Powszechne braterstwo/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX.
Pogrzeb dziecka.

Pod wpływem głęboko zakorzenionego instynktu, który sprawia, że człowiek nie szczędzi kosztów i starań dla nieboszczyka, chociaż za życia był dlań obojętny i skąpy, — z pod domu Nr. 1 przy Hound Street ruszył orszak pogrzebowy, złożony z trzech zamkniętych dorożek.
Pierwsza wiozła trumienkę, na której spoczywał wielki biały wieniec (dar Cecylji i Tymjany). Druga wiozła panią Hughs, jej syna, Stanley’a, i Jozuego Creed’a. Trzecia wiozła Marcina Stone’a.
W dorożce pierwszej unosiło się Milczenie wraz z wonią lilij nad tym, który w krótkiem życiu swojem taki był cichy, nad małym, szarym cieniem, który tak cicho wsunął się w życie a skorzystał z pierwszej sposobności i, niezauważony, równie, cicho z życia się, wysunął. Nigdy nie doznał uczucia takiego błogiego spokoju, nigdy nie czuł się tak bardzo u siebie, jak w tej małej, prostej trumience, w której spoczywał umyty, nienaturalnie biały, otulony w jedyne zbędne prześcieradło matki. Zdala od wszystkich walk ludzkich dążył do głębszego spokoju. Jego maleńki aloes zakwitł; a przez okna jedynego pojazdu, w jakim kiedykolwiek jechał, wiatr — w który, kto wie? może się zamienił — poruszał liśćmi paproci i kwiatami jego grobowego wieńca. Tak to odchodził ze świata, gdzie wszyscy ludzie byli jego braćmi.
Do dorożki drugiej wiatr nie miał żadnego dostępu; i tu też panowało milczenie, przerywane głośnym oddechem starego kamerdynera. Ubrany w paradny surdut tonął z lubością we wspomnieniach, przypominał sobie odbywane podróże w zamkniętych dorożkach, kiedy, siedząc obok skrzynki, owiązanej sznurami i opieczętowanej, wiózł srebra swego pana do skarbca w banku; kiedy śród strzelb i kuferków, siedział, trzymając psa „Jaśnie Wielmożnego Bateson’a“; kiedy, z młodą osobą przy boku, jechał w orszaku chrzestnym, ślubnym lub pogrzebowym. Te wspomnienia minionej wielkości opanowały go ze szczególną wyrazistością i, z jakiejś niewiadomej przyczyny, przyszły mu na myśl słowa: „Na dolę i niedolę, dopóki nas nie rozłączy śmierć“.
Ale, śród wzruszenia, spowodowanego temi wspomnieniami, stare serce pod czerwonym flanelowym napierśnikiem — nieodłącznym towarzyszem jego wygnania, który drgał, w krótkich przerwach, — zniewoliło go do spojrzenia na siedzącą obok kobietę. Tak chętnie udzieliłby jej nieco swego zadowolenia z faktu, że pogrzeb nie jest bynajmniej pogrzebem takim ubogim, jakim mógłby być. Wątpił jednak, czy swoim rozumem kobiecym zdoła odczuć całą pociechę, jaką powinny jej być zamknięte doróżki i wieniec z lilij.
Wychudła twarz szwaczki, o udręczonym, cierpliwym wyrazie, wydawała się jeszcze chudsza i cichszą niż zazwyczaj. O czem pani Hughs myśli, p. Creed nie mógłby powiedzieć. Tyle jest rzeczy, o których może myśleć. I ona również niewątpliwie miała swoje chwile wielkość, choćby tylko podczas samotnej jazdy z kościoła, gdzie przed ośmiu laty wraz z Hughs’em słuchała słów, które teraz prześladowały Creed’a. Czy o nich myśli; o utraconej młodości i urodzie, o zamarłej miłości męża; o długiem schodzeniu w krainę cieni; o dzieciach, które już przedtem pochowała; o Hughs’ie w więzieniu; o dziewczynie, co „rzuciła na niego urok“, czy też jedynie o tem, jak drobne usteczka, które spoczywały martwe w pierwszej dorożce, ostatni raz ssały jej pierś? Albo może, w słusznem poczuciu, zastanawia się, że, gdyby ludzie nie byli tacy dobrzy, musiałaby teraz iść za karawanem, dostarczonym przez parafję?
Stary kamerdyner nie mógł na to dać odpowiedzi, ale skłonny był — on, którego jedynem pragnieniem teraz było; nie umrzeć w przytułku dla ubogich i zebrać tyle oszczędności, żeby pochowano jego zwłoki bez pomocy ludzi obcych — do przypuszczenia, że myśli o jaśniejszej stronie położenia; a chcąc ją rozerwać, rzekł:
— Co za postęp, jak się te dorożki poprawiły! Tak, tak! Dawniejsze w porównaniu z dzisiejszymi, to były istne pudła! Pamiętam dobrze.
