Powszechne braterstwo/Rozdział XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powszechne braterstwo |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc. |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna |
Tytuł orygin. | Fraternity |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hilary widocznie miał słuszność, gdy podejrzewał, że mała modelka skłamała, mówiąc, że spotkała Hughs’a, albowiem dopiero następnego dnia wczesnym rankiem troje ludzi dążyło długą drogą, prowadzącą od Wormwood Scrubs do Kensingtonu. Szli w milczeniu, nie dlatego, żeby nie mieli sobie nic do powiedzenia, ale dlatego, że serca ich były zanadto przepełnione; a szli gęsiego, zwyczajem ludzi z gminu — na przedzie Hughs; pani Hughs na lewo o kilka kroków dalej; a jeszcze kawałek dalej, też po lewej stronie, jej syn, Stanley. Nie widzieli nikogo po drodze, oprócz siebie, nikt też nie okazywał, że ich zauważył; ale wszystko troje, jakkolwiek tacy różnorodni, odmieniali w ducha z różnemi uczuciami, to samo słowo:
„Byłeś w więzieniu“
— Stanley, nie guzdraj się. Idź jak ojciec.
Chłopiec zrobił trzy przyśpieszone kroki, potem znów pozostał w tyle, a czarne oczy jego odpowiedziały: „Zrzędzisz na mnie, bo nie wiesz co masz mówić“. I, nie zmieniając gęsiego pochodu, trójka znów w milczeniu podążyła dalej.
W sercu szwaczki wątpliwość i obawa złączały się stopniowo w trwogę przed pierwszymi dźwiękami, jakie przejdą przez usta męża. O co zapyta? Jak ona odpowie? Czy będzie się awanturował, czy też przemówi rozsądnie? Czy zapomniał o tej dziewczynie, czy też bezbożne myśli nie opuszczały go nawet w domu smutku i milczenia? Czy zapyta gdzie dziecko? Czy da jej dobre słowo? Ale wśród trwogi nie opuszczało jej nieugięte postanowienie ¿nie puszczenia go, gdyby jeszcze o tem myślał, do tej dziewczyny“.
— Stanley, nie guzdraj się!
Gdy powtórzyła te słowa, Hughs odezwał się:
— Daj pokój chłopcu! Niedługo będziesz zrzędziła na małego!
Ochrypła i głucha, jak dźwięki, wydobywające się z wilgotnego sklepienia, była ta pierwsza przemowa.
Do oczu szwaczki napłynęły łzy.
— Nie będę już mogła, — wyjąkała. — Niema go.
Zęby Hughs’a zabłysły, jak zęby podrażnionego psa.
— Kto go zabrał? Gadaj mi zaraz!
Łzy staczały się po policzkach szwaczki. Nie mogła odpowiedzieć. Natomiast odezwał się cienki głosik jej syna:
— Baby umarł. Zakopaliśmy go w ziemi. Sam widziałem. P. Creed jechał razem ze mną w dorożce.
Białe plamy ukazały się nagle w kącikach ust Hughs’a. Przesunął odwróconą dłoń po ustach i rodzina szła dalej gęsiego...
„Westminister“ w wyszarzanej kurtce letniej — bo dzień był ciepły — stał już od pewnego czasu w drzwiach pani Budgen na parterze, przy Hound Street. Wiedząc, że Hughs miał być uwolniony tego dnia wczesnym rankiem, stary kamerdyner, z właściwą mu przezornością i rozwagą, tak rozumował:
„Nie będę mógł uleżyć w łóżku, nie będę miał spokoju, dopóki się nie dowiem, czy ten ordynus nie zechce znów ze mną zacząć. Odwlekanie niema celu. Nie chcę, żeby przychodził dopiero do mojego pokoju i napadał na mnie, starego. Wolę zaczekać na niego w sieni. Kulawa pozwoli mi. Nie będę jej przeszkadzał. Już ona mnie obroni, gdy by on się na mnie rzucił. Ja się jego nie boję.“
Ale, w miarę, jak upływały minuty oczekiwania, stary język jego, jak język psa, który spodziewa się kary, ukazywał się coraz częściej, zwilżając zaciśnięte, bezbarwne usta.
„To są skutki zadawania się z żołnierzami,“ myślał, „i z takim gminnym człowiekiem. Powinienem był się wyprowadzić. Nie zdziwiłbym się, gdyby mnie zapytał gdzie ta młoda dziewczyna; stracił dobre imię i robotę i wszystko przez swoje romanse!“
Przypatrywał się pani Budgen, jej szerokiej twarzy i szarym oczach, w których nie zagasł bynajmniej blask energji życiowej; sprzątała z trudnością pokoje, przyczem dla wypoczynku opierała się o komodę, taką zapełnioną porcelanowemi filiżankami i psami, jak pagórek muchomorami.
