<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Świt zimowy zajrzał do okna świetlicy, w gajówce na Sarnach.
Magdalena Turowa otworzyła oczy. Przeciągnęła się rozkosznie z westchnieniem, spędzając z oczu resztki snu błogiego, z którego wolałaby się nie budzić. Całą noc w tym cudownym śnie przebyła jako Dada Dobrucka w Dawidówce, z rodzicami i z bratem Zychem. Widziała ich jak na jawie, słyszała głosy ukochane. I widziała swoje kwiaty w cieplarniach; przepyszne Marechal Niel, rozpięte na półokrągłych szklanych ścianach i suficie oranżerji. Widziała park malowniczy, pełen starodrzewia i pełen kwiecia. I trawniki zielone i klomby kwieciste i grzędy lewkonji, goździków pachnących... i białe zagony konwalji... i smukłe białe lilje, drżące złotemi sercami wewnątrz niepokalanego kielicha... Widziała karminowe grona róż Czimson Rambler strojące ściany domu. Festony tych kwiatów, zasypywały okno jej panieńskiego pokoiku, gdy otwierała je rano, przy wschodzie słońca, wyskoczywszy z pościeli w bieliźnie. Szczególnie upamiętnił się jej poranek złocisty po kilkodniowej wycieczce do borów odległych, z Zychem i starym Semenem, borowym. Po owej wycieczce odbytej w stroju cyganki, po owem życiu koczowniczem urządzonem dla własnej fantazji, w którem spotkała tyle uroku i pierwszą miłość dla nieznanego myśliwca. Ileż było czaru w tej sielance! Odgrywała rolę cyganki przed tym wykwintnym młodzieńcem, który porwał ku sobie całą jej wyobraźnię, zrealizował marzenie. Od natarczywości jego zapałów musiała się bronić ucieczką z lasów do domu, nocą, by nie znalazł ich szałasu i nie dowiedział się, kim jest. A gdy po powrocie dot domu błysnął pierwszy poranek, zerwała się o wschodzie słońca, otworzyła okno i wychylona całą piersią nazewnątrz, z rozpuszczonemi włosami na batystowej różowej koszulce, mówiła z oddalenia „dzień dobry“ nieznajomemu myśliwcowi. Pozostał on tam gdzieś, w przepastnych borach, i może także myślał o niej?... Dada wówczas rozpostarła ramiona, przeciągnęła się rozkosznie, wspomnienie jego pocałunków przeniknęło ją dreszczem zachwytu pierwszej dziewiczej namiętności... Zrodził się ostry wyrzut, dlaczego, dlaczego, uciekła?... Ale on mię odszuka, on mię znajdzie! A oto kroki na uliczce... szybkie jakieś... nerwowe. Kto to? Czyżby? Szalone chwilowe przypuszczenie sparaliżowało ją... Lecz nie! Na uliczce, obok jej okna stanął Zych.
— Dada, wyjeżdżamy zagranicę — zawołał.
— Jakto, dlaczego, co się stało? — spytała z nagłem uczuciem zimna i pustki dokoła.
Zych zbliżył się i oparty o futrynę, owiany gronami różyczek, patrzał jej w oczy uważnie, trochę zmieszany.
— Co się stało? — spytała blednąc.
— Powiedziałem rodzicom wszystko. Uważałem to za swój obowiązek. Zdradziłem twoje zaufanie siostrzyczko, ale to było konieczne. Rodzice postanowili chwilowo usunąć ciebie z Dawidówki, w przypuszczeniu, że on cię tu łatwo znajdzie. Rodzice tego nie chcą. —
— Dlaczego?
— No widzisz, dziecko, sielanka trochę romantyczna, twoje stanowisko społeczne i towarzyskie, i taki flircik w lesie z paniczem...
— Czy wiecie kto on jest?...
— Daję ci słowo honoru, że nie wiemy. Zresztą, nie widziałem go. Rodzice są tem bardzo wzburzeni... Ale nie lękaj się, Dada, wszelkie konsekwencje ich gniewu, wziąłem na siebie.
