Powszechne braterstwo/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII.
Hilary rozjaśnia położenie.

Żeby zrozumieć postępowanie Hilarego i Bianki w tym», jak powiedziałby „Westminister“ „kryzysie“, należy wziąć pod uwagę nietylko ich uczucia wrażliwych istot ludzkich, ale też ich filozofję małżeńską. Za sprawą wychowania i otoczenia należeli do tej grupy społeczeństwa, która „w owych dniach“ wyrzekła się staroświeckich poglądów na małżeństwo. Ci, którzy tę grupę stanowili, stając w opozycji, nietylko do prastarego pojęcia o własności ale nawet do swoich słusznych praw, zniewoleni zostali do zbyt głośnego niemal ujawniania swojej wolności.
Jak wszyscy, znajdujący się w opozycji, byli poprostu zasadniczo zmuszeni do innych poglądów niż ci, którzy mieli w rękach władzę, i do patrzenia z pogardliwą niechęcią ńa tę większość co mówiła: „Wierzę, że ta rzecz jest moja i moja też pozostanie pozostanie“ — tę większość, która, mocą swojej przewagi liczebnej, ze swej wiary uczyniła prawo. Nie mogąc prawnie być czem innem tylko właścicielami żony czy męża, stosownie do danego wypadku, musieli, nawet w najszczęśliwszych związkach, starać się, żeby własne stanowisko nie przejęło ich wstrętem.
Ich prawny stan małżeński był im bodźcem do ujawniania odrazy do tego stanu. Byli jak dzieci, posłane do szkoły, w zbyt krótkich spodenkach, świadome, że ani nie mogą skrócić swoich nóg, stosownie do majteczek, ani majteczek podłożyć. Stanowili przykład odwiecznej „przemiany kształtu w kształt“, której p. Stone nadał nazwę Życia. W ubiegłym wieku myśliciele, marzyciele i „artystyczna hołota“, odrzucając przestarzałe kształty, nadali nieświadomie formę prawu małżeńskiemu, które ukształtowało się według ich pojęć i myśli i marzeń. A teraz z kolei przeżyło się to prawo, stało się wyschłą łupiną bez jądra; a myśliciele i marzyciele i „artystyczna hołota“ odrzucali je ponownie, sami siebie prawa pozbawiając.
Duch tej odrzuconej wiary ujawnił się w krótkiej rozmowie między Hilarym a Bianką we wtorek, nazajutrz po nocy, kiedy p. Stone siedział na łóżku, czekając na wschód księżyca.
Bianka rzekła spokojnie.
— Chciałabym wyjechać na jakiś czas.
— Czy nie wołałabyś, żebym ja wyjechał zamiast ciebie?
— Ty jesteś potrzebny; ja nikomu.
Zimna jak lód i jak lód przejrzysta uwaga zawierała jądro całego zatargu; Hilary spytał:
— Kiedyż wyjedziesz? chyba nie zaraz?
— Myślę, że w końcu tygodnia.
Zauważywszy jego oczy, utkwione w nią badawczo, dodała:
— Tak; nie najlepiej oboje wyglądamy.
— Bardzo mi przykro.
— Wiem.
I to było wszystko, a wystarczyło, by Hilary raz jeszcze uprzytomnił sobie jasno położenie.
Pierwiastki podstawowe pozostały te same; wartości względne uległy znacznej zmianie. Pokusy Ś-go Antoniego stawały się z każdą godziną bardziej dręczące. Hilary nie posiadał „zasad“, które mógłby im przeciwstawić; miał tylko wrodzoną odrazę do sprawiania komuś przykrości i uczucie, że, gdyby uległ swojemu popędowi, wytworzyłaby się sytuacja stokroć gorsza niż obecna!
Niepodobieństwem dlań było zapatrywać się na sprawę tak, jak zapatrywałby się p. Purcey, gdyby jego żona odsunęła się od niego a młoda dziewczyna stanęła mu na drodze. P. Purcey nie zawahałby się ani ze względu na bezbronne stanowisko dziewczyny, ani ze względu na to, jak ukształtowałaby się z nią jego własna przyszłość. On — poczciwiec — ze swoją prostą naturą, myślałby tylko o teraźniejszości, nie zaprzątając sobie bynajmniej głowy możliwością wspólnej przyszłości z młodą osobą z tej sfery. Wzgląd na żonę, która wycofała się ze współżycia, nie miałby również dla p. Purcey’a żadnego znaczenia i nie wpłynąłby na jego postanowienie. Fakt, że Hilary dręczył się temi wszystkiemi pytaniami, był oznaką jego „fin de siècle izmu“. A tymczasem bieg wypadków domagał się decyzji rozstrzygającej.
