Powszechne braterstwo/Rozdział XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIV.
Przygoda Tymjany.

Tego samego popołudnia Tymjana, ciągnąc za sobą bicykl i trzymając w ręku małą walizkę, wysunęła się z Old Square na boczną ulicę. Złożywszy walizkę na skraju chodnika, gwizdnęła; wnet ukazała się dorożka a człowiek w łachmanach, który, jakby wyrósł z pod ziemi, schwytał kuferek. Wychudła, nieogolona twarz jego miała wyraz zgłodniałego wilka.
— Wynoś się! — krzyknął dorożkarz.
— Dajcie mu pokój! — szepnęła Tymjana.
Nędzarz postawił kuferek w dorożce i czekał nieruchomy.
Tymjana wręczyła mu dwa miedziaki. Spojrzał na nie w milczeniu i odszedł.
„Nieborak“, pomyślała; „to właśnie jest jedno z zadali, które musimy spełnić“.
Dorożka potoczyła się teraz w stronę Parku, a Tym podążyła za nią na bicyklu, usiłując, rozglądać się z całym spokojem.
„A więc“, myślała, „kończy się teraz moje dawne życie. Nie chcę być romantyczna i wyobrażać sobie, że czynię coś nadzwyczajnego; muszę to uważać za coś zupełnie zwykłego“. Przyszło jej na myśl, jaką też minę zrobiłby p. Purcey — „ta osoba!“ — gdyby mógł widzieć ją w tej chwili, porzucającą wygodne życie. „Skoro tylko będę na miejscu“, medytowała, „zawiadomię matkę; może przyjechać jutro i przekonać się sama. Nie chcę żadnych histerycznych scen, z powodu mego zniknięcia. Muszą się przyzwyczaić do myśli, że pragnę zetknąć się z życiem rzeczywistem. Nie mogę się liczyć z tem, co kto o mnie pomyśli!“
Na odgłos zbliżającego się samochodu drgnęła i zmarszczyła brwi. Byłażby to „ta osoba?“ Ale, jakkolwiek nie był to p. Purcey i jego A. I Damyer, niemniej ukazał się ktoś zupełnie z jego gatunku“, co wyszło na jedno. Tym zaśmiała się zcicha.
W Parku chłodny blask wirował i iskrzył się na drzewach i wodzie i ten sam chłodny, skaczący błysk jaśniał w oczach dziewczyny.
Dorożkarz rzucił na nią ukradkiem spojrzenie pełne podziwu, mówiące: „Śliczny kąsek!“
„Dziadek kąpie się tutaj“, pomyślała Tymjana. „Kochany nieborak! Zal mi każdego starego człowieka“.
Dorożka wyjechała z pod ciemnych drzew na drogę.
„Ciekawa jestem“, biegły dalej myśli młodej dziewczyny, czy my mamy w sobie jedno pojedyńcze Ja. Niekiedy wydaje mi się, że we mnie jest podwójne — stryj Hilary zrozumiałby co mam na myśli. Z bruku unosi się już straszny zaduch a jutro zaczyna się dopiero czerwiec. Czy też matka bardzo odczuje moją nieobecność? Jakby to było świetnie, gdyby człowiek nic nie odczuwał!“
Dorożka skręciła w ulicę, pełną sklepików.
„Sprzedawanie w takim sklepiku musi być straszne. Jakie to miljony ludzi są na świecie! Czy wogóle jakakolwiek pomoc może się na co przydać? Marcin mówi, że chodzi tylko o to, żeby każdy spełnił swoje zadanie; ale na czem polega to zadanie?“
Dorożka wjechała na szeroki, cichy plac.
„Ale nie będę już nad niczem rozmyśliwała. To tylko denerwuje. Gdyby ojciec cofnął mi moją pensję, musiałabym zarabiać na życie pisaniem na maszynie, lub czemś podobnem; ale on tego nie uczyni, gdy się przekona, że nie żartuję. Zresztą matka na to nie pozwoli“.
Dorożka wjechała na Euston Road i znów szeroka twarz woźnicy zwróciła się z pytającem spojrzeniem ku Tymjanie.
„Co za ohydrna ulica!“ myślała Tymjana. „Jakież posępne. brzydkie, pospolite twarze mają wszyscy luadie w Londynie! jakgdyby o nic nie dbali, byle tylko jakkolwiek przeżyć dzień. Podczas całej drogi widziałam tylko dwie prawdziwie ładne twarze!“
Dorożka stanęła przed małym sklepem z tytoniem na południowym krańcu ulicy.
„A więc mam mieszkać tutaj?“ pomyślała Tym.