— Ależ ja nie chcę! Ja i tylko ja jestem tu winna. Mam dziewiętnaście lat i sama za siebie odpowiadam. A jego kocham i tej miłości nie wyrzeknę się za nic, za nic! Wierzę, że i on mnie kocha, że on mnie odszuka, ja zresztą muszę się dowiedzieć, kto on jest i gdzie mieszka. —
Zych ujął rączkę siostry.
— O to chodzi właśnie, że rodzice nie chcą waszego odszukania się i wyjeżdżamy dziś do Ostendy. Jadę razem z wami. Taka jest wola rodziców i musisz się do niej zastosować...
Nie pomogły błagania, zaklęcia i prośby Dady. Wyjechali. A w sześć tygodni po tem, wybuchnęła wojua. Dobruccy zdążyli ostatnim pociągiem przejechać granicę przed jej zamknięciem. Gdy Dada znowu pierwszego ranka po powrocie do Dawidówki stanęła w swem oknie, coś jęczało w jej sercu. Straszne uczucie grozy nieznanej, mroziło ją. Odtąd znikł zupełnie słodki spokój, panujący zawsze w drogich ścianach dworu w Dawidówce.
W następnym roku zginął Zych,... a potem?... Ach krwawe, straszne wspomnienia...
Młoda kobieta zatrzęsła się w sobie. Dziś znowu sen dobroczynny przyniósł tamte odległe, słodkie i piękne wizje... rodziców, Dawidówki, wycieczki leśnej do odległej puszczy,... koczowniczego życia,... spotkania z nim, i tego poranka w oknie i rozmowy z Zychem... Tylko dlaczego Zych, stojący wtedy przed jej oknem, nie był dziś naprawdę Zychem, lecz miał twarz inną, miał oczy ciemno-granatowe pod czarnemi brwiami, zrośniętemi nad nosem, lekko garbatym o nozdrzach wydatnych i ruchomych... Dlaczego tam za oknem w Dawidówce stał nie Zych, lecz Jerzy Strzełecki?...
Twarz porucznika prześladowała Dadę od chwili, gdy odjechał z Sarn, od chwili, gdy go pożegnała stojącego na stopniu wagonu, z czapką uniesioną nad głową, z tym cieniem szczególnym w oczach, z pionową zmarszczką w załomie zrośniętych brwi. Jego uścisk ręki czuła dotąd, męski, taki drogi. Odjechał, a ona została z obrazem jego w duszy wyrytym zbyt głęboko. Czyż mogła o nim zapomnieć?... Zjawił się tu na gajówce niespodziewanie, nieprzytomny, chory, zbolały. Ratowała go jak brata, taki dziwny poryw uczuła do niego odrazu. Gdy znalazła go nieprzytomnego na mchu, na skraju lasu i polany gajówki, wzbudził w niej najpierw gorące współczucie swoją dolą, nieznaną jej jeszcze... Wiedziała tylko, że to żołnierz, poznała to po łachmanach munduru tak poszarpanego, że nie okrywał go nawet dostatecznie. Przy współczuciu ucieszyła się, że będzie miała tego pacjenta pod swoją opieką, że jej przybywa na gajówce wyraźny cel jakiś. Poprzysięgła sobie, że go wyratuje, że on musi wyzdrowieć. I oto, gdy on po raz pierwszy spojrzał na nią temi granatowemi oczami, jeszcze z poza mgły, bez świadomości, już doznała wstrząsu niepojętego dla niej. Wtedy po raz pierwszy zrozumiała, że to nie jest człowiek prosty, że to ktoś, kogo tylko zły los rzucił w taką nędzę bytu, Odczuła w nim brata, odgadła jakiś dramat w jego życiu, podobny do jej dramatu i tembardziej serce jej zabiło do tego towarzysza niedoli. A