— Powiedziałam mojemu Karolowi, — rzekła, — żeby się trzymał zdaleka od Hughs’a. Taki, to wraca kolczasty, jak jeż, i zaczyna kłótnię, jak tylko kogo zobaczy.
„Ach Boże,“ pomyślał Creed, „jaka ona spokojna“.
Ale, dbały o swoją godność, odparł:
— Czekam tutaj, żeby wyjaśnić sytuację. Czy pani sądzi, że on odrazu napadnie na mnie takim wczesnym rankiem?
Kulawa kobieta wzruszyła ramionami.
— Pewnie już zalał potrochu robaka, — rzekł, — przed powrotem do domu. Przeziębiają oni sobie tam zawsze żołądek, nieboracy!
Serce starego kamerdynera zakołatało tak, że je odczuł w krtani. Podniósł drżącą rękę do ust, jakgdyby zbierając siły.
— O tak, — rzekł, — powinienem był wymówić i zabrać swoje rzeczy; ale żal mi było tej biednej kobiety, to tak, jakgdybym ją uderzył, kiedy już upadła. Przytem ja nie chcę się wyprowadzić. Nie mam nikogo, coby się mną zajął; a ta kobieta reperuje moje ubranie. Ach Boże, tak; ona pracy nie żałuje... Zresztą, to taka drobnostka!
Kulawa kobieta, utykając; opuściła miejsce odpoczynku i zaczęła słać łóżko, przyczem zmarszczyła czoła, jak zwykle przy robocie, która nadwerężała skurczone mięśnie jej nogi.
— Jeśli nie dopomożesz sąsiadowi, sąsiad nie dopomoże tobie, — rzekła sentencjonalnie.
Creed, milcząc, skierował na nią oczy w żelaznej obwódce okularów. Rozważał może jaki był jego stosunek do Hughs’a w świetle tej uwagi.
— Byłem na pogrzebie jego dziecka — rzekł w końcu. — Och Boże, już jest.
Rodzina Hughs’ów stała istotnie we drzwiach.
Mądrość życiowa „Westministra“ ujawniła się jasno, w ciągu następnych kilku sekund.
„Muszę utrzymać się przy życiu i w zdrowiu“, mówiły jego oczy, „to bardzo ważne dla mnie. Wiem jakiego rodzaju z ciebie człowiek, ale teraz, skoro tu jesteś, niema sensu, żebym się ciebie bał. Muszę jakoś dać sobie z tobą radę. Oho, tak; pilnuj swoich spraw i daj mi pokój z temi swojemi głupstwami, nie chcę nic wiedzieć, bo ja tego nie wytrzymam. Ojoj, napewno!“
Grube krople potu wystąpiły mu na, pokryte czerwonemi plamami, czoło; z zaciśniętemi ustami i wytężonym wzrokiem czekał na to, co powie uwolniony więzień.
Hughs, którego twarz nabrała w więzieniu bladej, szarawo białej cery, i którego czarne oczy, jakby cofnęły się w głąb czaszki, wolno zmierzył wzrokiem starca od głowy do stóp. W końcu zdjął czapkę, ukazując krótko ostrzyżoną głowę.
— To wy, dziadku — rzekł, — nawarzyliście mi tego piwa, ale nie mam do was żalu. Pójdźcie na górę i wypijcie z nami filiżankę herbaty.
Odwrócił się i zaczął iść po schodach, a za nim szła żona i syn. Oddychając ciężko Stary kamerdyner również, wszedł na schody.
W pokoju na drugiem piętrze, gdzie nie było już niemowlęcia, sztokfisz na stole dokładał wszelkich starań, żeby wyglądać świeżo; dokoła były kroniki chleba — na talerzach, kawałek masła w rynience, imbryk do herbaty, brunatny cukier w misce, a obok siebie stary dzbanuszek sinego mleka i, do połowy pusta, butelka czerwonego octu. Przy jednym talerzu leżał pęk goździków i lewkonji na brudnym obrusie, jakgdyby upuścił je i o nich zapomniał bożek rmiłości. Orzeźwiający ich zapach unosił się nad innemi woniami. Stary kamerdyner utkwił z nich wzrok.
„Kupiła to, biedactwo, chcąc mu przypomnieć dawne dni“ myślał. „Pewnie miała takie same kwiaty w dniu ślubu!“
Ponieważ ta poetyczna myśl zdziwiła jego samego przeto zwrócił się do małego chłopca i rzekł:
— To będzie dla ciebie pamiątkowy dzień jak podrośniesz.