Przez otwarte drzwi wąska sień prowadziła na wąskie schody, pokryte linoleum. Tym podniosła bicykl i wtoczyła go do sieni. Młody chłopak, o typie żydowskim, wyszedłszy ze sklepu, zbliżył się do niej.
— Ten pan powiedział, żeby pani zechciała poczekać w swojem mieszkaniu dopóki nie przyjdzie.
Rdzawo-piwne oczy wyrostka spoczęły na niej ciepłem, lubieżnem spojrzeniem.
— Może mam zanieść kuferek?
— Dziękuję; dam radę sama.
— To na pierwszem piętrze, — objaśnił.
Małe pokoiki, do których weszła Tym, były duszne, czyste i miłe. Postawiwszy walizkę w sypialni, która wychodziła na puste podwórko, weszła do gabineciku i otworzyła okno. Na dole, na ulicy, dorożkarz i handlarz tytoniu nawiązali rozmowę. Tym pochwyciła wyraz ich twarzy — malowała się na niej przebiegła ciekawość.
„Jacy wstrętni i ohydni są ludzie!“ myślała, patrząc zasępionym wzrokiem na ruch uliczny.
Wszystko wydawało się takie ponure, takie beznadziejne, chaotyczne i bezmierne śród szarego upału i ogólnego pośpiechu, jakgdyby jakiś potworny djabeł igrał z potwornem mrowiskiem. Zaduch nafty i nawozu zapełniał nozdrza młodej dziewczyny. To wszystko było takie przerażająco wielkie i takie rozpaczliwe; takie brzydkie!
„Ja tu nigdy niczego nie dokonam“, mówiła sobie w myśli Tym, „nigdy — nigdy! Dlaczego Marcin nie przychodzi?“
Wróciła do sypialni i otworzyła walizkę. Woń lawendy, która się z niej unosiła, wyczarowała przed oczyma Tym wizję jej białej sypialni w domu, i zielonych drzew w ogrodzie i kosów w trawie.
Na odgłos kroków na schodach, powróciła do gabineciku. Marcin stał we drzwiach.
Tym pobiegła ku niemu, lecz stanęła nagle w pół drogi.
— Jestem, jak widzisz. Co cię zniewoliło do wybrania tego właśnie domu?
— Mieszkam o dwa domy dalej; a tutaj mieszka młoda dziewczyna... jedna z naszych. Ona ci wskaże wszystkie nici, obznajmi cię ze wszystkiem.
— Czy jest z mojej sfery?
Marcin wzruszył ramionami.
— Mniej więcej, — odparł; — ale to dzielna pracownica. Nic jej nie powstrzyma.
Na tę najwyższą pochwałę, twarz Tymjany przybrała osobliwy wyraz. „Ty mi nie ufasz“, mówił, „ale ufasz tej dziewczynie. Umieściłeś mnie tutaj, żeby mnie pilnowała“!...
— Chcę wysłać tę depeszę, — rzekła głośno.
Marcin przeczytał depeszę.
— Nie powinnaś była stchórzyć, tylko powiedzieć matce, co postanowiłaś.
Tym oblała się szkarłatem.
— Nie jestem taka trzeźwa i zrównoważona jak ty.
— Sprawa jest doniosła, — rzekł Marcin. — Powiedziałem ci, że lepiej nie zabieraj się do tej pracy wcale, jeżeli nie jesteś zdolna spojrzeć odważnie w twarz temu, co cię przytem czeka.
— Jeżeli chcesz, żebym tu została, to bądź nieco urzejmiejszy dla mnie, Marcinie.
— Musisz jasno zdawać sobie sprawę ze swoich czynów, — odparł.
Tym stała w oknie, zagryzając wargi, by powstrzymać łzy. Naraz bardzo miły głos odezwał się za nią:.
— Jak to ślicznie, żeście przyszli!
W pokoju stała młoda, szaro ubrana dziewczyna — smukła, delikatna, nieładna, nos miała skrzywiony nieco w bok, wielkie, lśniące, zielonawe oczy; uśmiechała się zlekka.
— Jestem Marja Daunt. Mieszkam nad wami. Czy piliście już herbatę?
Tym zdawało się, że w uprzejmem pytaniu tej dziewczyny z lekkim uśmiechem na ustach, w jej lśniących oczach odczuwa drwiny.
— Tak, dziękuję. Chciałabym, żeby mi pani odrazu wskazała, na czem polegać będzie moja praca.
Szara dziewczyna spojrzała na Marcina.
— A czyż jutro nie będzie na to dosyć czasu? Jestem pewna, że jesteście zmęczeni. Panie Stone, niech ją pan nakłoni, żeby odpoczęła!