Hilary nie mówił z dziewczyną od dnia pogrzebu dziecka, ale owem długiem spojrzeniem w ogrodzie, powiedział faktycznie: „Chcesz mnie doprowadzić do jedynego możliwego między nami złączenia!“ A ona faktycznie odparła: „Czyń ze mną co chcesz!“
Istniały jeszcze inne fakty, z którymi należało się liczyć, Hughs miał być nazajutrz wypuszczony z więzienia; mała modelka nie zaprzestanie swoich wizyt dopóki nie zostanie zmuszona; p. Stone nie może sobie jakoś bez niej poradzić: Bianka poniekąd oświadczyła, że została wygnana z własnego domu. Tę to sytuację rozważał Hilary ciągle nanowo, siedząc pod popiersiem Sokratesa. Pod wpływem długiego i bolesnego zastanawiania się powracał ustawicznie do myśli, że to on powinien wyjechać, nie zaś Bianka. Ogarnęło go uczucie gorzkiej pogardy dla samego siebie, że nie uczynił tego już oddawna. Wymyślał sobie wszystkiemi nazwami, jakie nadawał mu Marcin. Mienił się „Hamletem“, „Dyletantem“, „Tchórzem“. Lecz to, niestety, niewielką przynosiło mu pociechę.
Popołudniu zaskoczyła go wizyta. Przyszedł p, Stone, z koszyczkiem łozinowym w ręku. Stojąc zaczął odrazu:
— Czy moja córka jest szczęśliwa?
Wobec tego niespodziewanego pytania, Hilary podszedł do kominka.
— Nie, — odparł po chwili; — obawiam się, że szczęśliwa nie jest.
— Dlaczego?
Hilary milczał; poczem, patrząc starcowi prosto w twarz, rzekł:
— Zdaje mi się, że dla pewnych powodów będzie zadowolona, jeżeli wyjadę na pewien czas.
— A kiedy wyjedziesz? — spytał p. Stone.
— Jak tylko będę mógł.
Zdawało się, że oczy p. Stone’a, roziskrzone natężonym blaskiem, usiłowały przejrzeć przez gęstą mgłę.
— Wydaje mi się, że ona przyszła do mnie, — rzekł; — coś mi się przypomina, że płakała. Czy jesteś dla niej dobry?
— Starałem się być dobry, — odparł Hilary.
Twarz p. Stone’a pokryła się lekkim rumieńcem.
— Nie macie dzieci, — rzekł z trudnością; — czy żyjecie ze sobą?
Hilary potrząsnął głową przecząco.
— Rozłączyliście się? — pytał dalej p. Stone.
Hilary potwierdził skinieniem głowy. Nastąpiło długie milczenie. Oczy p. Stone’a powędrowały do okna.
— Bez miłości niema życia, — rzekł w końcu; utkwił badawczy wzrok w Hilarym i spytał: — Czy ona kocha innego?
Hilary ponownie potrząsnął głową.
Gdy p. Stone odezwał się teraz, mówił zrazu wyraźnie tylko do siebie.
— Nie wiem dlaczego jestem zadowolony. Czy ty kochasz inną?
Na to pytanie Hilary zmarszczył brwi.
— Co pan rozumie przez miłość? — zapytał.
P. Stone nie odpowiedział; widać było, że zastanawia się głęboko. Usta jego zaczęły się poruszać:
— Przez miłość rozumiem zapomnienie o swojem Ja. Istnieją często związki, w których pobudzone są tylko instynkty płciowe lub wspomnienie własnego Ja...
— To prawda, — szepnął Hilary.
P. Stone podniósł oczy; na twarzy jego malowało się bolesne zmieszanie.
— Rozmawialiśmy o czemś.
— Powiedziałem panu, — rzekł Hilary, — że dla pańskiej córki będzie lepiej, gdy wyjadę na pewien czas.
— Tak, — rzekł p. Stone; — rozłączyliście się.
Hilary powrócił przed pusty kominek.
— Mam jeszcze coś na sumieniu, co muszę panu powiedzieć przed moim wyjazdem, — rzekł, — i zostawić do pańskjej decyzji. Ta mała dziewczyna, która do pana przychodzi, nie mieszka już tam, gdzie mieszkała.
— Na tej ulicy, — rzekł p. Stone.
Hilary śpiesznie ciągnął dalej:
— Musiała się wyprowadzić, bo mąż tej kobiety, u której mieszkała, zadurzył się w niej. Siedział w więzienia i jutro będzie wolny. Jeżeli ona będzie tu dalej przychodziła, to ją, oczywiście, z łatwością znajdzie. Obawiam się że będzie ją znów prześladował. Czy pan to rozumie?
— Nie, — odparł p. Stone.