I, nie mówiąc już słowa, wszyscy zasiedli do stołu. Jedli w milczeniu a stary kamerdyner myślał: „Ten sztokfisz nie jest taki, jak należy; ale herbata doskonała. A on nic nie je; rozsądniejszy niż przypuszczałem. Kto to będzie chciał zadawać się z nim teraz!“
Oczy jego powędrowały na miejsce, z którego zabrano bagnet i spoczęły na obrazie Narodzin.
„Pozwólcie maluczkim przyjść do Mnie“ myślał, „i nie zabraniajcie. „Będzie kontent, jak usłyszy, że dwie dorożki jechały za pogrzebem.“
I, czekając na odpowiednią sposobność, odchrząknął w przygotowaniu do przemowy. Ale, wobec niewzruszonego milczenia rodziny, nie mógł wydobyć żadnego dźwięku z krtani. Skończywszy pić herbatę, wstał, cały drżący. Wszystko, co zamierzał powiedzieć, wirowało w jego mózgu.
„Bardzo się cieszę, że was widzę. Mam nadzieję, że jesteście w dobrem zdrowiu w obecnej chwili. Nie chcę dłużej przeszkadzać. Wszyscy musimy kiedyś umrzeć.“
Wszelako to wszystko pozostało niewypowiedziane. Uczyniwszy nieokreślony ruch wychudłą ręką, skierował się słabym ale spokojnym krokiem do drzwi. Gdy był już prawie u wyjścia uczynił ostateczny wysiłek.
— Nie powiem nic, — rzekł; — to byłoby zbyteczne! Życzę wszystkiego dobrego i do widzenia.
Za drzwiami zatrzymał się chwilkę, poczem chwycił za poręcz.
„Chociaż siedzi tak spokojnie, nie poprawili go tam“ myślał. „Te jego oczy!.. jak on patrzy!“ Schodził powoli, pełen jakiegoś głębokiego zdumienia „Miałem o nim fałszywe wyobrażenie; był zawsze nieszkodliwą istotą ludzką. Wszyscy mamy swoje przesądy, miałem o nim fałszywe wyobrażenie. Rozdarli mu serce między sobą — tak, napewno.
Cisza w pokoju trwała dalej po jego odejściu. A, gdy chłopiec poszedł do szkoły, Hughs wstał, położył się na łóżku i spoczywał bez ruchu, — twarz odwrócił do ściany, głowę objął rękami, chcąc ją podeprzeć. Szwaczka, krzątając się pocichu w pokoju, przerywała od czasu do czasu pracę i spoglądała na męża. Gdyby ją był skrzyczał, gdyby był skrzyczał wszystkich, nie przelękłaby się tak, jak tego zupełnego milczenia, które przechodziło jej pojęcie, było to jakby milczenie człowieka, który, rzucony przez morze o skałę, zawisł tam strzaskany. Cała niewyraźna, dręcząca ją teraz, gdy dziecka nie stało, tęsknota za czerni bliskiem w tem szarem życiu, pragnienie przekroczenia nieprzebytej zapory, oddzielającej ją od świata, wzbierały w jej sercu i zbuntowaną falą rozbijały się o wał milczenia i oporu.
Dwa czy trzy razy zawołała nań nieśmiało po imieniu, lub zrobiła obojętną uwagę. Nie odpowiedział, jakgdyby w istocie leżał na łóżku tylko cień człowieka. Niesprawiedliwość tego milczenia była dla niej wprost straszna. Nie jestże jego żoną? Czyż nie urodziła mu pięciorga dzieci i nie mordowała się, żeby go odciągnąć od tej dziewczyny? Czy to jej wina, że zatruwała mu życie zazdrością i zamieniła je na piekło, jak wykrzykiwał owego ranka, zanim się rzucił na nią i został odstawiony“? On jest „jej“. Miała do tego prawo — więcej nawet, to był jej obowiązek!
A on ciągle leżał w milczeniu. Z wąskiej ulicy, na której ruch był niewielki, unosiły się w duszne, niezdrowe powietrze, wołania handlarza jarzyn i odległy świst. Na gzemsie, pod dachem, kilka wróbli świegotało bez przerwy. Mały, szary kot zakradł się do pokoju i, skulony w progu, utkwił ślepie w talerzu z resztkami ryby. Szwaczka pochyliła głowę nad kwiatami na stole; nie mogąc dłużej znieść tajemniczości tego milczenia, płakała. Ale ciemna postać na łóżku zacisnęła tylko silniej ręce dokoła głowy, jakgdyby coś w niej zmartwiało i zamarło, coś czego mowa ludzka nie jest w stanie wyrazić.
Szary kociak, prześlizgnął się po podłodze, zatopił pazury w resztce ryby i zaciągnął ją pod łóżko.