potem, po tej ich pierwszej rozmowie, gdy wyznał kim jest, serce jej zabiło żywiej. Przecie ona o nim myślała, nie znając go jeszcze wcale, tylko z opowiadań męża. Ten porucznik Jerzy Strzełecki, apoteozowany przez Wacka, był dla niej uosobieniem jakiejś potęgi męskiej, a zarazem wymarzonym typem męskim. Była pewna, że on jest tamtym z lasu, jej złotym snem i pierwszem marzeniem młodości. Zjednoczyła ich odrazu i nie miała wątpliwości, że Jerzy Strzelecki, to tamten nieznany, a ukochany. Wacek kochał go jako zwierzchnika, ona go kochała jako marzenie. Na jakiejś fotografji w grupie oficerów pokazał go jej Wacek. Przyglądała się zawsze uparcie, chciwie. Twarz była niewyraźna, w cieniu, ale ta postać smukła i rycerska była dla niej uosobieniem piękną i wizją tamtego. Ten był w mundurze, tamten w eleganckim myśliwskim stroju... ale to był on... Wyegzaltowała go sobie, wmówiła w siebie, że to on... I potem, gdy ów ranny nędzarz, znaleziony na mchu na skraju polanki, zemdlony, prawie konający, gdy on, którego wyrwała śmierci wyznał jej, że jest Jerzym Strzełeckim, nie doznała już rozczarowania, że on nie jest tamtym, bo on sam był jej drogim... Tamten nieznany z lasu, zbladł wobec tego nowego uczucia, poprzedzonego przelotną tęsknotą do... Strzeleckiego z opowiadań Wacka. Do Strzeleckiego, którego w wyobraźni łączyła z tamtym, a który, okazawszy się innym, nie stracił nic na swym swoistym uroku...
A potem, on przyniósł jej wiadomość o śmierci Wacława. Odrazu odgadła tę wieść z jego oczów, z jego wyrazu twarzy, od pierwszej chwili, gdy on spytał nie patrząc na nią:
— Czyżby Wacław Tur?...
Z jego ust dowiedziała się, że jest wyzwoloną. Wszak tak bardzo była nieszczęśliwa w małżeństwie z Wacławem... Pomimo, że odczuwała jego wielką miłość dla siebie, lecz sama, prócz przyjaźni nie miała dla niego nic więcej w sercu... Gorzej, bo czuła do niego wstręt fizyczny. Niewypowiedzianą męką było dla niej pożycie z tym człowiekiem, którego nienawidziła jako męża, a tolerowała przyjaźnie jako przyjaciela, brata, kolegę. Wyszła za niego, powodowana wdzięcznością, że ocalił jej życie, gdy ona była ranna i z upływu krwi zamierała, pomiędzy zabitymi. Padła na stanowisku, ratując rannych. On ją odszukał i oddał ją życiu, które tak kochała, pomimo ciosów, jakie ją spotkały w zaraniu młodości. Ileż razy potem przeklinała tę chwilę powrotu do życia. Wacław zjednał ją sobie dobrocią i tem oddaniem się wiernego jej na śmierć i życie człowieka. Nie miała nikogo na świecie, była sama, sierota. Łudziła się, że w tym prostym człowieku, tak różnym od jej rodziny i otoczenia dawnego, ale dość inteligentnym, znajdzie spokój i ukojenie. Żywiła dla niego uczucie braterskie. Wychowana w klasztorze bardzo starannie, w ogromnej troskliwości rodziców, pomimo pamiętnej przygody na wycieczce leśnej, zachowała niewinność duszy. Nie znała zupełnie życia i jego praw. Gdy została sama, los oszczędził jej także nauk i doświadczeń na tem polu.
