Powszechne braterstwo/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powszechne braterstwo |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc. |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna |
Tytuł orygin. | Fraternity |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeżeli młode wino, burząc się gwałtownie, nie rozsady starej butelki, to pieni się i wre dalej spokojnie.
Tak działo w starej butelce p. Stone’a, z godziny na godzinę, z dnia na dzień, przez cały miesiąc. Policzki jego wyglądały znów czerstwiej, zarumieniły się niebieskie, wdal zapatrzone, oczy miały więcej blasku; kolana odzyskały siłę; kąpał się, a bez jego wiedzy, bo on widział tylko wodę, którą pruł niesłychanie wolnymi ruchami, Hilary i Marcin, trzymając się zdala, w obawie, żeby nie miał do nich żalu, iż wyświadczają mu przysługę, — czuwali nad nim kolejno, na wypadek, gdyby znów kiedy siedział zadługo na dnie Serpentyny.
Co rano, po spożyciu kakao i zupy owsianej, można było usłyszeć jak zamiatał pokój z niezwykłą rzeźkością, a gdy zbliżała się dziesiąta, każdy, kto nasłuchiwał, mógł zauważyć głośny oddech, gdy p. Stone podnosił się i opuszczał, na palcach, sposobiąc się do zadań dnia. Żadne listy, oczywiście, ani też dzienniki nie zakłócały bezwzględnego, zupełnego odosobnienia tego życia, poświęconego Braterstwu — żadne listy, w części dlatego, że nie znano jego adresu, w części zaś dlatago, że przez lata całe nie odpowiadał na nie, które otrzymywał; co zaś do dzienników, to raz na miesiąc chodził do czytelni publicznej, gdzie przeglądał cztery ostatnie numery dwóch tygodników, zaznajamiając się z wydarzeniami bieżącemi, przyczem poruszał ustami jak w modlitwie.
O godzinie dziesiątej co rano dobiegało z jego pokoju do korytarza warczenie budnika; poczem następowała zupełna cisza; następnie odzywało się szuranie, gwizdanie, szelest, przerywany ostro wymawianymi wyrazami; niebawem z tej zmąconej fali dźwięków, zaczynał wypływać cienki głos starca. To trwało naprzemian ze skrzypieniem pióra, dopóki nie rozległo się znów warczenie budzika. Następnie ktoś, co stał za drzwiami, mógł z rozchodzącej się woni wywnioskować, że p. Stone będzie wkrótce jadł; gdyby, zaciekawiony tą wonią, wszedł do pokoju, ujrzałby autora „Książki o Powszechnem Braterstwie“, trzymającego w jednej ręce pieczony kartofel, w drugiej zaś filiżankę gorącego mleka; a na stole widziałby skorupy jaj, resztki pomidorów, pomarańczy, bananów, śliwek, sera i plastrów miodu razem z napoczętym bochenkiem chleba.
Wkrótce potem p. Stone wychodził w ubraniu z wiejskiego samodziału i w starym, zielonawo-czarnym kapelusze pilśniowym, albo, w razie deszczu, w długim, żółtym płaszczu z szorstkiego materjału i w takiejże czapce; w ręku zaś niósł zawsze mały koszyk do owoców z łoziny. Tak zaopatrzony wędrował do firmy Rosę i Thorn, wchodził a pierwszemu subjektowi, którego spotkał, podawał koszyk łozinowy, kilka monet i małą książeczkę, zawierającą siedem kartek, zatytułowanych: „Żywność. — Poniedziałek, Wtorek, Środa — i t. d. Poczem stał i przyglądał się konserwom w słojach lub innym przedmiotom, trzymając jedną rękę w górę, w oczekiwaniu powrotu koszyczka łozinowego. Gdy uczuł, że mu go zwrócono, odwracał się i wychodził ze sklepu.
A po za jego plecami, za każdym razem ukazywał się na twarzach pracowników tego oddziału ten sam dobrotliwy uśmiech. Wytworzyło go długie przyzwyczajenie. Wszyscy czuli dobrze, że, chociaż taki od nich różny, ten sędziwy klijent jest od nich zależny. Za żadne skarby świata nie oszukaliby go o jeden szeląg, ani o najdrobniejszy plasterek sera, zaś każdemu nowemu sprzedawcy, który śmiał się z sędziwego klijenta, zapowiadano wnet, żeby lobie takie żarty wybił z głowy.
