Powszechne braterstwo/Rozdział XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXV.
Dusza młodej dziewczyny.

Dusza młodej dziewczyny jest jakby las na wiosnę — raz niby rozpościerająca się zasłona, utkana z błękitnych dzwonków i smug słonecznych, to znów niby świat cichych wodnych roślin, zwieszających smutnie główki niewiadomo dlaczego. Poprzez delikatne pędy młodej zieleni, skrzydła jej ulatują ku gwiazdom, lecz w następnej chwili opuszczają się smętnie pod wilgotne zarośla. Tęskni do przyszłości nieustannie, drżąc z obawy przed nią, w jej tajnych zakątkach gromadzi się wszystko, co ma nastąpić i odbywa ukrytą naradę, jakąby przybrać postać, jak wzrosnąć i rozwinąć się, nie zrzucając szaty tajemnicy.
Szemrze to wszystko, szepce, odzywa się nagłym krzykiem i równie nagle zapada w rozkoszne milczenie. Od pierwszego krzaku jałowca, do ostatniego drzewka leszczyny wszędzie odbywają się bez końca schadzki młodych uroczystych rzeczy, które żądne są zgłębienia własnej istoty, chciwe pocałunków wiatru i słońca, a wiecznie cofają się i drżą strwożone, ukrywając swoje oblicza. Zdawaćby się mogło, że duch wiosennego lasu przykłada ucho do ziemi, osłoniwszy je, niby muszlą, bladą dłonią, i nasłuchuje szeptu własnego życia. Oto leży, biały i giętki, z wilgotnem tęsknem okiem i, szepce: „Jakie mi dano znaczenie? Ach, jestem wszystkiem! Czy istnieje na świecie, coś, równie jak, ja, przedziwnego?... Och! jestem niczem, skrzydła moje ociężałe; ginę, konam!“
Gdy Tym, w towarzystwie szarej dziewczyny, opuściła „piekło“ na najwyższem piętrze domu, lica jej pałały, dłonie się zacisnęły. Nie powiedziała nic. Szara dziewczyna milczała również, robiła wrażenie ducha, który, skutkiem długotrwałego kąpania się w rzece rzeczywistości, pozbawiony swego ciała, pochyla się nad kimś, co przybył zanurzyć tylko głowę. Bystre spojrzenie Tym zauważyło ten wyraz i twarz jej pokraśniała bardziej jeszcze. Widziała też wzrok, jakim spojrzał młody żyd, gdy Marcin przyłączył się do nich we drzwiach.
„Teraz ma już dwie“, mówił ten wzrok „Młody pan używa sobie!“
Kolację podano w pokoju jej nowej towarzyszki — konserwy mięsne, sałatę z kartofli, gotowane śliwki i ginger ale. Marcin i szara dziewczyna rozmawiali, Tym jadła w milczeniu, ale, jakkolwiek oczy miała spuszczone na talerz, niemniej widziała każde spojrzenie, jakie zamienili, słyszała każde, wypowiedziane przez nich, słowo. Spojrzenia nie były znaczące, nie były też owe słowa szczególnie doniosłe, ile cały ton rozmowy wydawał się bardzo znamienny.
„On do mnie nigdy tak nie mówi,“ pomyślała.
Po kolacji wyszli na przechadzkę, ale przed bramą szara dziewczyna przycisnęła ramię Tymjany, pożegnała ją przelotnym pocałunkiem i powróciła na schody.
— Nie idziecie? — zawołał Marcin.
Głos jej dobiegł ich z góry:
— Nie, dzisiaj nie.
Odwrotną stroną dłoni Tym starła ślad pocałunku. I para kuzynów wmieszała się w ruch uliczny.
Wieczór był bardzo ciepły i duszny; najlżejszy powiewnie orzeźwiał zadymionego miasta. Mówiąc mało, wędrowali wśród zapadającego zmroku nieskończenie długiemi ulicami, skąd powrót do światła i ruchu Easton Road wydawał się powrotem do nieba. W pobliżu nowego mieszkania Tym odezwała się nareszcie:
— Po co się tak dręczyć? To wszystko jest jak okropna maszyna, która usiłuje nas zmiażdżyć; ludzie są, jak owady które palcem rozgniatamy na książce. Nienawidzę tego... Przeklinam to!
— Mogą wszakże równie dobrze być zdrowymi owadami, dopóki istnieją, — odparł Marcin.
Tym zwróciła się ku niema.
— Czuję, że nie będę spała tej nocy, Marcinie; sprowadź mi mój bicykl.
