Powszechne braterstwo/Rozdział XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIX.
Powrót małej modelki.

Tego samego popołudnia na High Street w Kensingtonie „Westminister“ stał z kołnierzem u paltota podniesionym, w ochronie od ostrego wiatru, w starym kapeluszu, poplamionym przez deszcz, palił glinianą fajkę i, poprzez okulary w żelaznej oprawie, śledził przechodniów. Był to dzień, w którym sprzedał dziwnie mało egzemplarzy swojego zielonawego dziennika a ten drab z gminu, który sprzedawał dzienniki wieczorne, rozzłościł go i omal nie wyprowadził z równowagi. Jego poczucie sprawiedliwości, zawsze do pewnego stopnia w rozterce między lojalnością dla pracodawców i tą jego polityką, która różniła się od polityki jego dziennika, dwukrotnie ulżyło sobie od czasu gdy zajął miejsce na swem stanowisku; raz w takich słowach do sprze dawcy „Pell Mells“: „Zawarłem z tobą umowę, że nie będziesz mi wychodził po za słup od latarni. Żebyś mi się więcej do mnie nie odzywał... taki wypychacz uczciwych ludzi z miejsca“; a drugi raz w takiej przemowie do młodszych sprzedawców mniej kosztownych gazet: „Ach, wy urwisy!“ Nauczę ja was sprzątać mi klijentów z przed nosa! Poczekajcie z tem aż się zestarzejecie“! Na co chłopaki odpowiedzieli: „All right, staruszku; tylko się nie złość. Ino patrzeć a będzie z ciebie zmarlak... ani się spodziejesz!“
Nadeszła właśnie pora herbaty, ale ponieważ „Pell Mells“ poszedł orzeźwić się tym napojem, przeto stary kamerdyner czekał, mając nadzieję, wbrew wszelkiej nadziei, że ze dwóch klijentów tego draba z gminu jemu przypadnie w udziale; gdy tak stał osamotniony naraz odezwał się za nim nieśmiały głos:
— Panie Creed!
Stary kamerdyner odwrócił się i ujrzał małą modelkę.
— O, — rzekł sucho, — to ty?
W niezmiennej czci swojej dla rodu i stanowiska, p. Creed, wiedząc, że dziewczyna zarabia na życie jako przepisywaczka w takiem nieprawidłowem gospodarstwie, jakiem jest dom artystów — od pierwszej chwili ocenił ją niżej niż pannę służącą. Ostatnie wypadki sprawiły, że powziął o niej złe mniemanie. Nowa suknia, w której dotąd nie miał zaszczytu jej widzieć, pogłębiła jego wątpliwości moralne, jakkolwiek obudziła w nim wrażenie świąteczne.
— A gdzie mieszkasz teraz? — spytał tonem, odbijającym te uczucia.
— Nie mogę panu powiedzieć, niewolno.
— No, to nie. Zatrzymaj swój adres dla siebie.
Dolna warga małej modelki opuściła się bardziej niż zwykle. Oczy miała podkrążone sinemi obwódkami, na twarzy malowała się udręka, budząca współczucie.
— Czy nie powie mi pan nic nowego? — spytała nieśmiałym głosem.
Z krtani starego kamerdynera wybiegł osobliwy pomruk.
— Hm! — rzekł. — Dzieciak umarł, pochowają go jutro.
— Umarł! — powtórzyła mała modelka.
— Idę na pogrzeb... na cmentarz Brompton. O pół do dziesiątej wychodzę z domu. A to już napewno początek końca. On siedzi w więzieniu, a ona wygląda jak cień.
Mała modelka potarła ręce o suknię.
— A za co poszedł do więzienia?
— Bo się na nią rzucił i zranił ją.
— A dlaczego się na nią rzucił?
Creed spojrzał na dziewczynę i, odwracając głowę, odparł:
— To wiedzą najlepiej ci, co są temu winni.
Twarz małej modelki oblała się szkarłatem.
— Przecież ja nie mogę odpowiadać za to, co on robi — rzekła; — co mnie może obchodzić taki mężczyzna?... co jabym z nim robiła? Nie chciałabym go za nic, o nie!