Zostawszy sanitarjuszką, zjednywała sobie wszystkich swoim czarem i słodyczą, onieśmielała do siebie oficerów. Żołnierze ją ubóstwiali, siostry-sanitarjuszki nazywały ją wprawdzie aniołkiem, lilijką, często z ironją i niechęcią z powodu jej niewinności, lecz ujęte jej swoistym czarem, oszczędzały ją również. Całą brutalność treści życia, poznała dopiero jako żona Wacława. Nieznajomy myśliwiec z wycieczki leśnej, dał jej poznać pierwszą poezję życia, pierwsze upojenie pocałunku, niewinne, a tajemnicze źródło miłości. Z Wacławem poznała nagą prozę życia, od tej chwili zamknęły się dla niej wszelkie jego ponęty. Dla męża zrodził się wstręt, była w niej jakaś obraza i okrutne upokorzenie. On zdruzgotał w niej ideał życia. Gdyby nie była wierząca, może rozpacz popchnęłaby ją do samobójstwa, lecz zbyt często śniła matkę swoją, którą ubóstwiała, i która ją od tego strzegła. Sugestją pozagrobową wywierała na córkę wpływ mistyczny i silny. Im więcej się Dada męczyła w pożyciu z Wacławem, tem ta sugestją z zaświatów płynąca, stawała się mocarniejszą i bardziej odczuwaną. Dada miewała halucynacje, widziała w wyobraźni matkę, która jej nakazywała wytrwać w męce i w tym nakazie była dla Dady nadzieja tak wyraźna, że... nie śmiała o niej myśleć. Mając dobre serce, nie chciała dla Wacława jego zguby, podobna myśl ani na chwilę nie powstała w jej mózgu. Jednakże podświadomie cała jej istota żyła oczekiwaniem czegoś, co przyjść musi, a co będzie jej wyzwoleniem. Myślała o tem, że wyzna wszystko Wacławowi i że on sam ją od siebie uwolni. Myślała o wstąpieniu do klasztoru, myślała nawet bez przykrości o własnej śmierci, tylko nigdy o śmierci Wacława. A jednak przeczuła ją i zdołała się oswoić z tą marą nawiedzającą ją od czerwca już coraz częściej i coraz uporczywiej. Gdy Strzełecki oznajmił jej, po długich badaniach, że Wacław zginął W czerwcu, była już do tej wieści przygotowaną, I oto jest wolna! Oszołomienie minęło dopiero po wyjeździe Strzełeckiego... Wtedy jasno i wyraźnie zdała sobie sprawę z sytuacji. Pomimo bólu nad losem Wacława, który był z nią, wedle jej mniemania, także nieszczęśliwy, pomimo goryczy, że ona mu ostatnich lat życia nie umiliła, było w niej jednak szczególne, żywiołowe uczucie swobody, niemal powrót dawnej radości życia, z czasów, gdy przebywała w Dawidówce. Uczuła jakby szeroki podmuch ze stepów ukraińskich płynący, nowy prąd wichru młodości i szczęścia. Karciła się sama za te niewczesne uczucia, lecz zagłuszyć ich w sobie nie zdołała. Był w niej pęd ku nieznanemu życiu, bezmierne pragnienie nowych wrażeń. Przychodziły porywy gwałtowne, chciała uciekać z gajówki na Sarnach w świat, do ludzi, do innej kultury, do swoich ram. Wszystko to, w czem od dzieciństwa wzrosła, co ją otaczało, do tej strasznej nocy pożogi dworu w Dawidówce i zgonu rodziców;... ojciec był zastrzelony, matka skonała na jego trupie, tknięta paraliżem serca, — wszystko to było już od niej tak daleko, że jakby w poprzedniem istnieniu. Czuła się ptakiem wyrosłym z pisklęcia, które kataklizm wyrzucił z gniazda na zatratę. Żyje, ale pamięta o gnieździe swojem, i czuje się okropnie w cudzej norze podziemnej. Bo Gajówka na Sarnach była dla niej norą borsuczą w porównaniu z pięknem gniazdem sokolim w Dawidówce. A jednak... zżyła się z tą chatą, zżyła się ze starym Turem, człowiekiem prostym, lecz dobrym i prawym, ale zżyła się dla tego tylko, że podświadomie, ciągle i stale czekała czegoś... innego.
