<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Edward Zebrzydowski bawił w Warszawie, zatrzymawszy się w hotelu Bristol. Zabrał z sobą Kmietowicza, którego towarzystwem chciał zapełnić pustkę, odczuwaną dokoła siebie. Opuszczając wieś, obiecywał sobie wskrzeszenie czasów przedwojennych, ale już pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe do Warszawy, po rozejrzeniu się w sytuacji, popadł w taką apatję, że wyrwać go z niej nie zdołały żadne perswazje Kmietowicza. Na wszystko Zebrzydowski odpowiadał tępym głosem:
— A daj mi spokój! Życie moje nic nie warte, bo żyć nie mam za co. Słowo „goły“ nadaje się doskonale do świętego tureckiego, ale nigdy do Zebrzydowskiego.
Pokazywał z ironją pakę pieniędzy i dodawał zgryźliwie.
— Zdawałoby się, że dużo tego śmiecia, ale co to znaczy, co to warte?... I co się jeszcze nad tem nastękał ten idjota Daszkowski, że ogołacam kasę Pochlebów! Voilá!... to dopiero imponujące słowo! Psiakrew, do nieskończoności psiakrew! Pierwszy raz jak żyję, jechałem drugą klasą.
— No i jesteś Zebrzydowskim po staremu, korona ci nie spadła z głowy — przerwał Kmietowicz spokojnie.
— Lolek, nie drażnij mnie, bom wściekły naprawdę. Co ja tu za te papierki zbuduję... to mi starczy na trzy dni.
— Mówiłem, radziłem, abyś się zatrzymał u matki, poco ci ten hotel?
— A dajże mi spokój! W Wiedniu mama zajmowała apartament wspaniały i pomimo to zatrzymywałem się zawsze w hotelu. A tu, w tej dziurze? Merci!... Jak nie masz lepszej rady, to lepiej siedź cicho.
— Mam radę jedyną, ale jej nie słuchasz.
— Niech djabli porwą wszystko! — klął Edward, chodząc po numerze krokiem nerwowym, zgnębiony i zły.
Kmietowicz siedział na kanapce rozwalony, z rękoma pod głową, patrzał pobłażliwie na kolegę i jął znowu mówić głosem serdecznym:
— Muszę wracać do siebie, przyjechałem tu tylko na twoje prośby, War, ale widzę, że najlepiej będzie, jak ciebie zabiorę do Małopolski. Tam u mnie w Sęcinach uspokoisz nerwy. Przyjrzysz się naszej pracy i... może zasmakujesz w niej. Głównie chodzi mi o to, że porównasz twoje Pochleby z moją habendą i może cię to do nich lepiej natchnie. Zobaczysz, jak żyją ludzie, którzy nigdy nie mieli Hłowatynów, ani Derbyszcz, ba! dla których Pochleby to magnacka fortuna i jednak żyją, są wreseli, pogodni i wcale na dzikich ludzi nie wyglądają. Może cię to przekona, że nędzarzem nie jesteś. Warszawa cię drażni wyraźnie. Zaczniesz tu po staremu sypać pieniędzmi na lewo i na prawo, a to teraz niebezpieczne i trzeba mieć odwagę, by to sobie powiedzieć jasno i wyraźnie. Jesteś rozbitek, przyznaję, ale każdy rozbitek chwyta się deski ratunku, dla ciebie nie deską, lecz łodzią dostatnią i pewną są Pochleby.
Kmietowicz mówił z serca, bo był do Wara gorąco przywiązany, ale sam czuł, że jego słowa brzmią jakoś inaczej wobec Wara, niżby pragnął i że wywołują całkiem przeciwny skutek. Przez parę tygodni bytności swojej w Pochlebach, Kmietowicz nie portafił zmienić na lepsze usposobienia kolegi, czuł przeto, że teraz tembardziej wszelkie usiłowania nie doprowadzą do niczego. War był w stanie takiego rozdrażnienia, na jakie narazie niema lekarstwa. Kmietowicz postanowił skierować myśl Wara na inne tory.
— Wiesz, chodźmy do jakiej budy na kawę, popatrzymy na ludzi, na kobiety, to ci zrobi dobrze, a wieczorem pójdziemy na operę. Może się spotka kogoś znajomego, może jaką znajomą, coś usłyszymy o polityce...