Szczera pogarda, dźwięcząca w tym gniewnym wybuchu, wywarła wrażenie na starym kamerdynerze.
— Ja tam nic nie mówię, — rzekł, — mnie tam wszystko jedno. Nie wtrącam się nigdy do cudzych interesów. Ale dla mnie to wielka niewygoda. Nie dostaję już nawet porządnego śniadania. Biedna kobieta... prawie zupełnie straciła głowę. Jak pochowają dziecko, będę musiał poszukać innego pokoju, zanim on powróci.
— Spodziewam się, że go tam zatrzymają, — mruknęła niespodzianie mała modelka.
— Dali mu miesiąc, — rzekł Creed.
— Tylko miesiąc!
Stary kamerdyner spojrzał na nią, a to spojrzenie jakby mówiło: „Jesteś jednak lepsza niż przypuszczałem“.
— A bo to, dlatego, że niby służył Ojczyźnie, — zauważył głośno.
— Żal mi tego biednego dziecka, — rzekła mała modelka swoim bezbarwnym głosem.
„Westminister“ potrząsnął głową.
— Nie przypuszczałem nigdy, że będzie żyło, — rzekł.
Dziewczyna, gryząc czubki palców białej bawełnianej rękawiczki, patrzyła teraz osłupiałym wzrokiem na ruch uliczny. W przyćmionej głębi umysłu starca zaświtała, niby blady promyk, myśl, że niezupełnie rozumie dziewczynę. W ciągu długiego życia miał sposobność spotykania wiela nłodych ludzi i wiedział odrazu do jakiej ich zaliczyć sfery, tym razem zaś, ponieważ nie mógł zupełnie zorientować się w której klasie społecznej umieścić dziewczynę, miał wrażenie takie, jakiego doznaje nietoperz, zaskoczony przez światło dzienne.
Nagle młoda dziewczyna, nie pożegnawszy go, odeszła.
„No“, pomyślał, śledząc ją wzrokiem „nie nabrałaś lepszych manjer tam, gdzie teraz mieszkasz, ani też pańskiego wyglądu, mimo nowej sukni“.
I stał przez chwilę, zastanawiając się nad jej osłupiałem spojrzeniem i nagłem odejściem.
O tej samej porze Bianka wychodziła z bramy swego ogrodu.
Jej głębokie wzruszenie, gorące pragnienie zgody minęło; w sercu jej walczyły teraz, osobliwie pomieszane, te dwie myśli: „Gdyby chociaż była z naszego świata“! Rada jestem, że nie jest z naszego świata“!
Ze wszystkich ciemnych i krętych dróg naszego życia, droga, jaką kroczy serce ludzkie, jest najciemniejsza i najbardziej kręta; a ze wszystkich serc ludzkich niema mniej niezgłębionych i bardziej zawikłanych niż serca tej klasy ludzi, śród których Bianka spędzała życie. Duma jest właściwością prostą jeżeli się łączy z prostym poglądem na życie, opartym na jasnej filozofji posiadania; duma przestaje być właściwością prostą, gdy setki obezwładniających wątpliwości i roszczeń sumienia społecznego wzniosą dokoła niej zaporę.
To też, gdy Bianka wyszła ze szczerym zamiarem przywrócenia małej modelki na dawne stanowisko w swym domu, zaczęła się w niej walka serca z dumą a kobiece poczucie własności w stosunku do mężczyzny, którego poślubiła, zmagało się z nabytemi przez wychowanie, pojęciami o wolności, swobodzie, równości i dobrym smaku. Z takim zamętem w sercu, z duszą w takiej rozterce, Bianka działała jedynie pod wpływem instynktu współczucia.
Pobiegła na górę z pokoju p. Stone’a a teraz szła szybko, w obawie, że ten instynkt, najbardziej może fizyczny ze wszystkich — rozbudzony widokami i dźwiękami, wymagający ciągłej podniety — utraci swoją moc.
Niebawem dotarła do ponurej ulicy na Bayswater, gdzie, jak ją objaśniła Cecylja, mieszkała teraz dziewczyna.
Wysoka, chuda gospodyni otworzyła drzwi.
— Czy tu mieszka niejaka panna Barton? — spytała Bianka.
— Tak, — odparła gospodyni, — ale zdaje mi się, że wyszła.