Marcin wpatrzył się w nią bacznie przy świetle lampy ulicznej.
All right, — rzekł, — pojadę z tobą.
Są, jak twierdzą moraliści, drogi, które prowadzą do piekła, ale droga, jaką dążyło dwoje młodych cyklistów około godziny jedenastej, prowadzi do Hampstead. Różnica w charakterze tych dwóch celów ujawniła się niebawem, albowiem gdy piekło zawdzięcza może swoje powstanie ludziom w ogóle, Hampstead został najwidoczniej utworzony przez wyższą klasę społeczną. Są tam drzewa i ogrody i, zamiast ciasnych przesmyków nieba, obwarowanych dachami domów i przyćmionych żółtemi oparami, unoszącemi się z nad świateł londyńskich, niebo rozpościera się niby wielki, drgający staw.
Od tego wału miejskiego, Spaniard’s Road, ciągną się na prawo i na lewo dwie równiny; zapach kwitnącej tarniny zakradł się na wzgórze; wschodzący księżyc zawisł na gałęzi jodłowej. Nad równiną królowały gwiazdy a czarne skrzydła snu rozpostarły się na polach — ciche, zaledwie oddychające, spoczywało olbrzymie ciało kraju. Ale na południu, gdzie leżało miasto, jego, nie znająca spokoju, głowa, — gwiazdy jakby pospadały i zasiały niezliczone bruzdy olbrzymiego szarego moczaru, a z ciemnych miazmatów ulic unosił się szmer, szept, niby dalekie wabienie jakiejś nieśmiertelnej tancerki, która zniewala ludzi do śledzenia ruchów jej powiewnej, roziskrzonej, czarnej zasłony i wirującej postaci. Niby pieśnią morza w muszli był szept tej czarownicy ruchu, wabiącej do siebie dusze ludzkie, ściągającej je w bezdeń, która nigdy nie zaznała spokoju.
Ponad parą młodych kuzynów, pomykających wzdłuż zbocza między miastem a wsią, płynęły zwolna trzy lekkie białe obłoki ku zachodowi, jak płyną znużone, wyczerpane ptaki morskie, zdala od lądu po ciemno-szafirowej, niezgłębionej toni morskiej.
Przez godzinę jechali oboje w milczeniu przed siebie.
— Czy zajechaliśmy już dość daleko? — spytał wreszcie Marcin.
Tym potrząsnęła głową. Długi, stromy pagórek za małą, w śnie pogrążoną, wioską, powstrzymał ich. Poza ciemnemi polami migotało w poświacie księżycowej blade pasmo wody. Tym zwróciła się ku tej wodzie.
— Gorąco mi, — rzekła; — chciałabym ochłodzić twarz. Zostań tutaj. Nie chodź za mną.
Zostawiła bicykl, przeszła przez furtkę w płocie i znikła między drzewami.
Marcin pozostał, oparty o płot. Zegar wiejski wybił pierwszą. Daleki krzyk sowy, która wyszła na żer, przeciął ciszę tej ostatniej nocy majowej. Księżyc, zaokrąglony do pełni, płynął spokojnie po błękitnej powierzchni nieba, niby wielki, zamknięty nenufar. A Marcin dostrzegał po przez drzewa stłoczoną w czarną plamę na brzegu stawu trzcinę, w kształcie sierpa. Dokoła niego jaśniały kwiaty majowe. Była to jedna z tych nocy, co zamieniają marzenie w rzeczywistość i rzeczywistość w marzenie.
„Księżycowe głupstwa i nic więcej!“ pomyślał młodzieniec, bo ta noc wniosła niepokój do jego serca.
A Tym nie wracała. Wołał jej, i wśród śmiertelnej, ciszy, jaka następowała po jego okrzykach, słyszał bicie własnego serca. Przeszedł przez furtkę. Nigdzie nie było jej widać. Dlaczego płata mu takiego figla?
Odwrócił się od wody między drzewami, gdzie unosiła się odurzająca woń kwiatów majowych.
„Nie należy nigdy niczego szukać!“ pomyślał i przestał nasłuchiwać.
Powietrze było takie spokojne, że liście niskiego krzaku, który muskał jego twarz, nie poruszały się wcale.