— Albo o tem, jak nasza marka leci na łeb na szyję w dół. Dziękuję. Chcesz mnie dobić.
Ale Kmietowicz zerwał się z kanapki i jął się zbierać.
— Chodźmy War. Masz tu jęczeć nad swoim losem, jęcz w cukierni. Lourse nie daleko.
— Gdzie Pawcio?! — zawołał Zebrzydowski.
— Niema Pawcia, ubierz się sam — rzekł Kmietowicz.
War sarknął i zaczął się ubierać wolno. Był zły. Nareszcie wyszli. W westibulu był ścisk i gwar. Tłoczyli się bankierzy, pośrednicy giełdowi, dużo cudzoziemskich typów, obcych mundurów. Fotele były pozajmowane gęsto, wszędzie stały grupy rozmawiających. Dym z cygar i papierosów unosił się sino-popielatą mgłą, tworząc jakby orbitę, w której chwiały się gestykulując czarne sylwetki, męskie przeważnie. Zebrzydowski mijał ich z gniewem.
— Tylko o dolarach mówią bestje!... Ach, są jeszcze na świecie ludzie szczęśliwi!
Wypadł prędko z hotelu i skierował się do Loursa, Kmietowicz ledwo mógł mu dotrzymać kroku. W cukierni zajęli mały stolik, ukryty za filarami. Siedząc nad filiżanką kawy, Edward zapadł w ponure zamyślenie. Milczeli obaj długo. W pewnej chwili Kmietowicz dotknął ręki Wara.
— Patrz, jaka piękna. Tam... przygląda się tobie.
Zebrzydowski spojrzał i drgnął. Powstał szybko w ukłonie bardzo uprzejmym. Odrazu z apatyka przeistoczył się w pewnego siebie salonowca. Oczy mu błysnęły. Wyglądał jak ogar, zaskoczony znienacka widokiem świetnej zdobyczy. Usiadł, łyknął kawy i znowu rzucił długie spojrzenie na odległy stolik.
— Krongoldówna? — spytał cicho Karol.
— Tak. Poznałeś?
— No, po papie łatwo.
— Djabli nadali tyle tam osób, podszełbym.
— Pocóż tak gorąco? Ona tam znakomicie się bawi, aż jej oczy grają.
— To dla mnie — pomyślał War.
A Kmietowicz jakby go odgadł:
— Pod twoim adresem to rozpromienienie.
— Uhym!...
— Trzeba przyznać, że piękna bestyjka.
— Ba!...
— Słuchaj, przecie ona cię poprostu wyzywa oczami, bardzo pewna siebie.
— Mój; drogi, mając tak ciężki trzos, można być pewnym siebie i swego uroku. Patrz, a to kto znowu?...
Kmietowicz obejrzał się... W tem wrzaskliwy głos kobiecy zawołał, jakby kto mosiądz rzucił na kamienie.
— Pan Zebrzydowski!
— Justa Zachłańska — mruknął Edward.
Powstali na powitanie. Pani Zachłańska podała im rękę impetycznie i przedstawiła swego towarzysza.
— Pan Konopski. Siadamy tu, przy was, bo wszystkie stoliki zajęte. Musicie panowie przygarnąć nas, niema rady!
Zasiedli ciasno dokoła marmurowego blatu. Pani Justa zwróciła się do Zebrzydowskiego z jaskrawym śmiechem.
— Cóż pan taki dziś milczący?... Nie widzieliśmy się miljon lat! I z panem również, panie Karolu. —
Kmietowicz podniósł trochę brwi w górę. „Skądże... Karolu?“ pomyślał cierpko.
— Nawet mi panowie nie winszujecie małżeństwa.
— Czy to jeszcze aktualne?...
— Ha, ha, ha. Naturalnie, mój ślub był przed samą wojną.
— Teraz jest po wojnie, nawet po paru wojnach. Może przeto winszować pociech?
— Ha, ha, ha! naturalnie! A panowie nie żonaci? Nie widzę obrączek.
— Kto tam teraz nosi obrączki w miejscach publicznych — skrzywił się Edward. — Dla pań, obrączka jest wygodną, dla nas przeciwnie.