Zajrzała do pokoju małej modelki.
— Tak, — dodała, — wyszła; ale jeżeli pani chciałaby zostawić bilecik, to proszę, można tu napisać. Jeśli pani szuka modelki, to, zdaje mi się, że ona potrzebuje zajęcia.
Biance nie zbywało na nowoczesnej umiejętności szarpania bolesnym nerwem — to też weszła do pokoju dziewczyny.
Rozejrzała się dokoła. Jakaż duchowa pustka w tym pokoiku! Nie było najdrobniejszego przedmiotu, — z wyjątkiem podartego numeru Tit Bits, — któryby świadczył, że żyje tu tworzenie obdarzone umysłem. Mimo to, a może dlatego, pokoik był dosyć czysty.
— Tak, — objaśniała gospodyni, — pilnuje porządku w pokoju. Oczywiście, przecież to wiejska dziewczyna... pochodzi z moich okolic. — Powiedziała to z grymasem na surowej, ale nie nieprzyjemnej twarzy. — Żeby nie to, — ciągnęła dalej, — nie wpuściłabym do siebie żadnej, co się zajmuje tem co ona.
Bianka napisała ołówkiem na swojej karcie:
„Jeśli można, proszę przyjść do mojego ojca dzisiaj albo jutro“.
— Czy pani zechce jej to oddać? Wystarczy w zupełności.
— Oddam, a jakże, — odparła gospodyni, ucieszy się napewno. Widzę przecież, że siedzi tu cały dzień. A jak takie dziewczyny nie mają nic do roboty... o, niech pani spojrzy, wylegiwała się na łóżku...
Odcisk postaci był istotnie wyraźnie widoczny na jaskrawem pokryciu łóżka, Bianka rzuciła na nie wzrokiem.
— Dziękuję, — rzekła, — żegnam panią.
Naprężony, szarpany nerw bolał bardzo, gdy szła do domu wolnym krokiem.
Przed bramą ogrodową stała mała modelka we własnej osobie, patrząc na dom, jakgdyby już od dłuższej chwili. Przechodząc przez jezdnię, Bianka widziała doskonale młodocianą postać, teraz bardzo zgrabnie i starannie ubraną, niemniej jednak w jej linjach — raczej zręcznych a mniej wytwornych, — było coś, co ujawniało odrazu, że jest z gminu; coś „niewychowanego“, a może też ujętego w karby tylko materjalnymi faktami życiowymi, nie zaś tajną wiarą w samowolne przepisy. Ujawniało się to, tu i owdzie, w sposób zrozumiały jedynie kobietom, nadewszystko w sposobie, jakim oczy jej spoglądały na ten dom, do którego widocznie bardzo pragnęła wejść. Nie: „Czy mara wejść!“ lecz „Czy ośmielę się wejść“ — mówiło ich spojrzenie.
Nagle ujrzała Biankę. Spotkanie ich było jak zwykłe codzienne spotkanie pani i służącej.. Twarz Bianki nie przybrała żadnego odrębnego wyrazu, prócz lekkiego wyniosłego zaciekawienia, które jakby mówiło: „Jesteś dla mnie zamkniętą na pieczęć książką, wydawałaś mi się taką zawsze. Co myślisz i robisz istotnie, nie dowiem się nigdy“.
Twarz małej modelki miała wyraz nawpół wylękły, napoły głupi.
— Proszę wejść, — rzekła Bianka; — mój ojciec ucieszy się, jak panienkę zobaczy.
Otworzyła bramę ogrodową i przepuściła dziewczynę.
Przyczem uczuła, jakby lekkie rozweselenie, z powodu swojej zbytecznej wędrówki. Widocznie nie było jej sądzone dać choćby mały dowód wspaniałomyślności.
— Jakże się panience powodzi?
Mała modelka poruszyła się żywo wobec takiego niespodziewanego zapytania. Pohamowała się jednak niezwłocznie i odparła:
— Bardzo dobrze, dziękuję pani, to jest niebardzo...
— Ojciec jest dzisiaj bardzo zmęczony, przeziębił się. Proszę nie pozwolić mu czytać zadużo.
