Prawda starowieku/Koniec opryszkom

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„KONIEC OPRYSZKOM”

Siedzieli wszyscy na wołoskim brzegu ukryci w gęstwinie młododrzewiu. W dole pod kiczerką rozpościerały się lśniące od rosy łąki, całe różowe od kwiecia, jakie tam latem bywa. Zaglądali z gęstwiny ku ledskiemu bokowi. Ciekawi byli, czy posiepaki i wojsko zjawią się gdzieś tam, na skałach sokolskich. Sami wyglądali wcale dziwacznie, bo na wybrudzone w katowni, porwane, zakrwawione i zagnojone koszule, poubierali swe rzeczy złożone w wartowni: świetne kaftanki czerwone ze złotymi guzikami, nowe kożuchy, serdaki, torby potężne wybijane mosiądzem i białe manty czerwienią i złotem wyszywane. W torbach znaleźli fłojery.
Gdy patrzyli ku skałom sokolskim, ten i ów zapytał Dmytra, czy mają tu cicho siedzieć — bo może rozkaże niespodzianie napaść na pogoń — czy też mogą palić watry i hałasować. Dmytro pozwolił palić watry, pozwolił grać na fłojerach. Tak odpoczywali, kurząc fajki, gwarząc i probując fłojery. W końcu wrócił Kudil z dwoma końmi objuczonymi złotem. Tyle wziął złota z bukowinki Wasylukowej, ile mógł na dwa konie naładować. Gdzieś wysoko przebrnął Białą Rzekę i poprzecznymi płajami idąc wołoskim bokiem, dotarł aż do towarzystwa.
I wtedy Dmytryk kazał rozdzielić między stu pięćdziesięciu ludzi, wyzwolonych przezeń z katowni, owo złoto. Nakazał im rozejść się po świecie, czy chatę jaką pobudować sobie, i osiąść, choćby gdzieś wśród puszczy, na wołoskim boku.
Gdy wszyscy jednym głosem wołali, by nowe towarzystwo złożyć, by Dmytro dalej watażkował, by jeszcze raz wypędzić mandatorię, a potem hulać, wojować, powiedział wtedy słowa pamiętne, które przekazał Andrijko.
— Koniec opryszkom! To wam powiedziałem po wypędzeniu zdrajcy Pletienia. I tę właśnie odpowiedź miałem dla ciebie, ojcze Klamie, w nocy wtedy, kiedyś nam powiastował o Pyłypku. Ale niedobry czas był o tym mówić. Powiem teraz. Odtąd już tacy chyba opryszkować będą, co z babskich kleci dukaty ciągnąć będą. I coraz gorsi, co nawet biały grosz z berbenic zaczną wyskrobywać. Nie wasze to, nie junackie dzieło. Każdy rodzaj musi mieć jakieś miejsce na świecie. Dograny musi być do świata jak struny w cymbałach, musi być potrzebny. Tak jak jest w puszczy między zwierzyną, tak samo między ludźmi, tak też i z rodem naszym, junackim.
Po cóż było junactwo, po cóż byliśmy my? Aby towarzystwo zebrać, aby na cały świat górskich ludzi rozszerzyć towarzystwo, aby stąd dalej słobodę rozkrzewić. Dziś już tego junacy nie zrobią, zrobić nie potrafią. Raz tylko jedno szczęście nam się otworzyło, jak jedne są narodziny człowiecze. I raz zjawił się czarownik wielki, stary cesarz, co miał światu odkryć słobodę naszą, to ziele rzadkie a ważne, jak przekazał Graf, wysłannik cesarski. Raz tylko zagadki, jak święte pismo, wskazały nam drogę. Słoboda stara zatonęła, nowy czarownik się nie zjawi. A cóż wart ten świat bez słobody? My dzieci Wierchowiny, my tylko słobody wojakami być możem. Będą szumieć te bukowinki, albo je wytną, rody gazdowskie rozkwitać będą, albo je wdepczą w ziemię. Ale już nie nasz, nie junacki stan.
Słoboda tu będzie zawsze, tak myślicie? Ale chyba dla siebie każdy, dla siebie każdy gazdyk, dla siebie i zdrajca. Co pagórek to inna ustanowa, inne prawo. I dlatego to mandatorski porządek wszędzie będzie górą... Koniec opryszkom!
Dlatego to, bratczyki pyszni, rozwiązuję wasze ręce od przysięgi gromowej. Niech i On rozwiąże was, ten Świątek, co mnie na watażka gromem nakarbował... Ale czy pójdziecie wojować, czy gazdować w obce kraje, to jedno prawo ma do was wasz watażko, a sam Świątek gromowy groźbą wam to nakazuje: biedaków oszczędzajcie, krzywdy się bójcie, za grzech to miejcie, by pracę niszczyć. —
