Powszechne braterstwo/Rozdział XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIX.
Pojedynek.

Bianka nie widziała się z mężem po wspólnym powrocie z nad Okrągłego Stawu. Jadła obiad na mieście tego wieczora, a następnego ranka umyślnie unikała spotkania. Gdy zniesiono na dół rzeczy Hilarego i sprowadzono doróżkę, Bianka schroniła się do swojej sypialni. Niebawem dobiegł ją z korytarza odgłos jego kroków; zatrzymały się przed jej drzwiami. Zapukał. Nie odpowiedziała.
Zegnać się? Ależ to drwiny! Niech odjedzie bez słów. I, jakgdyby ta myśl wykradła się przez zamknięte drzwi, Bianka usłyszała oddalające się kroki. Poczem ujrzała jak szedł z głową spuszczoną do dorożki, jak pochylił się i pogłaskał Mirandę. Palące łzy napłynęły do jej oczu. Usłyszała turkot odjeżdżającej dorożki.
Serce jest jak twarz wschodniej kobiety — ciepła i płonąca pod licznemi zawojami i zasłonami. Za każdem świeżem dotknięciem ręki życia ujawnia się jakiś nowy kącik, jakieś ukryte zaokrąglenie czy zagięcie, tak że w końcu zobaczy je — a może też nie zobaczy nigdy, ten, którego jest własnością.
Gdy dorożka odjechała, w sercu Bianki zbudziło się poczucie czegoś nieodwołalnego a wraz z dotkliwym bólem splotło się, pełne goryczy, współczucie. Co się stanie z tą nieszczęsną dziewczyną teraz, kiedy on wyjechał? Czy upadnie już teraz zupełnie i stanie się w końcu jedną z tych biednych istot, której, jak postać w „Cieniu“, stoją pod słupem latarni ulicznych?
Pod wpływem tych myśli gorzkich, jak smak aloesu, zrodziło się w Biance gorące pragnienie czegoś łagodzącego, jakiejś pociechy, objawu dobroci, jakiegoś wyrazu współczucia dla bliźnich, które, jakkolwiek pełne rozdźwięku, niemniej istnieje, ukryte głęboko w piersi człowieczej. Ale nawet z tem tęsknem pragnieniem łączyła się chęć usprawiedliwienia siebie i dania dowodu, że może się wnieść ponad zazdrość.
Wyszła i skierowała kroki do mieszkania małej modelki.
Dziecko jakieś wpuściło ją do ciemnego korytarza, służącego za przedsionek. Mieszanina różnorodnych uczuć, jakie wrzały w piersi Bianki, gdy stała za drzwiami dziewczyny, nie ujawniły się na jej twarzy, która miała zwykły spokojny, napół drwiący, wyraz.
Głos małej modelki odezwał się zcicha:
— Proszę.
W pokoju panował nieład, jakgdyby niebawem miał być opuszczony. Kuferek, zamknięty i osznurowany, stał na środku podłogi; łóżko niepóołane, rozpościerało się w całej nędzy wypełzłych, kolorowych poszewek pościeli. Fajansowe przyrządy umywalni były odwrócone dnem do góry. Obok umywalni zaś, stała mała modelka w kapeluszu z purpurowemi różami i pawiem piórkiem — stała wylękła, bezradna, jak ktoś, który oczekiwał pocałunku a otrzymuje cios.
— A więc panienka się stąd wyprowadza? — spytali Bianka spokojnie.
— Tak, — szepnęła dziewczyna.
— Panięnka nie lubi tej dzielnicy? Zadaleko chodzić do zajęcia?
Mała modelka szepnęła ponownie;
— Tak.
Oczy Bianki wodziły zwolna po niebieskich okwieconych ścianach i rdzawych drzwiach — w dusznej atmosferze tego pokoju w nieładzie unosiła się natrętna woń piżma i fiołków, jakgdyby rozlano tu tanie perfumy, jako kadzidło ofiarne. Przed odrapanem lustrem stała pusta buteleczka.