Mała modelka czyniła widoczne wysiłki, żeby coś powiedzieć, ale daremnie, i weszła do domu.
Bianka nie poszła za nią lecz wykradła się z powrotem do ogrodu, gdzie na samym końcu słońce padało jeszcze na klomb laku. Pochyliła się nad kwiatami tak, że dotykała ich jej woalka. Dwie pszczoły gospodarowały na klombie; brzęczały szaro-brunatnemi skrzydełkami, czepiały się czarnemi, maleńkiemi łapkami pomarańczowych płatków, zapuszczały czarne wąziutkie języczki głęboko w słodką głębię. Kwiaty drżały pod ciężarem ich małych, ciemnych tułowiów. Drżała też twarz Bianki, pochylona tuż nad nimi.
Hilary, który, jak widzieliśmy, żył raczej śród rozważań o wypadkach, niż śród wypadków samych, i dla którego nagie fakty i słowa miały znaczenie o tyle o ile posiadały wartość dla jego filozofji, powitał wylękłą twarzą ukazanie się dziewczyny w korytarzu przed pokojem p. Stone’a. Mała modelka wszakże, która duchowo żyła z dnia na dzień i znała tylko filozofję pożądań, odczuła to spotkanie inaczej. Wiedziała, że przez ostatnie pięć dni, jak wyżeł wygnany z miejsca, gdzie, według swego mniemania, powinien był pozostać — pragnęła być tam, gdzie teraz stała, wiedziała, że w tym nowym pokoju, z rdzawo-czerwonemi drzwiami, do krwi gryzła palce i usta i, jak świeżo uwięzione ptaki rozbijają się o pręty klatki, uderzała skrzydłami o ściany z niebieskiemi różami na żółtem tle. Pamiętała jak leżała w dręczącem zamyśleniu na czerwono-żółtem pokryciu łóżka, skręcając frendzle i nawpół otwartemi oczyma patrząc w próżnię.
W jej spojrzeniu na Hilarego był jakiś odmienny pierwiastek.
Utraciło dużo z wyrazu dziecinnego przywiązania, była śmielsza, jakgdyby przeszła przez jakieś przeżycia uczuciowe, co przygasiły znacznie przez te pięć dni blask jej skrzydeł.
— Pani Dallison kazała mi przyjść, — rzekła. — Pomyślałam, że teraz już mogę. P. Creed powiedział mi, że pn jest w więzieniu.
Hilary wpuścił ją i, idąc za nią do p. Stone’a, zamknął drzwi.
— Zbieg wrócił, — rzekł.
Usłyszawszy tę niesprawiedliwą nazwę, mała modelka spłonęła gorącym rumieńcem i chciała coś powiedzieć. Powstrzymała się wszakże na widok uśmiechu Hilarego i, miotana różnemi uczuciami, wodziła wzrokiem od niego do p. Stone’a.
P. Stone wstał i szedł powoli do biurka. Oparł ręce pa papierach, a skoro zebrał siły, zaczął porządkować swój rękopis.
Przez otwarte okno wpadały z oddali dźwięki katarynki. Słabo i za wolno brzmiała melodja granego walca, lecz była w niej pokusa — nęciła. Mała modelka zwróciła się ku dźwiękom, a Hilary wpatrywał się w nią przenikliwie. Ta dziewczyna i ta melodja razem — tak, to zupeinie wyraźnie muzyka, którą słyszał przez tyle dni, jak człowiek w gorączce.
— Jesteś gotowa? — spytał p. Stone.
Mała modelka umoczyła pióro w atramencie. Oczy jej zakradły się jednak do drzwi, gdzie Hilary stał z tym samym wyrazem twarzy. Unikał jej wzroku i zbliżył się do p. Stone’a.
— Czy to czytanie jest dziś konieczne?
P. Stone spojrzał nań gniewnie.
— A dlaczego nie? — spytał.
— Pan jeszcze taki osłabiony.
P. Stone wziął rękopis.
— Straciliśmy już trzy dni; — i bardzo wolno zaczął dyktować: — »Bar-ba-rzyń-skie zwy-cza-je takie, jak zwyczaj, znany jako Wojna...“ — Głos jego skonał, — jedynie łokcie, oparte o biurko, uchroniły go od upadku.