Zadumali się junacy, słysząc tę przemowę, niektórzy płakali jak małe dzieci. Jeden tylko Kudil gromko się odezwał — a przecież Kudil mało kiedy mówił:
— Nie składałem ja żadnej przysięgi — pamiętasz to Dmytryku? — jeno słowo puszczowe, strzeleckie postawiłem. Słowo to życie, nie możesz matce swej wrócić życia. Słowo moje zostaje z tobą, Dmytryku.
Czekali jeszcze na Hrycia Bahàna, a tymczasem Dmytryk po dawnemu im powiastował:
— Posłuchajcie — tak mówił — jaki sen miał mój Lelio. Tego dnia mi go opowiedział, kiedy wróciłem ostatni raz z Kremienicy, kiedy ostrzegła mnie strzelba. Ukazał mu się we śnie, przyleciał doń stary dziad-sęp, król wichrowy. Gołą miał sępią szyję i wielki, łysy łeb, wiankiem włosów białych otoczony. Białe długie włosy, jak grzywa spływały mu na szyję. Nos w dziób zagięty. Kiedy złożył skrzydła, zakrywały całe ciało i wlokły się po ziemi. Zuchwałymi ptasimi oczyma spoglądał długo na ojca. Potem wziął mnie w swoje skrzydła i uniósł ku wschodowi.
— Patrzajcie, jak ten ptak-wicher rozbija obłoki. Jak gęsi rozproszone lecą gdzieś. Taka i nasza dola, nasza droga. Taka to nauka wichrowa.
Na świecie wypogodziło się już całkiem. Porozbijane i porozdzierane przez wicher chmury płynęły ku wschodowi.
Wrócił w końcu z Hołów, wcale powolnym krokiem, Hrycio Bahàn. Widoczne było, jak niechętnie rozstał się ze swą chatą. Lecz kiedy trochę tylko odpoczął, zaraz, bez zwłoki, co prędzej chciał napaść na katownię:
— Podpalić, rozsadzić katownię, pohulać w mieście wśród południa, tak jak się śpiewa. — — Tak mu się zachciewało.
Uśmiechał się Dmytro, uśmiechali się wszyscy smętnie, wspominając sławetną wyprawę na latawcach falowych, wspominając wszystkie dawne swe boje. Dawał Dmytryk i Hryciowi złoto, złota niemało, ale Hrycio nie chciał brać.
— Zarobić trzeba, bratczyku! oto ci sztuka brać gotowe skarby! to nie po gazdowsku. Gdy żyć zwyczajnie nie dają ci, nie dają hodować krów i cielątek, to trzeba zarobić, ale samemu, po opryszkowsku! jak te nasze rody dawne. Jak opryszek to opryszek! Ja idę, a wy jak chcecie — tak mówił Hrycio Bahàn. I choć jak najmniej wyglądał na watażka, niejednego z towarzystwa wzięła chętka powrócić do życia lasowego.
A Dmytro dodał jeszcze na pociechę:
— Miną kiedyś te wszystkie mandatory, urzędy, pod płotem zgniją, rozleci się w proch ich prawo urzędowe, rozsypie się niewola, sama z siebie. I u nas i wszędzie. Bo przetrwa pamięć o słobodzie, o starej prawdzie — przetrwa pieśń.
Tymczasem zanim postanowili, czy na nowo z Hryciem dobrowolnie zebrać towarzystwo, czy rozejść się już, siedzieli tam przy watrze. Wiedzieli, że Dmytro wszystko rozumie najlepiej, jednak gdy z chat ich wygnali, żal było rozchodzić się, żal porzucać stare towarzystwo. Ale cóż to za towarzystwo bez tego watażka?
Dmytro nic już nie mówił, tylko grał na fłojerze. I inni próbowali fłojer do wtóru. Mimo woli zgodziła się, spłynęła się jedna fłojera z drugą. Grał Kudil, grał Czuprej i Stary Klam i także pan Oświęcimski i najmłodszy z nich Martyszczuk. Z dawnych towarzyszy brakło tylko Łyzuna, którego, gdy padł od kuli puszkarskiej, dobrzy ludzie gdzieś tam przy płaju w lesie, nad Prosicznym pochowali. Grały wszystkie fłojery chórem, ile ich tam było. A gdy Kudil wpadł na nutę, zwaną doboszową, Dmytro żegnając się z krajem rodzonym i z towarzystwem, wspomniał pieśń, którą sobie podczas pierwszego zimowania w samotni na Babie Lodowej wyśpiewywał. Odłożył fłojerę, zaśpiewał pieśń o umieraniu Doboszowym.