Przyszło ono do niej z wieścią o jej wdowieństwie i wzburzyło w niej cały, z mozołem niesłychanym zdobyty pozorny spokój. Przyszło jeszcze, by musnąć ją kuszącym powiewem ze świata, by rzucić na nią czar i... odejść... Jakże tu teraz trwać? Jak tu wybrnąć z męczącej nad wszelki wyraz sytuacji wobec starego Tura?... On ciągle oczekuje wieści od syna... ciągle z nią o nim rozmawia i krwawi jej serce. Jest chory, niedołężnieje, — to oczekiwanie trawi go, lecz ona wie, że prawda by go zabiła i... milczy. Ileż już razy postanowiła sobie, że powie mu wszystko, lecz gdy tylko zaczęła mówić z wątpliwością o milczeniu Wacka, gdy starała się przygotować nieco Tura do ciosu, wnet ogarniało ją przerażenie. Jakże mu to wyjawi wobec jego optymizmu i niezachwianej wiary, że Wacek żyje i wróci?... I znowu milkła bezradnie. Żałowała teraz, że odrazu wtedy nie powiedziała wszystkiego, gdy był Strzelecki. Wtedy byłaby śmielsza i nie taka sama jak obecnie. Dokądże to będzie trwało??...
Zamyślona o swoich troskach, zasłuchana w szum tej nowej fali, nadlatującej ku niej ze świata na szeroko ramiennych skrzydłach, nie spostrzegła, jak świt przemienił się w jasny dzień i słońce zajrzało do okna. Dada zerwała się z łóżka. Okrzyk zdumienia wybiegł z jej ust. Za oknem było biało niepokalanie, przepysznie. W nocy spadł śnieg. Dada podbiegła i przysunęła twarz do małej szybki, chłonął wesołemi oczami las, pokryty białą, świeżą okiścią. Klasnęła wesoło w ręce i jęła się prędko ubierać.
— Pójdę na obchód! —
Skrzypnęły drzwi. Weszła do świetlicy stara kobieta, niosąc garnuszek z gorącem mlekiem i chleb czarny na talerzu.
— Coś zaspałaś, gołąbko... Już słonko wysoko, ą las kiej panna młoda.
— Zaspałam, babulko i trochę sobie myślałam.
— A pieski już uleżeć spokojnie pod progiem nie mogą, tak jazgoczą i jazgoczą. Tęskno im do lasu z tobą, gołąbko. Napij się, koteczku, mleka i podjedz, zanim wrócisz z lasu, wygłodniejesz.
— Czy ojciec już wstał?
— Kiedy! Ledwo świtało, taj poszedł z fuzją do boru.
— Boże mój! trzeba było, babulko, obudzić mnie. Wczoraj tak kaszlał, nie puściłabym. Sama bym poszła.
— A toż codzień chodzisz sama, to i staremu nie zaszkodzi. Coprawda, markotny dziś był wielce, ale ciebie nie pozwolił budzić. Tak jeno wyglądał, jakby mu ze dwadzieścia roków przyłożyli na plecy.
— W którą stronę poszedł ojciec?
— A na wielki las. Mówił tylko, że jak zechcesz iść, gołąbko, to możeby zajrzeć na Polany na Smolarnię Starą i na Mchową Górę.
— Zaraz idę!... — rzekła Dada, zdejmując z kołka strzelbę i patrontasz. Ubrana już była zupełnie i uczesana. W długich butach w kożuszku, zawiesiła na plecy fuzję, zapięła pas z nabojami i na głowę włożyła głęboko czapkę barankową. Z pod czapki czarnej, wymykały się jej kasztanowate ciemne włosy, na twarzy bladej zakwitły jasne rumieńce... Lubiła swoje wycieczki do lasu, były one dla niej wytchnieniem duchowem, były zawsze upragnione. Żując czarny chleb, dopiła resztę mleka, pożegnała starą i wyszła ze świetlicy. Gwizdnęła na psy. Opadły ją Zagraj i Dzwonek, Szast i Prast, Skoczna i Żmijka. Wiekowy Merdas i staruszka Słucha, poszły z Turem na Wielki Las...
Dada wskoczyła w śnieg przed domem z radosnymi okrzykami, psy obskakiwały ją, naszczekując wesoło. I one również cieszyły się swobodą, świeżym śniegiem, ponową w borze i słońcem. Wkrótce Dada wsiąkła w biel, rozsnutą dokoła przez czarodziejską prządkę... zimę.