Hilary przysunął fotel i, biorąc go pod pachy, posadził ostrożnie.
Zauważywszy, że siedzi, p. Stone podniósł rękopis i czytał dalej: — „uprawiane były w owych dniach, nie bacząc na braterstwo. I było jakby stado rogatego bydła, pędzonego przez zielone pastwiska do owych wrót, gdzie czekała je niezawodna zagłada, zaczęło przedwcześnie przebijać się i wyrywać sobie wzajemnie wnętrzności, w namiętnem umiłowaniu tych kształtów indywidualnych, które miało niebawem utracić. Tak tedy ludzie — szczep przeciw szczepowi, kraj przeciw krajowi — krwią nabiegłemi oczami wpatrywali się w siebie wzajemnie po przez doliny; nie mogli widzieć, skąpanych w blasku księżycowym skrzydeł, ani odczuć wonnych powiewów braterstwa.“
Coraz wolniej i wolniej toczyły się zdania, a gdy ostatnie słowo skonało, starzec usnął, oddychając spokojnie przez mały otwór lewego kącika ust pod wąsem. Hilary, który czekał na tę chwilę, odsunął ostrożnie rękopis na biurku i skinął na dziewczynę. Nie zaprowadził jej do swego gabinetu, rozmawiał z nią w korytarzu.
— O ile p. Stone jest cierpiący, odczuwa brak pani. Proszę zatem teraz przychodzić dopóki Hughs jest w więzieniu. Jak się pani podoba nowy pokój?
Mała modelka odparła poprostu:
— Niebardzo.
— Dlaczego?
— Tak tam pusto, samotnie. Ale mniejsza o to, skoro znów tu przychodzę.
— Tylko teraz, — było wszystko, co Hilary zdołał powiedzieć.
Mała modelka spuściła oczy.
— Jutro pochowają dziecko pani Hughs, — rzekła znienacka.
— Gdzie?
— Na cmentarzu Brompton. P. Creed pójdzie.
— O której pogrzeb?
Dziewczyna spojrzała na niego ukradkiem.
— P. Creed wyjdzie z domu o pół do dziesiątej.
— I ja chciałbym pójść, — rzekł Hilary.
Jasny blask przemknął się po jej twarzy i zgasł niezwłocznie pod chmurą wyrazu głupoty. Poczem, widząc, że Hilary zbliża się do drzwi, wydęła usta.
— A więc, do widzenia, — rzekł.
Mała modelka zarumieniła się, dreszcz wstrząsał jej postacią. Zdawać się mogło, że mówi: „Nie spojrzysz nawet na mnie; nie powiedziałeś mi ani jednego dobrego słowa.“ I nagle rzekła twardym głosem:
— Teraz nie będę już chodziła do p. Lennarda.
— O, to pani chodziła do niego!
Uczucie tryumfu, że obudziła w nim zainteresowanie, obawa, że się przyznała, błaganie i nawpół wyzywające zawstydzenie — to wszystko malowało się na jej twarzy.
— Tak, — odrzekła.
Hilary milczał.
— Było mi już wszystko jedno, jak mi pan powiedział że nie mam tu przychodzić.
Hilary milczał w dalszym ciągu.
— Nie zrobiłam nic złego, — mówiła ze łzami w głosie.
— Nie, — nie odezwał się Hilary; — oczywiście!
Mała modelka dławiła się.
— To mój zawód.
— Tak, tak, — rzekł Hilary — już dobrze!
— Nie dbam o to, co on sobie pomyśli; nie pójdę do niego, dopóki mogę tu przychodzić.
Hilary dotknął jej ramienia.
— Dobrze, dobrze, — rzekł i otworzył drzwi frontowe.
Mała modelka rozedrgana, jak kwiat, na którym słońce złożyło po deszczu pocałunek, wyszła z blaskiem w oczach.
Pan domu powrócił do p. Stone’a. Siedział długo, czuwając nad snem starca.
„Myśliciel, rozważający zagadnienie czynu“.
Taką nazwę możnaby w każdym katalogu posągów nadać postaci Hilarego, ze szczupłą twarzą, opartą na dłoni, z bruzdą między brwiami i z bolesnym uśmiechem na ustach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.