Szwaczka odpowiedziała swoim cichym głosem;
— Ta jest bardzo wygodna. Stanley, siedź spokojnie?
Jej synek, którego stopy nie dosięgały podłogi, bił obcasami w siedzenie. Przestał i spojrzał na matkę a stary kamerdyner zwrócił się do niego.
— Wspomnisz nieraz tę jazdę, — rzekł, — jak będziesz starszy.
Chłopiec zwrócił czarne oczy od statki na tego, który mówił ostatni.
— To piękny wieniec, — mówił dalej Creed. — Pachniał na całych schodach. Nie żałowano kosztów; takie białe lilje to okropnie drogie kwiaty.
Że zaś powstał w jego głowie bieg myśli, taki żywy, iż wrodzona dyskrecja nie zdołała go pohamować, dodał:
— Widziałem wczoraj tę dziewczynę; zagadała do mnie na ulicy.
— Twarz pani Hughs, dotychczas martwa, przybrała wyraz, jaki można zauważyć na obliczu sowy — twardy, baczny, okrutny; tem twardszy i okrutniejszy, wobec łagodnych, wielkich, czarnych oczu.
— Wołałaby trzymać język za zębami i nie włazić ludziom w oczy, — rzekła. — Stanley, siedź spokojnie!
Chłopiec powtórnie przestał stukać obcasami i zwrócił znów oczy od starego kamerdynera na mówiącą matkę. Dorożka, która poprzednio jechała wolno, a następnie energicznem szarpnięciem potoczyła się szybciej, jakgdyby zmierzając do czegoś na drodze, powróciła teraz do swego poważnego biegu. Creed spojrzał przez dobrze zamknięte okno. Przed nim ciągnął się taki długi, że wydawał się bez końca, jak budynek widziany w majakach zmory nocnej, ów gmach, w którym stary kamerdyner nie pragnął zakończyć swoich dni. Skierował znów wzrok na konia. Barwa jego nosa pociemniała. I zaczął mówić:
— Gdyby tak chcieli dawać mi moje ostatnie wydanie wcześniej, zamiast przysyłać je wtedy, kiedy ten drab pozabiera mi już wszystkich klijentów, byłaby to dla mnie różnica conajmniej dwóch szylingów tygodniowo, i mógłbym je sobie ślicznie zaoszczędzić.
Na te słowa, pełne ukrytego znaczenia, nie otrzymał innej odpowiedzi, prócz stukania obcasów chłopca; i, powracając do przedmiotu, od którego mimowoli odbiegł, szepnął:
— Miała na sobie całkiem nową suknię.
Przeraził się gwałtownym tonem głosu, którego, prawie nie poznał:
— Nie chcę o niej nic słyszeć; tonie taka, żeby przyzwoici ludzie o niej mogli mówić.
Stary spojrzał na mówiącą z ukosa. Szwaczka drżała gwałtownie. Uniesienie jej w takiej chwili dotknęło go niemile.„Proch do prochu“, pomyślał.
— Niech pani więcej o tem nie myśli, — rzekł w końcu, streszczając w tych słowach całą swoją znajomość świata; — już ona dostanie się tam, gdzie jej miejsce. — A na widok łzy, która staczała się wolno po płonącym policzku, dodał skwapliwie: — Niech pani myśli o swojem dziecku,.. już ja pani dopomogę. Siedź spokojnie, chłopcze... siedź — że spokojnie! Drażnisz matkę.
Chłopiec znów przestał stukać obcasami i spojrzał na tego co mówił; a zamknięta dorożka toczyła się powoli dalej, skrzypiąc.
W trzeciej zamkniętej dorożce, gdzie okna były natomiast zupełnie otwarte, Marcin Stone, wsunął ręce głęboko w kieszenie paltota i, skrzyżowawszy długie nogi siedział, z wyrazem zaciętego szyderstwa na bladej twarzy, patrząc w górę.
W bramie, przez którą przeszło. w swoim czasie tyle umarłych i żywych cieni, czekał Hilary. Nie mógłby prawdopodobnie wytłómaczyć dlaczego przybył, żeby zobaczyć złożenie w ziemi tego maleńkiego cienia — może przez wspomnienie owych dwóch minut rozmowy oczu maleństwa z jego własnemi, albo kierowany chęcią złożenia milczącego dowodu szacunku tej, którą życie przytłoczyło w ostatnich czasach takim strasznym ciężarem. Z jakiegokolwiek powodu przyszedł, trzymał się zdala i stał spokojnie z boku. A i on, niewiedząc o tem, był przedmiotem bacznej uwagi — mała modelka stała ukryta za wysokim nagrobkiem.