Wątła postać p. Stone’a, przechylona nieco na jedną stronę, skutkiem powiększonego ciężaru łozinowego koszyczka, kroczyła teraz zwolna ku domowi. Przybywał na miejsce, na jakie dziesięć minut, zanim budzik wybił trzecią i niebawem, po wstępnym zamęcie, wypływał znów cienki głos starca, przerywany skrzypieniem pióra.
Lecz około godziny czwartej Zaczynały ujawniać się oznaki podniecenia umysłowego; z ust jego przestały wybiegać dźwięki, pióro przestawało skrzypieć. Twarz jego, z zarumienionem czołem, ukazywała się w oknie. Skoro tylko zaś zbliżała się mała modelka — z oczyma, utkwionemi nie w jego okno lecz w okno Hilarego — p. Stone odwracał się, czekając widocznie na jej wejście. Pierwsze słowa wymawiał głosem spokojnym: „Mam kilka stronic gotowych. Przystawiłem ci krzesło. Jesteś gotowa? Uważaj!“
Z wyjątkiem tego osobliwego spokoju w głosie i zniknięcia rumieńca z czoła, nie było żadnej oznaki odmłodzenia, jakie dziewczyna ze sobą wniosła, ani tego orzeźwienia, jakie ogarnia podróżnika, który siada pod lipą po długim dniu wędrówki; żadnej oznaki tajemniczego zadowolenia, jakie przyśpieszało mu bieg krwi w żyłach, na widok jej markotnej młodej twarzy, jej młodej giętkiej postaci. Tak ludzie bardzo bliscy końca, czerpią nową energję życiową ze środka podniecającego, jakim jest poniekąd postać, która ich za sobą pociąga, dopóki nagle nie zniknie w ciemnościach.
W ciągu kwadransa, poświęconego na herbatę i na rozmowę, nie zauważył nigdy, że nasłuchiwała, jakby czekając na odgłosy z zewnątrz; wystarczało mu, że w jej obecności czuł, iż ożywia go nowa siła do pracy.
Gdy odeszła, idąc wolno, z wahaniem a oczy jej biegały dokoła w poszukiwaniu śladów Hilarego, p. Stone niezwłocznie prawie siadał i zasypiał; i śnił może o Młodości — o Młodości, wnoszącej woń żywicy; o Młodości z jej nadziejami i obawami; o Młodości, która, dawno już umarła, snuje się jeszcze tak długo dokoła nas! Duch jego uśmiechał się pewnie pod swoją powłoką — tą kruchą porcelaną jego twarzy; i, podobnie jak psy, polując we śnie, poruszają nogami, tak i on poruszał palcami, spoczywającymi na, okrytych wełną, kolanach.
O siódmej budził go zegar i p. Stone przyrządzał sobie wieczerzę. Gdy ją spożył, zaczynał znów chodzić po pokoju, rozsiewał słowa śród ciszy i wprawiał w ruch pióro.
Tak powstawała książka, jakiej świat jeszcze nie widział!
Dziewczyna zaś, która przychodziła taka markotna, żeby mu przynieść orzeźwienie, i taka markotna odchodziła, ani razu w ciągu tych dni nie ujrzała nawet śladu tego, którego szukała.
Od owego ranka, kiedy porzucił ją tak znienacka, Hilary tak się urządził, że wychodził po południu i wracał dopiero po szóstej. Przez ten fortel unikał zetknięcia się z nią i wszelkich wyjaśnień, zarówno z dziewczyną, jak i ze sobą samym; bo, że stanął teraz wobec konieczności powzięcia jakiegoś postanowienia, wiedział aż nadto dotrze. W ciągu kilku minut zupełnego milczenia, gdy dziewczyna siedziała obok niego, nęcąca, rozedrgana budzącą się w niej świadomością magnetycznej władzy, odczuł, że samiec bynajmniej w nim nie zamarł. Teraz nie chodziło już o nieokreślone, zmysłowe wrażenie, lecz rozpętało się w nim namiętne, stanowcze pożądanie. Im więcej zajmowała jego myśli, tem mniej duchowe stawało się jego uczucie dla tego dziewczęcia z gminu.