— Ach, jaki cynik!...
— A gdzie pani mąż? — spytał Karol, nieufnie patrząc na Konopskiego.
— Gospodaruje! Pan nie ma pojęcia, jak mnie wojna skrzywdziła. To coś okropnego!
— Doprawdy? Przecie państwo uciekali, ratując dobytek...
— Ach, co o tem mówić!
— A pan z Królestwa? — pytał Edward, patrząc pilnie na Konopskiego.
— Ale gdzież tam podchwyciła Justa. — Pan Konopski jest kresowiakiem. Stracił tam duży majątek, który zagarnęli bolszewicy.
— A.... tak?...
Edward zmrużył oczy i jął pilnie patrzeć na młodego człowieka, który miał wygląd ekonoma.
— Ja pana gdzieś widziałem... i nazwisko pana... Hm...
Na twarz młodzieńca wytrysnęły rumieńce ogniste. Zmieszanie wielkie odbiło się wyraźnie na jego grubych rysach. Powieki opadły.
— Bardzo możliwie trzepała Justa, rzucając się ciągle na krześle. — Na kresach mogli się panowie spotykać w towarzystwach.
— W towarzystwach?... Wątpię, ale gdzieś pana widziałem...
Pani Zachłańska robiła oczy do Edwarda i do Kmietowicza, wykrzykując przytem na różne tony. Ciskała oczyma na salę, wyszukując mężczyzn, a zachowanie się jej było tak hałaśliwe, że zwracało ogólną uwagę. Zebrzydowski patrzał na nią przez zmrużone powieki.
— Trzepoce się jak podloteczek — myślał. — Hm... mąż zdaje się ma wyręczyciela... Ale tego fatyganta ja gdzieś widziałem, tylko nie dziedzicem! Coś na tle beczek... gdzieś... Hm!... Jemu także bolszewicy zabrali majątek?... Hm!... Gdyby teraz te majątki na kresach, które jakoby zabrali bolszewicy, były wszystkie realne, utworzyłoby się z nich ze cztery nowe powiaty. Majątek tego jegomościa, napewno wisi imponująco na sznurkach jego bujnej wyobraźni.
— O czem pan tak myśli, panie Edwardzie?... Dlaczego pan tak na mnie patrzy? Nie zmieniłam się chyba?
— Ani trochę...
— Wszyscy mi to mówią.
— A widzi pani.
Nagle umilkła. Była sprytna, coś ją uderzyło w tonie głosu Edwarda. Rzuciła na niego spojrzenie podejrzliwe. Ale zauważyła kierunek jego wzroku, poszła za nim i... trafiła na Krongoldównę.
— Kto to jest, ta żydówa, czego ona patrzy na pana?
— A czego pani na nią patrzy? Jesteśmy w cukierni...
— Panu dziś coś jest?... Panie Karolu, co jest pańskiemu koledze?...
— Zaczadział...
— Od czego?... Ha, ha, ha!...
— Od jakiegoś uroku.
Pani Zachłańska zaczęła robić wielkie miny. Chrząkała lekko, podnosiła głowę do góry. W pięknie zgiętych palcach ręki trzymała z przesadnym wdziękiem łyżeczkę, rzucała oczami na wszystkie strony. Całem zachowaniem się dawała do zrozumienia, że odgaduje jaki czar zaczadził Edwarda i że jest z tem oswoiona. Kmietowicz patrząc na to, bawił się wybornie. Edward zaś, poważnym, tępym wzrokiem patrzał na Konopskiego. Nie widział, że on się rumieni i miesza straszliwie pod tą niemą obserwacją. Edward nie myślał już o nim, lecz zadawał sobie pytanie, jak się stąd wreszcie wydobyć...
Te same pragnienia żywił i Konopski. W chwili, gdy Edward odwrócił od niego swój wzrok, pochylił się do ucha pani Justy.
— Chodźmy stąd już...
Spojrzała zdziwiona.
— Dlaczego?...
Ale jego twarz czerwona i spocona, jakiś tyk na tych nawet pospolitych rysach widoczny, zastanowił ją.
— Co panu jest?...
Ujrzała nagle błysk niechętny w jego oczach, rzucony w stronę Zebrzydowskiego.