Spojrzenie Marcina mówiło: „Proszę, dajcie pokój tej babskiej gadaninie!“.
— Jeżeli chcesz zabrać się db roboty na Ssrjo, będziesz miała tę samą pracę, co ona, — rzekł; — nie jesteś specjalnie uzdolniona. Możesz jedynie pełnić służbę wywiadowczą, stwierdzać, w jakim stanie znajdują się mieszkania i dzieci.
Szara dziewczyna odezwała się:
— Widzicie, my mamy do czynienia tylko ze zdrowotnością i z dziećmi. Nie zajmujemy się ani dorosłymi, ani starcami; wydaje się to może okrucieństwem, ale posiadamy o tyle mniejsze fundusze niż nam potrzeba, że całą naszą troską musi być przyszłość.
Zapadło milczenie. Po chwili dziewczyna ze lśniącemi oczyma dodała półgłosem:
— 1950!
— 1950! — powtórzył Marcin.
Brzmiało to, jakby jakaś rota przysięgi.
— Muszę wysłać depeszę — szepnęła Tym.
Marcin wziął kartkę z jej ręki i wyszedł.
Pozostawione same w pokoju, dziewczęta zrazu nic nie mówiły. Szara dziewczyna, nieco onieśmielona, przypatrywała się Tymjanie, jakgdyby nie wiedziała co myśleć o tem młodem stworzeniu, takiem ślicznem, rzucającem dokoła takie podejrzliwe spojrzenia.
— Jaka wy jesteście miła, że tu z nami zamieszkacie, — rzekła w końcu, — wiem jakie cudowne życie macie u rodziców; kuzyn wasz opowiadał mi o tem często. Czy nie uważacie, że on jest nadzwyczajny?
Tym na to pytanie nie dała odpowiedzi.
— Przecież to okropne zadanie, — rzekła, — tak szpiegować po cudzych domach.
Szara dziewczyna uśmiechnęła się.
— Bardzo to przykre nieraz. Prowadzę te wywiady już od sześciu miesięcy. Można się przyzwyczaić. Zdaje mi się, że najgorszych rzeczy już się nasłuchałam, i już mi większego grubijaństwa nie powiedzą.
Dreszcz wstrząsnął postacią Tymjany.
— Widzicie, — mówiły uśmiechnięte zlekka usta szarej dziewczyny, — niebawem przyjdziecie do przekonania, że trzeba się z tem pogodzić. My wszyscy mamy świadomość, jakie zadanie mamy do spełnienia. Kuzyn wasz to jeden z najdzielniejszych śród nas: nic nie wytrąci go z równowagi, nie zboczy nigdy z obranej drogi. Jest w nim taka ujmująca drwiąca dobroć. Wolę pracować z nim, niż z kimkolwiek innym.
Ponad głową nowej towarzyszki skierowała spojrzenie w ten świat, gdzie niebo, jakby składało się tylko z drutów i żółtej mgły upału. Nie zauważyła, że Tym mierzy ją od stóp do głowy, wzrokiem wrogim i zazdrosnym ale zarazem i wzruszonym, jakgdyby uznawała wyższość tej dziewczyny.
— Jestem pewna, że ja temu nie podołam! — zawołała nagle.
Szara dziewczyna uśmiechnęła się.
— O, i ja tak myślałam z początku. — Potem, patrząc na Tym z podziwem, dodała: — Ale mnie się zdaje, że was szkoda, wy taka ładna. Możeby oni wzięli was do roboty statystycznej, chociaż to bardzo nudne. Spytamy waszego kuzyna.
— Nie! będę robiła z wami wszystko albo nic.
— Dobrze! — odparła szara dziewczyna, — pozostał mi na dziś tylko jeden dom. Może pójdziecie ze mną i, na początek, przyjrzycie się tej robocie? Wyjęła mały notatnik z bocznej kieszeni w spódnicy.
— Nie mogę się obejść bez kieszeni. Trzeba się zaopatrzyć w coś, czego nie można nigdzie zostawić. Zgubiłam w ciągu pięciu tygodni cztery woreczki i dwa tuziny chustek do nosa, zanim wróciłam do kieszeni. Obawiam się, że to będzie jakiś ohydny dom!
— Dla mnie to wszystko jedno, — rzekła Tym sucho.
W drzwiach sklepu stał młody handlarz tytoniu, orzeźwiając się powietrzem wieczornem. Powitał je grzecznym, ale mimowoli przebiegłym uśmiechem.
— Dobry wieczór paniom, — rzekł; — ładny wieczór!
