaspokojenie jego głodu. Gdy lew się napasł, położył się na ziemię, bawił się kamieniami, któremi kulał lub w górę rzucał.
Wtedy mogła sobie nakoniec i Dosia odpocząć, poprzednio jednakże użęła snop trawy na posłanie, nazbierała gałązek na ogień i narwała sobie orzechów na obiad. Ledwie przecież usiadła i zaczęła łuskać orzechy, lew zapewne urażony, że się nim nie zajmowała, wyskoczył i zaczął okropne czynić spustoszenia. Wyjąc, pobiegł do lasu, wyrywał drzewka, rozpędzał łanie i sarny, a nawet kilka z nich rozszarpał, choć nie miał głodu, gdyż pozostawiał nieżywe na ziemi, a spustoszenia czynił daléj.
Widziała Dorotka, że to był niesforny dzieciak, przeto pochwyciła za bicz, a ująwszy lwa za grzywę, zamierzyła się, jakoby go ukarać dotkliwie chciała. Lew dostał strachu, przeto spuścił ogon, wił się po ziemi i chętnie czynił to wszystko, co mu dziewczę kazało. Potem siadła przy nim, a spoglądając nań surowo, zaczęła łupać orzeszki, gdyż była bardzo głodną.
„Chcesz także?“ mówiła, gdy lew na nią bystro spoglądał, i rzuciła mu orzech w paszczę. On wnet go rozłupał i podał jéj jądro na łono; rzuciła mu drugi, a tak się działo, aż miało pełno jąder orzechowych. Był już wieczór, zatem Dosia wybrała się w drogę do domu — a do jakiego domu? do jaskini lwa. Wzięła snop trawy i narącz gałęzi, a lew musiał nieść w paszczy jednę ze saren, które uśmiercił. Po drodze jadła orzechy. Szła lasem obok tego miejsca, gdzie ugodziła strzałą sarnę; tu spostrzegła sarenkę, biegającą i beczącą żałośnie. „Będę cię żywiła niebożę, gdym ci matkę zabrała!“ pomyślała sobie dziewczyna; podając sarence nieco soczystych ziół i orzechów. Wygłodzone zwierzątko, strzyżąc uszyma, zbliżyło się, a nasyciwszy się, odbiegło znowu w gęstwinę.

Tak upłynęło wiele czasu; Dorota zaczęła się powoli przyzwyczajać do samotności, a lew nauczył się być jéj posłusznym. Co dzień łupał jéj orzechy, a ona karmiła sarenkę, która wnet polubiła dzieweczkę, tak że
Dosia wybrała się w drogę do domu — a do jakiego domu? do jaskini lwa.
nie tylko dała się głaskać, ale nawet biegała za nią po lesie jak piesek, kryła się tylko bojaźliwie, gdy lwa spostrzegła. Lew łagodniał, bawił się z Dosią, kładł się u jéj nóg, lizał jéj ręce, a nawet pozwolił siadać na siebie, tak że dziewczyna mogła na nim jeżdżać po lesie, jak na koniu. Sarenka przestraszona przypatrywała się z zarośli, aż w końcu, gdy ją Dorotka wołała, przychodziła coraz bliżéj, pozbywając się wrodzonéj przed lwem obawy. Po pewnym przeciągu czasu zapanowała przyjaźń między niemi trzema, nawet sarenka przychodziła na noc do jaskini, gdzie Dosia wystawiła sobie z gałęzi budkę do spania.

Czasem odwiedzała ją babka, czasem dziadek, ale działo się to rzadko, gdyż wciąż podróżowali, a gdy dziewczę przyjechało na lwie przed ich chałupkę, widziała, że była zamkniętą, okienice zawarte a z komina się nie kurzyło. Jeżdżała czasem nad brzeg morski, aby zobaczyć, czy nie popłynęła łódź na morze, lecz za każdym razem widziała łódkę nieuszkodzoną i na swojém miejscu. I siadała nad morzem, a patrząc w siną dal, gorzko płakała. Mianowicie było jéj smutno, gdy widziała daleko na morzu bielejące żagle, niby stado łabędzi, gdyż myślała sobie, że tam może żegluje jéj braciszek, a wtedy chciała mieć skrzydła, aby mogła choć raz polecieć do ojca i zawołać: „Jestem zdrowa, ojczulku!“ a na łódź krzyknąć: „Jestem zdrowa, braciszku!“

A gdy ją tęsknota opanowała i serce się żalem ścisnęło, wtedy wyjmowała ze swego zawiniątka trzy zaschłe jabłuszka; były to jabłka z ojczystéj zagrody, przypominające jéj ojca i brata, przeto czule je całowała, zlewając obficie łzami.