Dwaj mężczyźni, w wytartem, czarnem ubraniu, nieśli małą trumienkę; potem szedł kapłan w białej szacie, potem pani Hughs i jej synek; tuż za nimi, z głową wysuniętą naprzód i drżącą, stary Creed; a na ostatku Marcin Stone. Hilary przyłączył się do młodego doktora. I tak kroczył, z złożony z pięciu osób, orszak pogrzebowy.
Zatrzymali się przed małym, ciemnym dołem w zakątku cmentarza. Słońce padało na ten las grobów, bez kwiatów; wiatr wschodni, lekkim powiewem muskał przyczesane gładko włosy starego kamerdynera i napędzał mu łzy do kącików oczu, utkwionych ze skupieniem w obliczu kapłana. Słowa i myśli wirowały w głowie starca:
„Ma chrześcijański pogrzeb. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Nie spodziewałem się nigdy, że będzie żył“.
Przebieg nabożeństwa pogrzebowego, skróconego, odpowiednio do maleńkiego cienia w trumience, przejął go miłem uczuciem; oczy jego przesłonić mgła; słuchał, jak stara papuga na swym drążku, przechyliwszy głowę nieco w bok.
„Ci, którzy umierają młodo“ — myślał — „idą prosto do nieba. Wierzymy w Boga... Tak, nieinaczej! Ja się śmierci nie boję!“
Na widok trumienki, chwiejącej się nad dołem, wyciągnął szyję jeszcze bardziej naprzód. Zapadła; rozległo się tłumione łkanie. Stary kamerdyner dotknął drżącymi palcami ramienia stojącej przed nim.
— No, no, spokojnie, — szepnął; on już poszedł db nieba.
Ale. usłyszawszy suchy szelest ziemi, wyjął chustkę z kieszeni i poniósł do nosa.
„Tak, poszedł“, myślał; „znów małe dziecko. Starzy mężczyżni i dziewczęta, młodzi mężczyźni i małe dzieci; tak ciągle w kółko. Tam, gdzie on jest teraz, niema ślubów ani kazań: dopóki śmierć nas nie rozłączy“
Wiatr, który przeleciał nad zasypanym dołem, poniósł szelest jego chrapliwego oddechu, suche, zdławione łkanie szwaczki w dal, ponad grobami cieni, do tych domów na te ulice...
Hilary i Marcin wracali razem z pogrzebu dziecka, a daleko za nimi, po drugiej stronie ulicy szła mała modelka. Przez pewien czas żaden z nich się nie odezwał; poczem Hilary, wyciągając rękę ku plugawej ulicy, rzekł:
— Ci tam ścigają nas i ściągają w dół. Ciemnym, długim wąwozem. Czy jest tam na krańcu światło, Marcinie?
— Jest, — odparł Marcin szorstko.
— Ja go nie widzę.
Marcin spojrzał na niego.
— Hamlet!
Hilary nie odpowiedział.
Młodzieniec spojrzał nań z pod oka.
— Taki uśmiech jest chorobliwy! Hilary przestał się uśmiechać.
— To mnie wylecz, — rzekł z nagłym gniewem, — ty apostole zdrowia!
Blade policzki młodego „sanitysty“ zaczerwieniły się.
— Zanik nerwu czynu, — mruknął; — na to lekarstwa niema!
— Jakkolwiek jesteśmy tacy różni, niemniej wszyscy pragniemy postępu społecznego, każdy na swój sposób. Ty, twój dziad, mój brat, ja sam; masz tu cztery typy. Może powiesz, że którykolwiek z nas jest właściwym człowiekiem do podjęcia tego zadania? Mnie naprzykład natura nie obdarzyła wolą do czynu.
— Jakikolwiek czyn, — odparł Marcin, — jest lepszy od żadnego czynu.
— A ty, Marcinie, jesteś z natury krótkowidzem. W danym wypadku twój przepis niewiele dopomógł, co?
— Jak ludzie są takimi przeklę... idjotami, to ja nie poradzę.
— Właśnie! Ale odpowiedz mi na jedno pytanie: Czy sumienie społeczne w szerokiem znaczeniu nie jest wynikiem dobrobytu i zabezpieczonego trybu życia?
Marcin wzruszył ramionami.
— A czy dobrobyt również nie niszczy zdolności do czynu?
Marcin ponownie wzruszył ramionami.
— Skoro zatem ci, którzy posiadają sumienie społeczne i widzą, co jest złe, utracili zdolność do czynu, jakże możesz powiedzieć, że na krańcu owego ciemnego wąwozu istnieje światło?
Marcin wyjął fajkę, napełnił ją i dużym palcem wcisnął tytoń.