— Zazdrosny! — stwierdziła z głębokiem zadowoleniem.
Nagle Zebrzydowski podniósł się i gorączkowo pożegnał Zachłańską.
— Przepraszam... mam wyznaczoną godzinę. Pani wybaczy? Karolu, zobaczymy się w hotelu.
Lecz na sekundę przed powstaniem Edwarda spostrzegła pani Justa ruch przy stoliku Krongoldów i w lot domyśliła się, że on spieszy za tą piękną. Dotknięta, zadzwoniła hałaśliwie na kelnera. Po chwili wyszła, kokietując Kmietowicza i patrząc bacznie na Zebrzydowskiego, który witał piękną pannę. Zachłańska obrażona pociągnęła obu swych towarzyszów w inną stronę, parsknąwszy krótkim śmieszkiem. Kmietowicz chciał ją również pożegnać, lecz zakrzyczała go, więc poszedł, porwany przemocą, myśląc o Edwardzie i pannie Róży.
— Cóż to, pan Edward interesuje się tą żydówką?
— Zdaje się, jest bardzo piękna. Pani tego nie zauważyła?
— Owszem... ale... przecie...
— No, interesować się można zawsze.
— Z taką jak ta panna, to się nawet można i ożenić — odezwał się Konopski rezolutnie.
— Także pan wykombinował! — syknęła Justa.
— Wie pani, niech pani weźmie Edwarda w opiekę i wyratuje go od panny Krongold — rzekł Kmietowicz.
— Jakto, czyż on na serio myśli się z nią żenić?... Ha, ha, ha!...
— Hm. Bardzo możliwe...
— Z Krongoldówną?...
— Miljonerką, proszę dodać.
— Taaak?...
— Właśnie, właśnie, ogromny posag i jedynaczka, no i taka piękna — drażnił Kmietowicz Justę.
— Chyba Zebrzydowski posagu nie potrzebuje — zagadnął Konopski.
— Pan zapomniał, że Zebrzydowski naprawdę stracił swoją kresową fortunę — zaakcentował Kmietowicz.
— Przecie Hłowatyn i Derbyszcze były gdzieś w stronach pana majątku — rzekła Justa porywczo, zwrócona do swego towarzysza.
— Ale gdzież tam!
— No, przecież wiem to z opowiadań pańskich.
— Zupełnie gdzieindziej — odrzekł Konopski szorstko, na nowo zmieszany i spuścił oczy pod przelotnym spojrzeniem Kmietowicza.
— Coś ty kręcisz — pomyślał Karol.
Pani Justa roztrzepotała się. Podobał się jej pomysł, żeby ona ratowała Edwarda od Krongoldówny.
— Wie pan, to znakomita myśl! Niech panowie przyjadą do mnie do Pławic. Ręczę, że wyperswaduję panu Edwardowi tę pannę...
— Oj, to będzie trudno, zdaje się — zawołał Konopski.
— Jestem pewna!... Już ja mam takie sposoby.
— Jakież to, wolno wiedzieć? — pytał Kmietowicz, śmiejąc się.
— Ha, ha, ha! dowie się pan i przyzna mi rację wtedy, jak pan Edward będzie uratowany. Czy panowie długo zabawią w Warszawie?...
— Ja wracam do siebie, a War wybiera się do Uchań do państwa Pobogów.
— Do Uchań, pan mówi?... A pocóż tam jedzie?...
— Hm, pani słyszała zapewne o jego uczuciach dla pani Pobożyny.
— Ot tobie masz!... — zawołał Konopski i zaśmiał się niezwykle wesoło.
Justa ostygła odrazu.
— Więc to jeszcze trwa?... ta... miłość?...
— Mam wrażenie, że tak
— No... i chce się żenić z Krongoldówną?...
— Przecie pani Pobożyny nie rozwiedzie.
Zachłańska nerwowała się, Kmietowicz widział, że ją drażni, opowiadał przeto szeroko swoje spostrzeżenia co do uczuć Edwarda, dla niezdobytej pani Teresy. Gdy się wreszcie rozstali, Kmietowicz ubawiony wracał do hotelu.
— Oj kobiety! Już jej zazdrość, że War nie ją adoruje, lecz tamtą. Puściłaby w trąbę tego jołopa dla Edwarda. Ba!... Bażant przy kaczorze.