VIII.

Gdy już dłuższy czas żyła Dorotka ze lwem, który coraz się dla niéj stawał łaskawszym i potulniejszym, zaczęła nad tem myśleć, że to nie jest zwierzę, ale istota ludzka, że to jest królewicz — dla tego wstydliwie go nieraz omijała. Widząc jednakże często jego smutek, była dlań pełną współczucia, a wtedy opowiadała mu o jego ojczystym domu, o królewskich rodzicach i o staréj, wiernéj piastunce? Czy lew rozumiał słowa dziewczyny? Trudno dać na to odpowiedź, jednakże w takich razach lew był cichym i łagodnym jak baranek; zamyślony siadywał na nadbrzeżnéj skale, patrząc na daleką przestrzeń morza w stronę, gdzie leżała jego ojczyzna.
Późniéj coraz mniéj wdawała się ze lwem w rozmowy, gdyż wyraźnie biła z niego królewskość, a gdy ku niewysłowionéj swéj radości dowiedziała się od dziadka i babki, że już mu sześć lat służy i że to jest ostatni rok jego zaklęcia, wtedy Dosia w milczeniu i z pokorą służyła lwu, jakoby rzeczywistemu królewiczowi; to téż już nie jeżdżała na nim, nie bawiła się z nim i nie pogroziła nawet w żartach biczem. Zato była swobodniejszą i weselszą ze swoją ulubioną sarną, która się rozrosła w okazałe zwierzę. „Ach! moja miła sarenko!“ szeptała nieraz, obejmując ją za szyję, jak niegdyś Witka, „moja ty miła towarzyszko, już wnet, wnet poniesie nas łódź do mego domu, do mego ojca, do mego braciszka. Co téż oni teraz porabiają? Ojciec zapewne sądzi poddanych króla, a Witek? może go szczęście nie opuściło, może stał się sławnym wodzem królewskiéj marynarki, a pięknemi czynami zasłużył sobie na ojca i moję miłość.“
Nie uważała Dosia przy tych rozmowach, będąc napełniona niecierpliwą radością, że lew na sarnę spoglądał strasznym wzrokiem, zazdroszcząc jéj pieszczot, jakich doznawała od dziewczyny. Co dzień stawał się smutniejszym, ale téż i dzikszym; nie czynił wprawdzie nic złego, ale wzrok jego był ponury, a wył nieraz tak żałośnie, że Dosi się na płacz zbierało. Często po całych dniach nie wychodził z jaskini, a jeżeli wyszedł, biegał po najniedostępniejszych miejscach wyspy i często dopiero po kilku dniach wracał, krwią zbroczony i zemdlony.
Powoli zbliżał się dzień, kiedy się miał skończyć rok siódmy zaklęcia. Dorotka myślała tylko o swojéj łodzi, a że spodnia część przegniła, przeto całemi dniami dno nowe robiła, gotując się do podróży.
Pewnego dnia słychać było silne huczenie i świstanie wiatru; spienione morze piętrzyło się potężnemi bałwanami, niedługo przyleciał Wiatr z Wichrzycą, a Wir wył radośnie. „Ciesz się! ciesz się!“ wołali dziadek i babka, „wróć się do domu, bo już wykonałaś, co byłaś przyrzekła, już jesteś oswobodzoną!“
Ognisty wzrok lwa, zwrócony na dziewczę, rzucał błyski. Dosia na chwilę była jakoby skamieniała, potem wydała okrzyk radości a bieżąc do lasu, wołała: „Moja sarno, miła sarenko, już jesteśmy oswobodzeni.“ Sarna nadbiegła, a dzieweczka pełna niewysłowionéj radości, wzięła w objęcie miłe zwierzątko i całowała je, płacząc z wielkiego wesela. Lew widząc to, wydał ryk straszliwy i rzucił się w szalonym poskoku na sarnę, która szybko uciekała do lasu, lew za nią, aż niedługo gęstwina ich zakryła. Dorotka schwyciła za łuk, aby pospieszyć do lasu; wtem nagle sarna przybiega i u jéj nóg upada, ledwie dysząc. Wnet nadbiegł i lew i chciał się zaraz na sarnę rzucić, „Stój!“ krzyknęła Dosia, mierząc nań z łuku, lew jednakże nie zważał, więc świsnęła strzała, a lew, trzymając w łapach skrwawioną sarnę, zwalił się na ziemię krwią zbroczony.
„Cóżem uczyniła, o ja nieszczęśliwa!“ krzyknęło dziewczę. „O królowo, zgubiłam ci syna!“ biadała Dosia, łamiąc ręce z rozpaczy i padając ledwie żywa na skałę. Wtem uchwycił ją ktoś za ręce; był to królewicz już, w ludzkiéj postaci, na czole miał złoty pasek a płaszczyk ze lwiéj skóry na plecach.
„Tyś nie zgubiła królewicza,“ mówił, „tyś tylko zniszczyła jego nieukróconą dzikość i swawolę, ty łagodna, dobra, cierpliwa dzieweczko, którą już od siedmiu lat tak serdecznie miłuję, że żadna inna, tylko ty, droga Dosiu, będziesz moją małżonką i w przyszłości królową. Pójdź ze mną do mego ojca i do mojej drogiéj matki, aby nam pobłogosławili!“