— Wstrętny chłopak właściwie, — mówiła szara dziewczyna, gdy przeszły na drugą stronę ulicy — ale bywa nie< kiedy dowcipny.
— Doprawdy? — rzekła Tym.
Skręciły w boczną ulicę i zatrzymały się przed domem, który widocznie miał lepsze czasy. Okna były strzaskane, farba z drzwi znikła a na parterze widniał stos gałganów, przy którym siedział ponury mężczyzna, dmuchają w ogień. Tym uczuła lekkie mdłości. Dobiegł ją zgniły zaduch przyswędzonych odpadków. Spojrzała na towarzyszkę. Szara dziewczyna z lekkim uśmiechem na ustach, czytała notatki. A w sercu Tym powstało uczucie niemal nienawiści do tej dziewczyny, która umiała zachować taką równowagę wobec podobnych widoków i woni.
Drzwi otworzyła młoda kobieta z czerwoną twarzą, która wyglądała, jakgdyby tylko co wstała ze snu.
Szara dziewczyna utkwiła w nią swoje błyszczące oczy — Pozwoli nam pani wejść na chwilę? — spytała. Będziemy bardzo wdzięczne. Musimy zdać raport.
— Tu niema co raportować, — odparła młoda kobieta.
Ale szara dziewczyna, wsunęła się cicho, jak duch.
— Oczywiście, widzę to sama; ale, widzi pani; to tylko tak, dla formy.
— Musiałam się pozbyć wjekszości rzeczy, — tłomaczyłą się młoda kobieta, — po śmierci męża. Ciężkie mam życie.
— Tak, tak, ale nie gorsze od mojego... z tem ciągłem wścibianiem nosa do cudzych domów.
Młoda kobieta milczała, widocznie zdumiona;.
— Gospodarz powinienby odnowić to mieszkanie, — rzekła szara dziewczyna. — Wszak i sąsiedni dom do niego należy, nieprawda?
Młoda kobieta skinęła głową.
— Zły z niego gospodarz. Na całej ulicy tu wszędzie tak samo. Nic nie chcą naprawić, ani odnowić.
Szara dziewczyna podeszła do brudnej kolebki koszykowej, gdzie nawpół nagie dziecko wierzgało nóżętąmi. Brzydka dziewczynka, o tłustych czerwonych policzkach siedziała obok na krześle tuż przy otwartej szafie, gdzie widać były stare kości od mięsa.
— To pisklęta pani? — spytała szara dziewczyna. — Jakie milutkie!
Uśmiech rozjaśnił twarz młodej kobiety.
— Są przynajmniej zdrowe — rzekła.
— Sądzę, że o wszystkich dzieciach w tym domu nie można tego powiedzieć, — szepnęła szara dziewczyna.
Młoda kobieta odparła, wzdychając, jakgdyby zwierzała się z dawnej troski:
— Troje z pierwszego piętra jeszcze ujdzie, ale z tą bandą z samej góry nie pozwalam moim się zadawać.
Tym ujrzała dłoń swej nowej znajomięj, spoczywającą na głowie dziecka, jak blada synogarlica. W odpowiedzi na ten ruch, matka skinęła głową.
— Tak, właśnie; za każdym razem co się zetkną z temi dzieciakami, z góry, trzeba je myć.
Szara dziewczyna spojrzała na Tym. Zdawało się, że mówi:
„Tam, widocznie, powinnyśmy pójść“.
— Brudna hołota! — szepnęła młoda kobieta.

~ To nieprzyjemne dla pani.
— O tak. Pracuję cały dzień w pralni, jeżeli jest robota. Nie mogę pilnować dzieci... łażą wszędzie.
M Bardzo przykre, — szepnęła szara dziewczyna, Ja sobie to zanotuję.
Wraz z książeczką, w której pisała teraz gorliwie, wyciągnęła z kieszeni i upuściła chustkę do nosa, a widok tej chustki, leżącej na ziemi, przejął Tymjanę uczuciem osobliwego zadowolenia, jakiego doznajemy, zauważywszy w ludziach wyższych brak zalety, którą sami posiadamy.
— No, a teraz nie zatrzymujemy pani dłużej, pani... pani...
— Cleary.
— Cleary. Ile lat ma to maleństwo? Cztery? A tamto? Dwa? Słodkie dzieciaki. Do widzenia!
W korytarzu szara dziewczyna szepnęła:
— Lubię to wmawianie w siebie, że jesteśmy lepsi pd innych. Jest w tem coś pocieszającego i radosnego. A teraz zajrzyjmy do tego piekła na górze, dobrze?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.