W Bristolu Kmietowicz nie zastał kolegi. Na stoliku leżała kartka.
— Jestem w operze z pp. K. loża I-go piętra, przyjdź jeśli chcesz.
Kmietowicz podniósł brwi do góry.
— Zaczyna się. —
Natychmiast pojechał do teatru.
Ukryty głęboko na balkonie, Kmietowicz obserwował pilnie lożę Krongolda. Był tylko on z córką i Edward. Panna Róża ubrana gustownie, piękna i stylowa, bawiła się kokieteryjnie srebrnym lisem okrywającym jej głęboko odkryte ramiona. Na szyi połyskiwał sznur cennych pereł. Przed nią leżało ogromne pudło cukrów, z którego zgrabne palce jej, lśniące brylantami, wydobywały czekoladki. Gdy wkładała je do pełnych ust koralowej barwy, Edward patrzał na te usta dość zaborczo. Wielkie zaś bronzowe oczy panny pieściły go słodkiem, aksamitnem wejrzeniem.
— Bierze go — pomyślał Kmietowicz.
Krongold tęgi, różowy na twarzy i łysinie, jakby powleczonej różowym lakierem, w binoklach na nosie, typowym i ostro załamanym u nasady, miał nadzwyczaj uprzejmy uśmiech na szerokich, zmysłowych wargach. W twarzy i postaci miljonowego przemysłowca uwidoczniał się epikureizm, który obrał sobie w nim siedlisko z wyłącznym despotyzmem. Wielki spryt w oczach raził przy tej dobrodusznej twarzy. Znać było, że córka jest jego całym światem. Zebrzydowski był niezwykle mile widzianym przez papę, co się ujawniało aż zanadto. Kmietowicz widział, że on niebywale podniecony pochyla się do panny i coś jej mówi, zapewne półszeptem, gdyż na nią biły ognie, a Krongold tymczasem obserwował pilnie przez lornetkę najwyższą galerję, stojąc po za krzesłami młodych. Kmietowicz niepokoił się poważnie. Znał Wara; jego zapalczywość mogła się stać w tym wypadku decydującą. A wtedy? Kmietowicz wiedział, że wtedy, gdy War się zdecyduje ożenić z Różą, będzie to zarazem wyrok na jego zapał i całe jego rozumowanie. W miłość Wara dla Krongoldówny Karol nie wierzył, ani trochę, wątpił nawet w zbyt długo trwające wrażenie, jakie wywierała na nim ta panna. Wątpił i w zimną logikę Wara, żeniącego się dla pieniędzy. — On sam siebie nie zgłębił. Jest w oszołomieniu, byle tylko do ostatecznych kroków nie dopuścić — myślał Kmietowicz.
Zdenerwowany i zły wyszedł z teatru podczas trzeciego aktu. W Bristolu poszedł odrazu do łóżka. Długo czekał zanim się zjawił Zebrzydowski. Kmietowicz zauważył bladość Wara i gorejące jego oczy. W ustach miał zaciętość niebywałą u niego. Niechętnie stwierdził, że Karol nie śpi. Nic nie mówiąc do kolegi zaczął się wolno rozbierać. Po paru zdawkowych pytaniach i odpowiedziach umilkli. Coś stanęło między nimi, krępując ich. Było to dla nich obce i wrogie uczucie. Wtem Zebrzydowski rozciągnąwszy się na łóżku i zapalając papierosa zapytał głosem powolnym.
— Czemu nie przyszedłeś do teatru?
— Byłem tam.
— Byłeś?... to ciekawe!... Czemuż przeto?...
— Obserwowałem cię zdaleka.
— Jak detektyw?
— Może być! Z tej obserwacji mojej wyłania się pytanie...
— Jakie?...
— Dokąd zmierzasz?...
— Kto, ja?...
— No, tak!...
Milczenie długie, długie. Wtem śmiech ostry szyderczy.
— Och Lolek, zabawny jesteś! Pytasz takim tonem, jakbym szedł na spotkanie jakiejś wielkiej idei, czy czegoś, czegoś, no... potężnego... a ja tymczasem...
— A ty?