Młoda kobieta biegła ochoczo, przeskakując dla uciechy przez pnie w białych czapach śniegu schowane. Strząsała swawolnie śnieg z gałęzi sosen na rozigrane psy, które z wywieszonemi językami, już zziajane, rozpylały sobą sypkie małe zaspy, skomląc i szczekając z wielkiej radości. A las był cały jakby zaczarowany. Ogromne połacie śniegu okryły zwisie ciężko gałęzie sosen i starych jodeł. Pnie tonęły w puchu chłodnym, a szystym i białym jak piana mleka. Wszędzie biało i biało, wszędzie pełno tej bieli. Każda gałązka obłożona białym puchem waży się ciężko, dostojna tą nową szatą królewskich gronostaji. Bór jakoś zacieśnił się, zagłuszył. Wszędzie białe puszyste korytarze, tunele, wąwozy. Tam jodła zawalona kożuchem białych futer ma wygląd starego, pochylonego dziada. Oto biała długa broda, oto włosy puszczone powiewną okiścią, oto sakwa z białych baranów, kołnierz ogromny. Dziad utknął w śniegach, zasypany śniegiem stoi bezradny, śmieszny, oparty na koszturze z grubego konara sosny. A tam dalej olbrzymka jodła... W pochodzie swym monarszym przez bór została uwięziona przez białą przemoc, nie udźwignie tego nawału, który zatraca jej kontury. Za dużo spadło na nią tej białej potęgi. Więc stoi zdumiona, ramiona rozpostarła, dumny kołpak na głowie unosi ku słońcu, jakby stamtąd szukała ratunku, wyzwolenia z białych okowów. Las jest tak piękny, że Dada zachwyca się głośno przemawiając do psów.^
— Patrz, Żmijka, jaki ten świerszczek jest komiczny, zupełnie mały gnom. Nie wygrzebie się ze śniegu... Żmijka! tu, do nogi, nie wpadaj jak szalona, bo otrzepiesz gnomka z szaty i stanie się brzydki. Prast! nie warjuj. Patrz jak rozdzierasz gładki aksamit śniegu. Dzwonek, dosyć hałasu! Zwierzyna usłyszy cię na milę i kłusownik także. Wszystko przed nami ucieknie... Patrz, patrz, Zagraj, wrona leci, wygląda jak węgieł, na tle tej cudnej sosny... Ach, żeby ją okurzył śnieg... Widzisz jak wali skrzydłami i kracze i ona się cieszy z zimy...
Psy jakby rozumiały, podnoszą pyski do góry i węszą radośnie i wdychają powietrze mroźne, a rzeźwe jak woda źródlana, pachnąca lasem; i lodem... Skoczna i Zagraj chwytają w pyski śnieg i oblizują oszroniałe chrapy, prychając robią skoki dziwaczne, rade z tej rozpylonej fontanny, która kaskadą białego pyłu otacza ich ciała polotne, żądne skoków i wesela.
W pewnej chwili Dada spochmurniała. Przypomniała sobie taką samą śnieżną biel na „Perekrestce“ w lesie dawidowieckim, gdzie zawsze z ojcem stawała na stanowisku podczas polowania, bo tam „wsiakij zwier beżyt szczob sie perekresty‘sia pered smertiu“ mówi stary Semen, „pobereźnik“ gajowy. Dlatego to uliczka zanurzona wśród gęstych zagajów sosen nazywa się w miejscowej gwarze — Perekrestka.
Dada wznosi oczy żałośnie w górę, gdzie nad białym borem rozpięty błękit nieba świeci przejrzystą barwą wolny od obłoków, pogodny. Niebo się uśmiecha do lasu, a las cieszy się z tych ciepłych uśmiechów, bo choć mu pięknie w tej bieli, lecz za ciężko. Szczodry uśmiech nieba, może jodłom uwięzionym sprawić ulgę. Spadnie trochę pyłu białego, spłynie trochę łez i będzie lżej zielonym ramionom. Dada nie uśmiecha się do nieba, choć ono odbija się w jej ciemnych oczach i nasyca je błękitem swego piękna. Dawna Dada Dobrucka czuje pod powieką coś palącego i rzęsy czarne zatrzepotały jakoś dziwnie prędko. Ale Dada Turowa wstrzymała dygot rzęs... zacisnęła mocno powieki, by wilgoć łez pod niemi zebraną nie puścić na policzki.