— Tam jest światło — rzekł w końcu, — na przekór wszystkim tchórzom. Do widzenia! Zmarnowałem już dosyć czasu — i oddalił się spiesznie.
— I na przekór krótkowidzom? — mruknął Hilary.
W kilka minut później, wychodząc ze sklepów pp. Rose i Thorn, gdzie wstąpił, żeby kupić tytoń, zetknął się niespodzianie, z czekającą nań widocznie małą modelką.
— Byłam na pogrzebie, — rzekła, a twarz jej dodała: „Szłam za tobą“.
I, niezachęcona, podążyła dalej obok niego.
„To nie ta sama dziewczyna“, myślał, „którą pożegnałem przed pięciu dniami. Ona coś utraciła i coś zyskała. Nie poznaję jej“.
W jej twarzy i jej obejściu odbijało się jakieś uparte postanowienie. Wyraz ten przypominał spojrzenie psa mówiące: „Panie, zamierzałeś mnie zamknąć zdala od siebie; wiem teraz co to znaczy. Rób co chcesz, ale w przyszłości ja pozostanę blisko ciebie“.
To spojrzenie, prostotą swoją, przeraziło człowieka, któremu wszelka pierwotność była obca. Pragnąc pozbyć się towarzyszki, a nie wiedząc w jaki to sposób uczynić, Hilary usiadł w ogrodach Kensingtonu na pierwszej ławce, do której się zbliżył. Mała modelka usiadła obok niego. W tem cichem oblężeniu, jakiem osaczyła go dziewczyna, było coś niesamowitego. Hilary miał uczucie, że ktoś związuje go cieniutkiemi włóknami, które w jego oczach zamieniają się stopniowo na powrozy. Ten lęk Hilarego połączony był zrazu z gniewnem rozdrażnieniem. Buntował się w nim właściwy mu wybredny smak i poczucie śmieszności. Na co liczy ta mała, z którą on nie ma ani jednej myśli wspólnej, ani jednego wspólnego pojęcia, której duch jest taki od jego ducha daleki, że o zbliżeniu się jakiemkolwiek nigdy mowy być nie może? Czego się po nim spodziewa? Co chce odeń uzyskać? Czy usiłuje tem milczącem upartem uwielbieniem i na niego rzucić urok? A może próbuje jego życzliwość opiekuńczą zamienić na życzliwość innego rodzaju? Odwrócił się i spojrzał; spuściła oczy niezwłocznie i siedziała bez ruchu, jak posąg kamienny.
Podobnie jak duchem stała się też inna ciałem; peostać jej wydawała się swobodniejsza, okrąglejsza; oddech miała żywszy, głębszy; jak kwiat w początkach czerwca, rozwijała się przed jego oczyma. I to, jakkolwiek sprawiało mu przyjemność, również potęgowało jego lęk. Szczególne milczenie, zupełnie zresztą naturalne — bo i o czem mógłżeby z nią rozmawiać? — wyraźniej, niż cokolwiek przedtem, uprzytomniło mu różnicę klasową. I teraz rozważał już, tylko jakby uniknąć śmieszności!
Dziewczyna, w jakiś osobliwy, nieświadomy sposób, zachęcała go, żeby w niej widział dorosłą kobietę, jakgdyby w duchu zarzuciła mu na szyję okrągłe, młode ramiona i rozchylonemu ustami szeptała odwieczny zew płci do płci. A on, starzejący się, wytworny mężczyzna, świadomy wszystkiego, nie zdołał nawet przemówić słowa, w obawie, że postąpi wbrew własnemu poczuciu delikatności. Zaledwie miał odwagę oddychać, poruszony do najtajniejszej głębi przez tę młodocianą postać, siedzącą przy jego boku, i z obawy, żeby tego wzruszenia nie okazać.
Obok hodowanej rośliny wyrasta bujnie dzika makówka; pień gładkiego drzewa oplatają pędy powoju; silnego, muru czepia się bluszcz.
W tej swojej nowej postaci, zbrojna w nowy zamiar, dziewczyna znalazła osobliwą, tajemniczą moc; nie dbała już o to, czy on do niej przemówi lub na nią spojrzy; instynkt jej, przenikając jego powłokę zewnętrzną, zapewniał o gorączkowem biciu jego serca, o słodkiej truciźnie, krążącej w jego żyłach.
Uczucie tej tajemniczej mocy więcej niż wszystko przejmowało trwogą Hilarego. Niema potrzeby mówić; ona o to nie dba! Niech nawet na nią nie patrzy; wystarcza, żeby siedziała obok niego cicha, bez ruchu, a tchnienie młodości wybiegało przez jej rozchylone usta, a światło młodości wykradało się z pod przymkniętych powiek.
I nagle wstał i odszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.