— A ja zmierzam tylko do osiągnięcia piękna w życiu...
— Piękna?...
— Które zawarte jest w... pannie Róży.
Kmietowicz podniósł się na poduszkach.
— To za ogólnikowo. Powiedz wyraźniej; w jej oczach, czy w jej ustach?...
— W jej miljonach.
— War!...
— Wiedziałeś przecie o tem dobrze. Nie jest to dla ciebie niespodzianką.
— Więc tylko to?...
— Mój drogi, to bardzo dużo! Zresztą mówię ci, że to świetna panna... Co jej możesz zarzucić?... Ale mów bez uprzedzeń, Lol, bez sferowych, czy rasowych nawiasów. Czy to nie jest kobieta, która porywa?
— Daruj, ale dla mnie te nawiasy są treścią główną...
— A jeśli tak?... Ja pytam o nią samą...
— Jednakże nie dla niej samej... lecz dla jej oprawy stoisz nad otchłanią.
— Lol, bez patosu, mój miły!... Otchłań, otchłań! cudowne słowo!... tylko, że mnie wzruszyć nie potrafi. Jeżeli gdzie jest otchłań, to przedemną od czasu utraty kresów... Róża odciąga mnie od niej. Ona, mój jedyny ratunek, bym właśnie w tej otchłani głowy nie rozbił.
— Chcesz za to rozbić sobie życie, to jest równoznaczne...
— Uważałeś Lol, jak ona cudownie otwiera usta, gdy zaczyna mówić, albo, albo jak je czekoladki. Coś jest w tem takiego, że dreszcze chodzą po krzyżu.
— Czy rozmawiamy poważnie?...
— Oczywiście! Kwestja uroku kobiety, która, która będzie żoną, która się nam podoba, jest chyba poważnym tematem, przynajmniej dla mnie.
— Widzisz, War, jeszcze pomiędzy podoba się a — będzie żoną — jest cała przepaść. Przyrzecz mi jedno, oto, że nie przedsięweźmiesz żadnych kroków stanowczych, bez głębokiego namysłu, bardzo głębokiej analizy samego siebie i następstw przypuszczalnych... takiego związku. Daj mi na to słowo...
— No, nie zamykam przecież oczu na wszystko... Jeszcze nie daję nurka w głębinę i... nie widzę żadnego dramatu. Piękna panna, wybornie wychowana... trochę swobodna... Ach nasze panie obecne bywają gorsze... choćby ta Justa Zachłańska.
— Niema tu porównań, mój drogi. Justa jest brzydka, ale jest z naszej sfery i katoliczka.
— Krongold więc zapewne i Róża przejdą wkrótce na ewangielicyzm.
— Aha! Potrzebne im to będzie do interesów.
Milczeli długo. Wkradł się pomiędzy nich jakiś zgrzyt niemiły, który im zamykał usta do zwierzeń poufnych. Czuli obaj, że nie mają sobie nic do powiedzenia, a jednak odczuwali, że ta obcość staje się dla nich ciężką nad wyraz. Edward był uparty, nie chciał zdradzić się przed przyjacielem, że dowodzenia jego są słuszne... Nie chciał się przyznać również, że zagalopował się już nieco wobec Krongoldówny. Ale gorycz z tego powodu odbierała mu zwykłą swobodę myśli. Wiedział, że błądzi, lecz było mu to wszystko jedno, byle nie analizować sprawy. Że zaś Karol dążył właśnie do tego, Edward bał się, że on rozbudzi w nim wątpliwości i że zacznie się walka, której, nie chciał. Po długiej chwili spytał biernie.
— Cóż pani Justa?
Milczenie.
— No, Lolek, odpowiedz mi, mój drogi. Tak potrzebuję oderwania... zmiany myśli...
Karol odczuł go. Zrobiło mu się nieco lżej.
— Cóż można powiedzieć o pani Juście? Znasz ją przecie. Ciekawa osoba z tą swoją bezdenną zmysłowością. Mąż widocznie spowszedniał.
— Ph! Ożenił się dla majątku, siedzi na fartuszku żony.
Zgrzytnęło coś... coś się jakby zaśmiało ironicznie. Obaj śmiech ten usłyszeli i obaj nie odważyli się na siebie spojrzeć. Karol pośpieszył zagłuszyć ów śmiech szyderczy.