— A czy panienka znalazła już nowe mieszkanie?
Mała modelka przysunęła się bliżej do okna. Na jej wylękłej, zdumionej twarzy zaczął się ujawniać wyraz podejrzliwej baczności.
Potrząsnęła głową.
— Nie wiem dokąd się przeniosę.
Jakgdyby zapragnęła nagle widzieć jaśniej, Blanka podniosła woalkę.
— Przyszłam, żeby panience powiedzieć, — rzekła, — że będę zawsze gotowa jej dopomódz.
Dziewczyna nie odpowiedziała, ale nagle wykradło się z pod jej czarnych rzęs spojrzenie na gościa. A spojrzenie to mówiło; „Czy ty możesz mi dopomódz? Ty? O nie; nie sądzę!“ A Bianka, jakby ukłóta do żywego tem spojrzeniem, rzekła ze śmiertelnym spokojem:
— Na mnie, oczywiście, spada ten obowiązek w zupełności, teraz, kiedy p. Dallison wyjechał zagranicę.
Mała modelka, na te słowa, drgnęła gwałtownie. Zdawało się, że strzała przebija jej białą szyję. Przez chwilę zdawało się, że padnie, ale chwyciwszy się parapetu u okna, utrzymała się na nogach. Oczy jej, jak ślepia zwierzęcia, dręczonego bólem, biegały tu i owdzie, poczem spoczęły osłupiałe na Biance. W tem spojrzeniu, które, jakby nic nie widziało, pełne śmiertelnego lęku i jakiegoś usilnego rozważania, — było coś niesamowitego. Stopniowo rumieńce powróciły na jej lica, zabarwiły się znów usta i oczy; widocznie wysnuła ze swych rozważań pomyślny wniosek.
I Bianka nagle zrozumiała. A więc to oznaczał zamknięty kuferek i nieład w pokoju. Jednak bierze ją ze sobą.
Śród wzburzenia, wywołanego tem odkryciem, wyrwało jej się tylko jedno słowo;
— Rozumiem!
Wystarczyło. Z oblicza dziewczyny znikł odrazu wszelki ślad udręczonego zamyślenia, rozjaśniło się, odmalowało się na niem poczucie winy, a potem posępny upór. Niechęć wzajemna, która od długich miesięcy istniała między niemi, ujawniła się teraz dobitnie. Duma Bianki nie mogła jej dłużej ukrywać, uległość dziewczyny nie zdołała jej dłużej osłaniać. Jak przeciwnicy w pojedynku stały naprzeciwko siebie z obu stron kuferka — ordynarnego polakierowanego na bronzowo, związanego sznurami, blaszanego kuferka. Bianka rzuciła spojrzenie na ten kuferek.
— Ty, — rzekła — i on? Cha, cha, cha, cha! Cha! cha! cha!
Wobec tego okrutnego śmiechu, wymowniejszego i boleśniejszego od setek rozpraw o różnicy klasowej, od tysiąca szyderczych słów — mała modelka nie mogła się ostać; usiadła na niskiem krześle w oknie, gdzie widocznie siedziała już poprzednio, wyglądając na ulicę. Ale, jak smak krwi podnieca psa, tak własny śmiech pozbawił Biankę panowania nad sobą.
— Cóż ty sobie wyobrażasz, dziewczyno, i dlaczego on ciebie zabiera? Przez litość jedynie! Nie dlatego, że będzie samotny. Samotny... Ale ty tego nie rozumiesz!
Mała modelka, chwiejąc się, stanęła znów na nogach. Twarz oblała się ciemnym rumieńcem.
— On mnie chce! — rzekła.
— Chce ciebie? Tak, jak chce obiadu. A jak zje... co potem? Nie, oczywiście, nie opuści cię nigdy; ma zbyt tkliwe sumienie. Ale ty uczepisz się jego szyi ot... tak!