— Nie, nie!... O Boże!... A za chwilę ze sztuczną brawurą w głosie altowym o dwa tony niższym i jakimś nabrzmiałym:
— Zagraj... do nogi! Szast... tu!... Nie widzicie, że to już Polany... Gdzie pędzisz?... Och, patrz... patrz... jak tu cudownie!...
Leżała przed nią rozległa polana, gładka i biała niepokalanie, błyszcząca w słońcu srebrną lamą, roziskrzona... Otaczał ją zwarty mur lasu w białe kożuchy odziany, uroczysty i dostojny. Cisza trwała tu, jakby jeszcze bardziej głucha, niż w głębi boru. Nie słychać nawet krakania wron. Psy stanęły na skraju Polany, podniosły pyski do góry i węsząc przeczystość powietrza rozległej przestrzeni, wpatrywały się poważnie w biel rażącą oczy, a tak powabną, tak pociągającą, by skoczyć w nią i zanurzyć się w jej sypkiej chłodnej kąpieli. Szast parsknął rezolutnie, zawachlował rozkosznie czarnemi waflami nozdrzy i już, już zebrał się w sobie do skoku, lecz Dada powstrzymała zakusy faworyta, za którym poszłaby cała sforka. Zbyt piękna była ta glazurowa przestrzeń, by kalać ją śladami, by ją rozszarpać bez żalu. Więc przemówiła do psów łagodnie, ale stanowczo i, trzymając je przy sobie, chłonęła zachwyconym wzrokiem piękny widok... Każda większa równina przypominała jej zawsze i nieodmiennie szmat stepu z Dawidówki. Lubiła te polany w borze, gdzie rzucił ją los, bo lubiła wogóle pobujać okiem swobodnie i szerzej, jakby się przed nią otwierał większy horyzont na świat daleki, zamknięty ze wszech stron puszczą. Gajówka na Sarnach, tonęła w lesie i dlatego polany te były dla Dady niby oknem na świat. Tęskniła do nich, bo tęskniła do świata i ludzi. W zapatrzonych jej oczach coś drgnęło w oddali, jakby poruszył się jakiś odległy punkt, tuż pod ścianą boru, z lewej strony. Turowa wpatrzyła się uważniej. Tak, tam coś się przesuwa obok zaśnieżonych sosen, gdzie wiedzie zwykle droga... Ale kto to?.. Wtem psy, węsząc już gorączkowo, zdenerwowane, zerwały się z hałasem i pomimo nawoływań Dady rzuciły się ku nadjeżdżającym saneczkom. Dały nurka w śnieg i jak żmije czarne i rude śmigały po przez białe połacie śnieżnej polany, oglądając się niespokojnie na swoją panią. Nie atakowały konia, lecz oszczekiwały saneczki zajadle. Z daleka Dada poznała w nadjeżdżającym młodego leśnika Ziębę, z odległej leśniczówki, który zwykle przywoził na Sarny listy.
Przyśpieszyła kroku, brnąc w nawalnym śniegu i wkrótce zrównała się z saneczkami. Leśnik zdarł konia silnie, wstrzymując go na miejscu. Zerwał czapkę z głowy i wyskoczył z saneczek. Skłonił się głęboko przed Turową. W twarzy młodej, dorodnej, miał wyraz zachwytu i pokory. Turowa podała mu rękę, ucałował ją z namaszczeniem. Patrzała na niego pytająco.
— Przywiozłem list do pani i do pana Tura, a na poczcie jest do odebrania przesyłka.
— Przesyłka? — spytała zdziwiona.