Zamiast z sarną usiadła Dorotka z królewiczem do łodzi, rozmawiając z nim wesoło. Niedługo po morzu płynęli, gdyż wnet zobaczyli białe żagle, skierowali zatem łódkę w tę stronę, aby dogonić okręt, na którymby prędzéj mogli się dostać do rodzinnego kraju. Jakoż szczęśliwie dopłynęli do okrętu.
Właściciel przyjął ich mile, a Dorotka wnet poznała, że to był ów pan, z którego okrętu uciekła przed siedmiu laty. Pytała go się zaraz o Witka, niestety! dowiedziała się, że téj saméj nocy zniknął, jak ona, a nigdy go już ów pan nie widział.
„Gdyby się był teraz znajdował na moim okręcie a tak dobrze kierował, jak wówczas, bylibyśmy uszli wielkiemu nieszczęściu, gdyż dzisiejszej nocy napadli na nas morscy rozbójnicy, którzy zabrali z okrętu wszystkie drogie towary.“
„Przez to utraciłem połowę mego majątku,“ zawołał jakiś kupiec, a Dosia zaraz poznała, że to był ów kuśnierz, który przyjął Witka za syna; jednakże nie dała się im poznać.
„Już od wielu lat,“ opowiadał właściciel okrętu, „wyrządza wielkie szkody kupieckim okrętom straszliwy rozbójnik morski, o którym opowiadają, że posiada jakieś czarodziejstwo, którém zmusza wiatr, aby mu dobrze służył, przez co każdy okręt może dogonić i uniknąć pogoni, jeżeli go okręty królewskie ścigają, tak że dotąd nieukarany, łupi okręty, a podobno już zgromadził nieprzebrane bogactwa.“
„A na czem zależy to czarodziejstwo?“ pytała się Dosia, przeczuwając dla siebie coś niedobrego.
„Mówią, że posiada jakiś niepozorny kapelusz, który posiada dziwną, czarodziejską siłę,“ odrzekł dowódzca.
Dorotka zbladła; dla czego, tego nie domyślił się ani królewicz, ani nikt inny z obecnych na okręcie.
Gdy szczęśliwie zawinęli do portu, spostrzegli tam ruch niezwykły, wszędzie było pełno ludu, nietylko na brzegu, ale i na łodziach. Właśnie przed niedawnym czasem schwytał jeden z królewskich okrętów owego strasznego rozbójnika morskiego, gdyż wiatr zerwał mu z głowy czarodziejski kapelusz, który go dotąd chronił od niebezpieczeństwa. I król z najwyższym sędzią przybył na tę wiadomość do portu, a gdy Dosia na ląd wstąpiła, w téj właśnie chwili prowadzono owego zbrodniarza do więzienia, król zaś z sędzią wracali do stołecznego miasta. Wtem odezwał się okrzyk: „Mój ojcze!“ a królewicz klęczał u nóg królewskiego rodzica; z takim też samym okrzykiem rzuciła się Dorotka w objęcia swego ojca, który z wielkiéj radości ledwie się mógł na swém szczudle utrzymać. I odjechali wszyscy czworo w niewysłowionéj radości i wśród okrzyków ludu w królewskim pojeździe do miasta. Królowa dowiedziała się przez gońca, kto powraca, wyszła zatem z starą piastunką przed bramy stolicy naprzeciw drogiemu synowi. Wobec wszystkiego ludu ucałowała jego oswobodzicielkę, jako ukochaną swoją córkę, a król i najwyższy sędzia udzielili młodej parze ojcowskiego błogosławieństwa.
„Mów, szlachetna dziewczyno,“ rzekł król, „w obec zebranego ludu powiedz, czego żądasz w nagrodę twego czynu, a przed wszystkim ludem przysięgam, że spełnię twe życzenia.“
Dosia powstała, mówiąc: „Proszę, miłościwy królu i panie, abym mogła być przytomną w sądzie, gdy ojciec sądzić będzie owego winowajcę, którego niedawno odprowadzono do więzienia, i proszę o przebaczenie dla tego złoczyńcy, któremu podam mały, skromny podarek.“
„Nie mam nic przeciw temu,“ rzekł król, „jeżeli i nasz sprawiedliwy najwyższy sędzia na to się zgodzi.“
Na to sędzia: „Dostąpi przebaczenia, miła moja córko, ale tylko wtedy, jeżeli objawi żal i chęć poprawy, gdyż zatwardziałego w złości przebaczenie jeszcze bardziéj złym uczyni, a bez rozsądnéj kary nie naprawi się ludzka swawola.“
Nadszedł dzień, kiedy miał być sądzonym ów morski rozbójnik. Córka najwyższego sędzi, narzeczona królewicza, siedziała po lewicy ojca swego, a obok zasiadło dwunastu sędziów.