Siedzi sokół na topoli
I pieśń śpiewa nie po woli,
Bo ma skrzydła ogorzałe,
Nóżki ranne, rozbolałe.

W Czarnohorze, w połoninie
Leży Dobosz na pustyni,
Porąbany, postrzelany,
A krew spływa z ciężkiej rany.

To waterkę bujną żarzy,
I waterką grzeje rany,
To o wodzie zimnej marzy,
O ochłodzie śni źródlanej.

Ej, sokole, bracie siwy,
Choć ty nie bądź mi zdradliwy,
Poleć, fruń mi do matuli,
Niech przybędzie, niech utuli.

Z dala zakwil żałobneńko:
Wyjdź z chatynki stara neńko,
Przynieś wody mu lodowej
Z tej krynicy, z tej kiedrowej.

I mateńka doń przybywa:
„Synku, gdzież twa trzoda siwa?
Gdzie twe wielkie stada synu?
Tak bez gazdy marnie zginą.“

— „Ach mateńko — niewierniczko!
Trzody karmi połonina.
Wodą ochłodź chore liczko.
Serce ochłodź twego syna.”

Ej, sokole, bracie siwy,
Choć ty nie bądź mi zdradliwy.
Poleć, poleć do mej miłej
Niech przyniesie wody żywej. —

I dziewczyna doń przybywa,
I ochładza rączką lice.
„Ot tu, luby, woda żywa
Z Doboszowej twej krynicy.“

Skroń gorącą mu otuli,
Łzami chłodzi skroń kochanka.
„Któraż ciebie boli ranka?
Od topora, czy od kuli?

Czy szeroka — porąbana?
Czy głęboka — postrzelana?“

„Ach, źródełko ty, kryniczko,
Chłodzisz serce, chłodzisz liczko.
Bolą — duszko rany obie,
Ostrzem tnie ta myśl o grobie,

Głębiej myśl o braciach boli,
Co zostaną tu w niewoli — —
— I w niewoli i w niedoli...

W Czarnohorze, w połoninie
Leży Dobosz na pustyni.
Porąbany, postrzelany.
A krew spływa z ciężkiej rany...

Umilkły fłojery. Skończyła się pieśń. Wezbrany Czeremosz grał dalej swą dumę starą.
Tak to po raz ostatni to ostatnie, sławne towarzystwo się zebrało. Tak słuchało piosenki watażka, chrześniaczka gromowego. I tak się rozeszło. Z bólem, z niechęcią, jak członki ciała przy śmierci człowieka, żegnają się ze sobą, rozłączają się i rozpadają.