Ci, którzy go dobrze znali, zauważyli w ciągu owych dni wielką w nim zmianę. Subtelna, swobodna, pogodna łagodność, do której ludzi przyzwyczaił, spokojna uprzejmość, która odrazu powstrzymywała wszelką poufałość, mimo to jakby mówiła: „Gdybyś zechciał zwierzyć mi się z czem, nie wpadłoby mi do głowy potępić ciebie, cokolwiekbyś uczynił“; — lekkie roztargnienie, drwiące nieco obejście ustąpiły miejsca posępnemu zamyśleniu. Unikał przyjaciół. Jego zachowanie się w klubie „Pióro i atrament“ drażniło mężczyzn, lubiących rozmawiać. Wiedzieli, że pisze nową książkę, podejrzewali, że spotkał się z trudnościami w tej pracy i tem tłómaczyli sobie jego szczególne obejście...
W istocie zaś, Hilary miał tę jedną trudność w pisaniu nowej książki, że nie mógł wcale nad nią pracować. Nawet pokojówka, która sprzątała jego gabinet, zauważyła, że codziennie widziała ten sam Rozdział XXIV na rękopisie, pomimo, że jej pan, jak zwykle, siedział w domu przez całe rano.
Zmiana w jego obejściu i twarzy, która przybrała wyraz udręki i zmęczenia, zwróciła uwagę Bianki, jakkolwiek byłaby raczej umarła niż przyznała, że zauważyła w nim cokolwiek. Był to jeden z okresów w pożyciu domowem, podobnych do dnia śród późnego lata — duszny, przeładowany elektrycznością, jeszcze spokojny, lecz brzemienny prądami nadchodzącej burzy.
W ciągu tych kilku tygodni, które Hughs spędził w więzieniu, Hilary dwa razy tylko widział małą modelkę. Raz spotkał ją, jadąc do domu; spłonęło szkarłatnym rumieńcem a oczy jej roziskrzyły się. Pewnego razu znów, przechodząc, spostrzegł ją na ławce, na której siedzieli wówczas razem. Patrzyła w dal przed siebie, kąciki jej ust opadły z wyrazem niezadowolenia. Nie widziała go.
Dla mężczyzny takiego, jak Hilary, dla którego bieganie za kobietami byłoby ostatniem zajęciem na świecie, który faktycznie schodził im z drogi i wyobraził sobie, że i one zawsze jego unikać będą, — uczucie, że młoda dziewczyna ugania się za nim, miało urok i niepokoiło go. Było to jednocześnie za piękne i za przykre, żeby mogło być prawdziwe. Jego nagłe uczucie dla niej podobne było do bolesnego wrażenia człowieka, widzącego przed sobą dojrzałą śliwkę, tak blizko, że może po nią sięgnąć. Marzy ciągle o wyciągnięciu ręki, ale nie może się odważyć, albo też mniema, że mu się odważyć niewolno. To wszystko nie sprzyjało trybowi pracowitego, skupionego w sobie życia; przynosiło też ze sobą poczucie czegoś nierzeczywistego, które sprawiało, że unikał najlepszych przyjaciół.
Z tej to w części przyczyny Stefan przyszedł do niego pewnej niedzieli; drugim zaś powodem wizyty było obliczenie, że Hughs wyjdzie z więzienia w następującą środę.
„Ta dziewczyna“, pomyślał, „ciągle jeszcze do nich chodzi a, Hilary dopuści do tego, że nie zdoła już biegu rzeczy wstrzymać i będzie ładna awantura“.
Fakt, że człowiek został uwięziony w związku z tą całą sprawą, nadawał piętno ponure temu, co systematyczny i trzeźwy umysł Stefana uważał dotąd tylko za rzecz brudną.
Przechodząc przez ogród, usłyszał głos p. Stone’a, dobiegający przez otwarte okno.
„Czy ten stary warjat nie może przestać nawet w niedzielę?“ pomyślał.