— Zachłański tokował do Pławic, więcej niż do panny i wdepnął w te Pławice, które mu żona często wypowiada, szukając przytem nowych dreszczów. Taki Konopski...
— Przypuszczasz?...
— Przecie to łatwo poznać. Ona sprytna, umie maskować się. Ale na widok mężczyzny dostaje niesamowitych drgawek.
— Wybornie! taka kobieta, to cenny nabytek dla mężczyzny...
— Ale dla męża... á la longue?...
— O ile są Konopscy...
— Ale ale, czy ty, War, wierzysz w ten majątek na kresach?...
— Konopskiego?... — Dajże spokój!... — Ja go sobie przypomnę. Nie wiem, lecz widzę go ciągle jakby w gorzelni... to jakiś oficjalista napewno. Teraz bolszewicy natworzyli moc nieistniejących nigdy obszarników. Skąd go Zachłańska wytrzasnęła?... czy to jej znajomy z Warszawy?
— Gdzież tam, mieszka u nich w Pławicach.
— Cóż on tam robi?
— Hm... No, zapewne jakąś posadę jednak zajmuje... A może l‘home de compagnie pani domu. Jedź War do Pławic, pani Justa wesoła, łatwa, zabawisz się, rozerwiesz...
— Wyborny sobie jesteś! Może kreujesz mnie na dublowanie roli Konopskiego?
— Ja jadę pojutrze — rzekł tonem stanowczym Karol — a Ty War?
— Zostaję w Warszawie.
— Poco my właściwie marnujemy czas na czcze rozmowy o Zachłańskiej — żachnął się Kmietowicz. — Co nas obchodzi ona, Pławice.
— Et tutti quanti — dorzucił War sennie...
— No właśnie! Skąd teraz... taka rozmowa między nami... czy innych tematów nie mamy?...
— Na inne... zapóźno, dochodzi druga.
— A na jeden... aktualny?...
— Za... wcześnie — rzekł Edward przeciągle.
— Czy tylko ze mną?
— Może być...
Karol zmieszał się.
— W takim razie dobranoc ci...
— Nie gniewaj się, Lolek, ale widzisz, ona mi przypomina jedną dziewczynkę, cudowną i takie same ma cudowne oczy... tylko tamta miała słodsze, bardziej marzące. Gdy je wspomnę, nie dają mi spokoju. Gdybym je kiedy spotkał... I usta jej były takie, których smaku nie zagłuszą już żadne inne. Usta zaś panny Róży...
— Przesiąknięte zapachem...
— Karolu!!... — wykrzyknął War, zrywając się z pościeli —
— Czekoladek... czego krzyczysz?... Czyż w zaślepieniu nie widziałeś, ile ich pochłonęła — mówił Kmietowicz, tłumiąc śmiech z przedwczesnego oburzenia Wara.
Zebrzydowski popatrzył mocno i nieufnie na kolegę. Upadł na poduszki.
— Zmęczony jestem!...
— I już... przeczulony...
— Co znaczy już?
— No, wiesz, czas spać.
Kmietowicz przekręcił kontakt. Światło zgasło...
Blada poświata rysowana deseniem firanek i sztory wpełzła do pokoju z okna, wychodzącego na ulicę.
Krakowskie cichło powoli, tylko tupot konia dorożkarskiego zatętniał na drewnianym bruku, albo ryk samochodowej trąbki rozdarł ciszę krótkim, chrypliwym, lub ostrym dźwiękiem. Był to jakby pojedyńczy ton fałszywej nuty, rzucony w tę symfonję nocy, będącej tłem dla pastelowych marzeń, jaskrawych pragnień... palących pożądań... i pamiętnych upojeń... i szałów.. i zbrodni... i trwożnych myślątek... i myśli śmiałych... i zawodów... i nadziei. I w piersiach dwuch kolegów, usypiających o kilka kroków od siebie inne były westchnienia. Kmietowicz odczuwał jakiś lżejszy nastrój... jakby chmura ciężka zsunęła się z piersi, pozostawiając po sobie tylko gęstą mgłę. W piersi Zebrzydowskiego trwała burza i podsycała się napływami wrogich sobie chmur...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.