— Ten mąż, — zaczął znów Hilary cierpliwie, — to biedny, gwałtowny człowiek, który podczas wojny został raniony w głowę i jest niezupełnie poczytalny. Mógłby dziewczynie zrobić krzywdę.
— Jaką krzywdę?
— Zranił już żonę.
— Ja z nim pomówię, — oświadczył p. Stone.
Hilary uśmiechnął się.
— Obawiam się, że słowami w danym wypadku nic się nie wskóra. Mała powinna zniknąć.
Zapanowało milczenie.
— Moja książka! — zawołał p. Stone.
Serce ścisnęło się Hilaremu na widok bladości, jaka pokryła twarz starca. „Lepiej“, pomyślał, „odwołać się do jego poczucia odpowiedzialności i pobudzić w nim siłę woli; ona i tak przestanie tu przychodzić, gdy wyjadę.“
Ale, nie mogąc znieść widoku rozpaczy, jaka malowała się w oczach starca, dotknął jego ramienia.
— Może ona jednak zechce narazić się na to niebezpieczeństwo, jeżeli pan ją poprosi.
P. Stone nie odpowiedział, a Hilary, nie wiedząc, co dalej mówić, powrócił do okna. Miranda z łebkiem, spoczywającym na łapce, wyszczerzywszy białe zęby, drzemała tam w cieniu, gdzie nie było ani za ciepło ani za zimno.
Naraz odezwał się znów głos p. Stone’a:
— Masz słuszność; nie mogę od niej wymagać, żeby się narażała na takie niebezpieczeństwo!
— Idzie właśnie przez ogród, — rzekł Hilary ochrypłym głosem. — Czy mam ją tu wezwać?
— Tak, — rzekł p. Stone.
Hilary kiwnął ręką.
Dziewczyna weszła, trzymając w ręku mały bukiecik konwalji; twarz jej spochmurniała na widok p. Stone’a; stała bez ruchu, przyciskając konwalję do piersi. Uderzająca w najwyższym stopniu zaszła w jej obliczu zmiana; — drżące oczekiwanie ustąpiło miejsca rozpaczliwemu rozczarowaniu. Na oba policzki wystąpiły czerwone plamy. Wodziła wzrokiem od p. Stone’a do Hilarego i naodwrót. Obaj wpatrywali się w nią, żaden się nie odezwał. Łono małej modelki zaczęło falować, jakgdyby biegła.
— Widzi pan, co dla pana przyniosłam — rzekła cichym głosem, podając mu bukiecik konwalji. Ale p. Stone ani się poruszył. — Czy pan tych kwiatów nie lubi?
Oczy p. Stone’a nie odrywały się od jej twarzy.
To milczące wahanie się było widocznie dla Hilarego niesłychanie przykre.
— A więc, — rzekł, — czy pan jej powie, czy ja mam powiedzieć?
P. Stone przemówił.
— Spróbuję pisać książkę bez ciebie. Nie możesz się narażać na takie niebezpieczeństwo. Nie mogę na to pozwolić.
Mała modelka spoglądała to na jednego, to na drugiego.
— Ale ja bardzo chętnie przepisuję pańska książkę, — oświadczyła.
— Ten człowiek, co wychodzi z więzienia, może cię skrzywdzić, — rzekł p. Stone.
Mała modelka spojrzała na Hilarego.
— Wszystko mi jedno, ja się jego nie boję. Dam sobie radę sama; jestem do tego przyzwyczajona.
Ja wyjeżdżam, — rzekł Hilary spokojnie.
Rzuciwszy na niego zrozpaczone spojrzenie, które jakby pytało: „A co ze mną będzie?“ mała modelka stała, jak martwa.
Pragnąc zakończyć nareszcie przykrą scenę, Hilary zbliżył się do p. Stone’a.
— Czy pan chce dyktować jej dzisiaj?
— Nie, — odparł p. Stone.
— Ani jutro?
— Nie.
— Może zechce pan przejść się trochę ze mną?
P. Stone skinął głową.
Hilary zwrócił się do małej modelki.
— A więc trzeba się pożegnać, — rzekł.
Nie wzięła wyciągniętej ręki. Odwróciła oczy; twarz jej drgała: zęby przycięły dolną, wargę. Upuściła konwalię, nagle podniosła twarz na Hilarego, przełknęła głośno ślinę i wysunęła się. Przechodząc zdeptała konwalję.
Hilary podniósł resztki kwiatów i rzucił je w kominek. Woń ich wszakże pozostała w powietrzu.
— A teraz może wybierzemy się na przechadzkę? — spytał.
P. Stone osłabionym krokiem skierował się ku drzwiom i niebawem szli w milczeniu w kierunku Ogrodów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.