I przywiedziono zakutego w kajdany złoczyńcę,
Podaje mu trzy stare, poczerniałe jabłka i mówi wśród grobowéj ciszy:
któremu udowodniono wielką liczbę zbrodni różnego rodzaju, on przecież miotał bluźnierstwa w twarz sędziom, a zbrodnie swoje wysławiał jako czyny bohaterskie, tak że wszyscy sędziowie i sam nawet najwyższy sędzia chcieli na najsroższą karę go wskazać.

Wtem powstaje narzeczona królewicza, a zbliżając się blada i drżąca na całém ciele do rozbójnika, wyciąga rękę i podaje mu trzy stare, poczerniałe jabłka i mówi wśród grobowéj ciszy głosem anielskim: „Nie dojrzały, opadły, ale podniosłam je i schowałam. Niechże będzie tobie wszystko przebaczone!“
Winowajca chciał wziąść jabłka, ale wypadły mu z ręki; stał, jako skamieniały, a nie mógł nic przemówić, ani oka odwrócić z twarzy narzeczonéj królewicza, aż nareszcie wydobyło się z jego piersi głębokie westchnienie, z oczu popłynął strumień łez gorących, a upadłszy na kolana, zawołał, podnosząc wzrok ku niebiosom, przejmującym do głębi serca głosem: „O gdzieżeś ty moja siostro! o gdzieś ty moja niewinności!“ I padł z załzawioną twarzą na ziemię, a wśród grobowej ciszy rozległ się głos najwyższego sędzi: „Przebaczenie!“ a wszyscy sędziowie powstali z krzeseł i zawołali uroczyście: „Przebaczenie!“
I mówiono po latach, że sławny wódz morski, który w wojnie i pokoju wielkie usługi oddał królowi, za co wszystkie okręty królewskie były poddane pod jego najwyższe dowództwo, był nietylko straconym i znowu znalezionym synem najwyższego sędzi, ale był on téż onym rozbójnikiem morskim, któremu narzeczona królewicza wyjednała przebaczenie trzema jabłuszkami, przechowanemi z czasów pierwszéj ich młodości.
Dorotka zasiadła na tronie królewskim, gdy stary król, aby spocząć po trudach panowania, oddał koronę i berło Drogozorowi.
Często młoda królowa ze starą piastunką, wspominały sobie ubiegłe czasy, tylko nie mogły się zgodzić, czy ów dziwny dziadek był w istocie tylko Wiatrem, lub téż duchem, który ma wpływ na losy ludzi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eliška Krásnohorská i tłumacza: Józef Chociszewski.