Naraz dobiegły go słabe dźwięki i skierował się w ich stronę. Pod drzewem bukowem byłby niemal przewrócił się przez Tymjanę, która leżała twarzą na ziemi. Serce młodego lekarza zabiło silniej z trwogi; ukląkł szybko przy niej. Postawą dziewczęcia, przytuloną do podłoża z suchych liści bukowych, wstrząsało gwałtowne łkanie. Drżała od stóp do głowy; zrzuciła kapelusz, a zapach jej włosów zlewał się z wonią nocy. Marcina ogarnęło takie samo uczucie, jakiego doznawał, gdy, chłopcem małym będąc, patrzył na królika, schwytanego w zatrzask. Dotknął jej ramienia. Usiadła, a przesuwając dłonią po oczach, krzyknęła;
— Odejdź! Och, odejdź!
Objął ją ramieniem i czekał. Minęło pięć minut. W powietrzu unosiło się lekkie drganie, gdyż blask księżyce znalazł otwór między ciemnemi liśćmi i spłynął na ziemię obok nich, srebrząc czarne cienie drzewa bukowego. Jakiś maleńki ptaszek, obudzony przez tych nieproszonych gości, zaczął ćwierkać i fruwać, lecz niebawem ucichł. Niesłychane zmieszanie ogarnęło Marcina, który znalazł się śród nocy tak dziwnie blisko młodego dziewczęcia.
„Biedne maleństwo!“ pomyślał; „bądź dla niej dobry, pociesz ją!“
Wszelką szorstkość opuściła go, a noc była taka przecudna! I nagle w sercu młodzieńca obudziła się świadomość — co było u niego rzadkie, gdyż nie był on, jak Hilary człowiekiem filozofującym, — że ona jest równie prawdziwa jak on, że i ona cierpi, żyje uczuciem i nadzieją, ale nie jego uczuciami i nadziejami tylko własnemi. Palce jego zaciskały się po przez cienką bluzkę dokoła jej ramienia. A dotknięcie tych palców miało większą wartość od jakichkolwiek słów, tak jak ta noc, przepojona poświatą księżycową, pełna marzeń, więcej była warta od tysiąca nocy trzeźwej rzeczywistości.
Tym uwolniła się w końcu od jego uścisku.
— Nie mogę, — łkała. — Nie jestem taka, za jaką mnie miałeś... jam do tego nie stworzona!
Drwiący uśmiech wykrzywił usta Marcina. A więc dlatego! Ale uśmiech niebawem znikł. Nie bije się tego co już jest powalony!
Głos Tymjany żalił się wśród ciszy.
— Myślałam, że będę mogła... ale ja muszę mieć dokoła rzeczy piękne. Nie znoszę takiego szarego, okropnego otoczenia. Nie jestem tamtą dziewczyną. Ja jestem... dy... dyletantką!
„Gdybym ją tak pocałował“ — pomyślał Marcin.
Padła znów na ziemię, wtulając twarz w ciemne liście bukowe. Księżyc popłynął dalej. Głos jej, słaby i stłumiony, odzywał się jakby z grobu pogrzebanej wiary
— Nie jestem zdolna do tej pracy. I nigdy nie będę. Zupełnie jak matka!
Ale dla Marcina istniał na razie tylko zapach jej włosów.
— Nie, — szepnął głos Tymjany, — martwa sztuka to jedyne dla mnie zajęcie... Jestem tylko... do niczego!
Siedzieli tak blisko siebie na ciemnym kobiercu z liści bukowych, że ciała ich stykały się i ogarnęło Marcina gorące pragnienie pochwycenia Tym w objęcia.
— Jestem samolubna! — zawodził złamany głos. — Przecież prawdę mówiąc, ci ludzie nic mnie nie obchodzą... a raczej o tyle tylko, te nie cierpię patrzeć na nich, bo tacy szkaradni!
Marcin położył dłoń na jej włosach. Gdyby się była cofnęła, pochwyciłby ją w objęcia, ale, instynktem wiedziona, nie drgnęła nawet. Ucichła tylko a to jej nagłe milczenie, osobliwe i wzruszające, zgasiło rozpłomienioną nagle żądzę Marcina. Objął Tymjanę ramieniem i podniósł ją, jak dziecko. i przez długi czas siedział, słuchając, z dziwnym, wymuszonym uśmiechem, jej zawodzenia nad utraconemi złudzeniami.
Świt zastał ich jeszcze siedzących i opartych o pień drzewa bukowego. Tym miała usta rozchylone; łzy oschły na jej śpiącej twarzy, przytulonej do ramienia Marcina, wpatrzonego w nią, z cieniem wymuszonego uśmiechu na ustach.
A po za szarą tonią, księżyc, w żółtym kapturze, jak znużony rozpustnik, zesuwał się na spoczynek między drzewami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.