Bianka podniosła ręce, objęła niemi szyję i ściągnęła ją powoli na dół, jak syrena ściąga swemi ramionami w głęię tonącego marynarza.
Mała modelka wyjąkała:
— Zrobię co on mi każę! Zrobię co on mi każę!
Bianka stała w milczeniu, wpatrzona w dziewczynę, której falujące łono i piórko pawie, której drobne, kurczowo zaciśnięte dłonie i woń, unosząca się z jej sukni — słowem wszystko uważała za dotkliwą obelgę.
— A ty myślisz, że on ci powie czego chce? Czy wyobrażasz sobie, że będzie umiał pozbyć się ciebie z całą brutalnością? Jemu będzie się zdawało, że ma obowiązek zatrzymania cię przy sobie, dopóki go nie porzucisz, co, jak przypuszczam, pewnego pięknego dnia nastąpi!
Dziewczyna opuściła ręce.
— Ja go nigdy nie porzucę... nigdy! — krzyknęła namiętnie.
— W takim razie, niech mu Bóg dopomoże — rzekła Bianka.
Źrenice uciekły z oczu małej modelki, które były teraz, jak dwa kwiaty cykorji, pozbawione czarnych ośrodków. Wszystko, co czuła w tej chwili, szukało z wysiłkiem ujścia przez te oczy; ale to, co poruszało jej duszę, było za głębokie dla słów, nie mogło przejść przez usta, zupełnie nie przywykłe do wyrażania uczuć. Mogła tylko wyjąkać:
— Ja nie... ja nie... ja chcę... — i przyciskać dłonie do piersi.
Bianka skrzywiła usta.
— Rozumiem; wyobrażasz sobie, że jesteś zdolna do poświęceaia. A więc masz teraz sposobność. Skorzystaj! — Wskazała osznurowany kuferek. — Teraz na ciebie pora; masz tylko zniknąć!
Mała modelka cofnęła się do okna.
— On mnie chce! — szeptała uporczywie — Ja wiem, że on mnie chce.
Bianka zagryzła usta do krwi.
— Twój zamiar poświęcenia się jest doskonały! — rzekła. — Jeżeli odejdziesz, on z, a miesiąc nie pomyśli już nawet o tobie.
Dziewczyna dławiła się. W ruchu jej rąk było coś takiego żałosnego, że Bianka się odwróciła. Przez kilka sekund stała wpatrzona w drzwi, poczem zwróciła się znów do dziewczyny z zapytaniem:
— No, i cóż?
Ale w twarzy dziewczyny zaszła zupełna zmiana. Chociaż zalana łzami, przyoblekła się teraz wyrazem tępego uporu.
Bianka zbliżyła się z pośpiechem do kuferka.
— Musisz! — rzekła. — Zabieraj to i odchodź!
Mała modelka nie ruszyła się z miejsca.
— A więc nie chcesz?
Gwałtowne drżenie wstrząsało postacią dziewczyny. Zwilżyła usta, usiłowała przemówić, nie zdołała, znów zwilżyła usta i tym razem szepnęła:
— Pójdę tylko... pójdę tylko... jak on mi każe!
Bianka roześmiała się.
— Zupełnie jak pies! — rzekła.
Ale dziewczyna zwróciła się nagle do okna. Usta miała rozchylone. Chwiała się i drżała, wobec tego, co ujrzała na ulicy. Wyglądała istotnie, jak wyżeł, który widzi, że jego pan nadchodzi. Bianka odczuła, że Hilary się zbliża. Wyszła na korytarz i otworzyła drzwi.
Hilary szedł po schodach, twarz miał taką wzburzoną, jak człowiek w gorączce, a na widok żony stanął i spojrzał jej prosto w twarz.
Bez drgnienia powieki, bez najlżejszego śladu wzruszenia, lub najmniejszej oznaki, że zauważyła jego obecność, Bianka minęła go i powoli wyszła z domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.