— Tak, jakiś duży pakiet, zawartość: książki.
— Książki? skąd?
— Nie wiem, jest pewno na kwicie, a oto list do pani. —
Dada spojrzała i krew uderzyła jej do głowy. Poznała charakter Strzełeckiego.
— Jakiś widać miły liścik — rzekł oddawca z nieśmiałym umizgiem.
Turowa ściągnęła brwi.
— Czy może mi pan pokazać list do ojca i kwit na przesyłkę?
— Proszę pani.
Nowy rumieniec wytrysnął na twarz Dady. List i przesyłka były także od Strzełeckiego. Opanowała się.
— Ojca pan nie znajdzie w domu, poszedł na obchód na Wielki Las.
— A to ja tam podjadę, może pani się przysiądzie, podwiozę.
— Dziękuję, jeszcze nie skończyłam obchodu.
— I pani się tak codzień męczy? Pan Tur pozwala?
— To dla mnie tylko przyjemność. Lubię las.
Podała mu znowu rękę.
— Dziękuję panu i do widzenia. Muszę podążyć w swoją stronę.
Chłopak stał niezdecydowany. Dada zawahała się. Tak bardzo pragnęła pozostać sama, by przeczytać list od niego. Czekała.
— Niech pan jedzie do ojca na Wielki Las, tam go pan zwabi trąbką i wracajcie na gajówkę. Ja będę z powrotem za pół godziny.
Leśnik ociągał się długo, patrzał na nią podejrzliwie, chrząknął, chciał coś mówić, lecz nie miał odwagi. Wreszcie gdy już zbierał lejce do odjazdu, spytał nieśmiało.
— A może to list od męża pani?
Spojrzała na niego tak niechętnie, że pośpiesznie skłonił się jej, machnął czapką i skoczywszy do sanek odjechał. Turowa prędko zasunęła się za ciasną zwałę jodeł. Rozerwała list. Serce jej biło silnie, radość, nadzieja i trwoga szczególna walczyły w niej, wywołując drżenie rąk i brak tchu... Cichy szept rozsądku, że przecież Strzełecki nie mógł do niej napisać nic takiego, co by ją mogło wzruszyć i usprawiedliwić ten dreszcz wewnętrzny, nie uspokoił jej ani na trochę. Zaczęła czytać.
„Szanowna i droga pani. Może powinienem panią nazwać drogą siostrzyczką, która powróciła mi życie, lecz... nazwa ta względem pani, przezemnie, nie może być zastosowaną. Wspomnienie pani, poszło za mną nietylko jako mojej wybawicielki i dobrego ducha... Zaprowadziła mnie na Sarny wizja mojej matki, gdym już konał w lesie, pani mnie odnalazła i ocaliła. Była pani dla mnie tak bardzo dobrą. Pamięć jej słodyczy jest mi i teraz talizmanem mego życia“...
Dada oderwała oczy od listu i wciągnęła głęboko w piersi ogromny haust orzeźwiającego powietrza. Czuła ogień na twarzy, w sercu dziwną błogość. Uśmiech jej ust rzucony polanom ośnieżonym był istotnie promienny. Psy zdziwione jej milczeniem, zaskomlały teraz radośnie i przypadły do jej nóg. Przemówiła do nich wesoło i znowu jęła czytać. Strzełecki opisywał krótko dalsze swoje losy po wyjeździe z gajówki. Ostatnie słowa listu brzmiały:
„Piszę jednocześnie do pana Tura. Czy nie wie dotąd jeszcze o stracie syna?... Ale pani, jakże droga pani żyje tam w tej samotni, tak bardzo sama. Proszę odczuć myśli moje przy sobie, proszę napisać. Gdy tylko będę mógł przyjadę, by na dłoni pani złożyć raz jeszcze pocałunek dziękczynny, za to, że ją poznałem... że pani istnieje. Jerzy.“
Dada w jakimś spazmie radości najwyższej wyciągnęła ramiona w górę do błękitu nieba, z ust jej wypadły słowa, nabrzmiałe szczęściem.
— Ty mój... mój!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.