Zastał Hilarego w gabinecie, nad książką o cywilizacji Machabeuszów, którą czytał, przygotowując się do pisania artykułu dla jednego z poważnych Przeglądów. Powitał Stefana niezbyt chętnie.
Stefan rozpoczął ostrożnie.
— Nie widzieliśmy cię już całe wieki. Słyszałem naszego staruszka, przechodząc przez ogród. Czy pracuje teraz podwójną siłą pary, żeby skończyć swoje magnum opus? Myślałem, że przestrzega odpoczynku niedzielnego.
— Zazwyczaj tak, — odparł Hilary.
— Tymczasem teraz dyktuje tej dziewczynie.
Hilary drgnął. Stefan ciągnął dalej z większą oględnością:
— Czy nie mógłbyś nakłonić starego, żeby skończył w środy? Myślę, że chyba już jest blizki końca.
Wyobrażenie, że p. Stone mógłby ukończyć swoją książkę do środy, wywołało blady uśmiech na ustach Hilarego.
— Czy nie mógłbyś nakłonić swoich sądów, żeby do środy zakończyły na dobre wszelkie procesy i spory ludzkości?
— Do licha! To tak sprawa wygląda? Myślałem, że, bądź co bądź, zamierza tę książkę kiedyś skończyć.
— Skończy ją wtedy, — rzekł Hilary, — gdy wszyscy ludzie będą braćmi.
Stefan gwizdał przez krótką chwilę, poczem odezwał się:
— Słuchaj, mój drogi, ten łotr wychodzi z więzienia w środę. I cała chryja rozpocznie się nanowo.
Hilary wstał i zaczął chodzić po pokoju.
— Wzbraniam się stanowczo uważać Hughs’a za łotra, — rzekł. — Co my wiemy o nim lub o kimkolwiek z pośród nich?
— Właśnie! Co wiemy o tej dziewczynie?
— Dajmy temu pokój, — rzekł Hilary krótko.
Twarze braci przybrały na chwilę wyraz twardy, wrogi, jakgdyby głęboka różnica ich charakterów odniosła zwycięstwo nad wzajemnem przywiązaniem. Widocznie spostrzegli to obaj, gdyż odwrócili głowy.
— Chciałem ci tylko przypomnieć, — rzekł Stefan, — jakkolwiek sam, oczywiście, wiesz najlepiej, jak postąpić. — Gdy zaś Hilary skinął głową, Stefan pomyślał: „Otóż tego właśnie nie wie“.
I wyszedł niebawem, z uczuciem, że obecność brata krępuje go niemile. Hilary odprowadził go do furtki, puczem usiadł na samotnej ławce ogrodowej.
Wizyta Stefana miała tylko ten skutek, że rozpętała w nim niezdrowe pragnienia.
Jaskrawy blask słoneczny padał na ten mały ogródek londyński, rozpraszając jego cienistość; rozścielał smugi i plamy takie, jakiemi życie piętnuje twarze tych, którzy mają pełną jego świadomość.
Hilary, siedząc pod niekwitnącą jeszcze akacją, zauważył wczesnego motyla, krążącego nad pelargonjami, dokoła kompasu. Kosy intonowały już pieśń wieczorną; późna woń bzu zakradała się w fale powietrza, zmieszana z dymem kominów. Jasny ale nie świetlany był mały ogródek; woń, ale nie silny powiew unosił się nad złocistemi jeziorami kaczeńców, idąc od mórz kiełkującej koniczyny, od, kołysanej wiatrem, srebrzystej pszenicy; dźwięczała muzyka, ale nie pełnem brzmieniem chórów, nie słodkim pogwarem.
Jak oblicze i postać swego pana, taki był też ten mały ogródek, gdzie słońce rzadko docierało do kompasu — wytworny, miły, zamknięty w sobie, prawdziwy twór wielkomiejski. W tej chwili wszakże Hilary wyglądał zupełnie inaczej, niż zwykle; twarz jego pałała, oczy iskrzyły się gniewnie, niemal jakgdyby był człowiekiem czynu.
Głos p. Stpne’a rozlegał się jeszcze ciągle, drżąc w powietrzu, wyrzucanemi urywkowo zdaniami, profil starca, od czasu do czasu podnoszącego rękopis do oczu, odcinał się ostro na ciemnem tle pokoju. Naraz utorowało sobie do ogrodu zdanie następujące:
— „Śród niepokojących odkryć owych dni, które, jak rozhukane, piętrzące się morza wstrząsały i wydrążały każdą skałę...“
Reszta zatonęła w warczeniu przejeżdżającego samochodu, a gdy głos znów się podniósł, dyktował już widocznie inne zdanie:
— W owych siedzibach, na owych ulicach cienie snuły się, szepcąc i brzęcząc, niby rój konających pszczół, które, pozbawione swego miodu, bo go zjedzono, wędrują śród dnia zimowego, szukając kwiatów, martwych już i zmarzniętych.
Wielka pszczoła, która gospodarowała śród bzu, zaczęła, brzęcząc, krążyć nad jego włosami. Nagle Hilary ujrzał, że podniósł ręce.
— „Stłoczone w olbrzymie masy, pozbawione światła i powietrza, istniały te bezkrwiste sobowtóry postaci z klasy wyższej. Leżały, jak odbicia liści, które, wirując swobodnie na wietrze, zsyłają na ziemię bezbarwne sylwetki. Nikłe, ciemne widma, wędrowcy, przykuci niegdyś do ziemi, nie żywili nadziei, że dotrą do miejsc błogosławionych, ani też wiedzieli zkąd przybyli. Ludzie rzucili je na bruk i podążyli dalej. Nie pochwycili, w porywie powszechnego braterstwa, swych cieni w objęcia, by spoczęły w głębi ich serc, — albowiem słońce nie stało jeszcze wówczas na południu, kiedy żaden człowiek nie ma cienia.
Gdy skonały te słowa śpiewu łabędziego, starzec zachwiał się, drżąc cały, i nagle znikł poniżej linji pola widzenia, jakgdyby usiadł. Mała modelka zajęła jego miejsce w otwarłem oknie. Na widok Hilarego drgnęła gwałtownie, poczem stała, bez ruchu, z wzrokiem w niego utkwionym. W półcieniu okna oczy jej, całe zamienione w źrenice, jaśniały, śród otaczającej ciemności, niby dwie świetlane plamy, uwięzione w twarzy bladej, jak kwiat. Równie nieruchomy jak dziewczyna wpatrywał się w nią Hilary.
Naraz odezwał się za nim głos:
— Jak się pan miewa? Puściłem trochę w ruch moją maszynę. — P. Purcey szedł od strony bramy ogrodowej, z oczyma skierowanemi na okno, gdzie stała dziewczyna. — Jak się miewa żona? — dodał.
Ironja tej wizyty w danej chwili doprowadziła Hilarego do zimnej wściekłości. Zmierzył wzrokiem postać p. Purcey’a od kamaszy do cylindra i rzekł:
— Może wejdziemy i poszukamy jej?
Po drodze p. Purcey zauważył:
— To ta młoda... ta... hm... modelka, którą widziałem w pracowni żony pana, nieprawda? Ładna dziewczyna! Hilary zacisnął usta.
— Ciekaw jestem z czego też takie dziewczęta żyją? — ciągnął dalej p. Purcey. — Przypuszczam, że większość ma jeszcze inne źródła dochodu, co?
— Przypuszczam, że żyją z tego, co im Bóg przeznaczy, jak inni ludzie, — rzekł Hilary.
P. Purcey rzucił na niego badawcze spojrzenie. Cóżto, czyżby Dallison chciał mu dać naukę?
— O, naturalnie! Sądzę, że ta dziewczyna da sobie radę, bez wielkiego trudu.
I nagle spostrzegł osobliwą zmianę w twarzy tego „gryzipiórka“, jak zawsze później nazywał Hilarego. Z uprzejmego, łagodnego człowieka stał się nagle istnym diabłem.
— Zdaje się, że moja żona wyszła, — rzekł Hilary. — A. i ja również umówiłem się z kimś.
Zaskoczony i rozgniewany temi słowami, p. Purcey rzekł z całą swobodą:
— Żałuję bardzo, że przeszkadzam! — i niebawem uniósł go samochód, odjeżdżający z nadmiernym hałasem.