∗             ∗

Potem już tylko słuchy luźne dochodziły o losie junaków.
Przez czas jakiś kręcili się jeszcze Dmytro wraz z Kudilem i Czuprejem nad samą granicą. Może, mimo wszystko, czekali na nowe patenty cesarskie, na wieści o zagadkach...
Nocami wstawały zagadki z papierowego więzienia, wymykały się i przychodziły do Dmytra. Zaglądały przez plecy, trącały z lekka piersiami bujnymi, szeptały coś i znikały. Dmytro budził się, wpatrywał w ciemność.
Wkrótce już powszechnie było wiadomo o śmierci starego cesarza. O zagadkach słuch zaginął. Nikt nawet nie starał się dojść, gdzie zakopane, czy pogrzebane. Chłopczyna cesarski — tak opowiadano — zastraszony przez urzędy, ani pisnąć nie śmiał o zagadkach. Całymi dniami i nocami podpisywał i pieczętował papiery, niczym ten zasuszony ciuciureusz kucki. Niepotrzebnie miejsce święte zasiadał. Tak marnowało się cesarskie dziedzictwo.
W Tureczczinie z początku Dmytro, Kudil i Czuprej odszukali wojsko kozackie, co tam się schroniło pod opiekę tureckiego cesarza. Wstąpili do wojska kozackiego, kozacy przyjęli ich jak swoich.
Bahàn i stary Klam nowe towarzystwo opryszkowskie zebrali i buszowali na wołoskim boku. I kto wie, którędy jeszcze. Stary Klam zatęsknił jednak za krajem, wrócił do chaty. Wkrótce potem pojmali go posiepaki i roztrzęśli mu kości na torturach. Bahàn zaś przez całych lat trzydzieści opryszkował światami. Jak wyszedł wtedy, tak przez lat trzydzieści ani razu w chacie się nie pokazał.
O Dmytrze słychać było potem, że jakaś wdowa, księżna wołoska, czy turecka, w nim się rozkochała. Nakazała popom tureckim uczyć go pisania i wiary tureckiej. Ale nie taki był Dmytro, żeby między tą popownią swoje zapomnieć. Ciekaw był zawsze nowości wszelakiej, jednak co dnia, po chrześcijańsku, do słoneczka rodowego modły wznosił. Co dnia wieczorem spoglądał ku zachodniej stronie, ku Hołowom, dokąd wędrowało sobie słoneczko. Marzył o starym Sztefanku, Leliu jedynym, człowieku, jakiemu równego nie było na świecie — z boleścią w sercu wspominał Ołenkę, dziewczynę, jakiej równej nie było na świecie.
Z czasem stał się mocarzem wielkim, baszą został, cesarza tureckiego watażkiem. Kudila i Czupreja zawsze miał przy sobie. Słychać, że wielkie rody pańskie od niego tam pochodzą, na Tureczczinie, czy w ziemi wołoskiej.
Zawsze chował Dmytro w sercu myśl o kraju swoim. Którędy wędrował, jak wojował przeciw wszystkim mocarzom o słobodę, czy w tureckich krajach, czy na Ukrainie, czy na Rabskim brzegu,[1] czy na pustyni — to już jest inna, osobna opowieść.
Gdy umarła turecka pani, porzucił wojowanie. Nie wiadomo jak się to stało, że Dmytro wraz z towarzyszami zechcieli zostać czerńcami i już się Dmytro o to układał ze starszyzną monasterską. Jednak mnisi, gdy zobaczyli Czupreja, przestraszyli się troszkę, i odradzali im, że to nie dla nich chleb monasterski. Zatem opodal klasztoru osiedli, wszyscy trzej na wielkiej górze, co pośród morza sterczy. Oczyszczali serca radością nabożną, wnikali w pismo światowe, tak jak niegdyś młody żydowski pobratym objawił Dmytrowi. Raz na rok, na święto wiosenne wypatrywali na wodach skorupek i pisanek, co miały przypłynąć z daleka z rodzonych gór. Czasem jeszcze Dmytrowi przyśniły się zagadki, jak gwiazdy gorejące nad ojczystym krajem. Opowiadał o tym pobratymom.
I więcej nie było słuchu o junakach.
Po latach trzydziestu, kiedy zmieniły się czasy, wrócił Bahàn do chaty. Dzieciaki, które w kołysce lub na piecu zostawił, dawno się już pożeniły, wnuki zastał w chacie dorodne. Białowłosy, zgarbiony, lecz tęgi chodził po bukowinkach, wspominał. Opowiadał wnukom o junakach, o Wasyluku — bez lęku — choć wciąż go sąsiedzi ostrzegali, choć go straszyli puszkarami i żandarmami. Niektórzy mówili, że to Wasyluk wpakował Hrycia w całą tę biedę, co trwała lat trzydzieści, a Bahànowi i do głowy nie przyszło winić Dmytra. Dużo przebył Bahàn, po różnych krajach się tułał, niejednego człowieka życia pozbawił. Serce zahartował — jak opryszek. A przecież łzy mu się kręciły, gdy wchodził do bukowinki Wasylukowej. Chował się do dziupła, śpiewał sam sobie, rozbitym, starczym głosem:

Ileż było, Wasyluku, twego towarzystwa — — —

Przez niego do naszych czasów doszły te wszystkie wieści.


∗             ∗

O końcu życia Dmytra opowiadał Andrijko niejasno, skąpo: Tam nad morzem, na skale, w klasztorze zachorował Dmytryk w młodym jeszcze wieku. Serce go rozbolało i umarł. Nie było żałoby, ani płaczu, rodzice już nie żyli, a ludzie na Hołowach dowiedzieli się o tym później. Tylko pieśń tu zaleciała.

Tak to kończył swą gawędę ten pyszny Andrijko:

— Gdy umarł Dmytryk, dusza jego była tak lekka, że leciała prosto z tureckiego kraju tutaj, ku Synyciom, ku furtce niebieskiej. Stamtąd — a jak, nie wasza to sprawa! — Dzieciątko Boże na rączkach, co je w nocy zobaczyłbyś na niebie, jak świecą zornicznie, uniosło go ku niebu, ku gwiazdom. Ale tam wysoko, przy bramie tej, na schodach niebieskich sprzeciwili się obaj starcy surowi, Piotr, Paweł, aby Dmytryk od razu wszedł do dworów niebieskich. Bo sam ulepił przecież kukłę, sam ściągnął na mandatora strzały słonkowe. I choćby mandator zasłużył na to, aby psy go rozerwały i ptaki rozdziobały, nie może dusza taka, która w sobie śmierć hoduje, która tak czarów i mocy słonkowej używa, zasiadać na dworcu niebieskim. Nie może wędrować sobie z cerkwy do cerkwy świecącej, z gwiazdy na gwiazdę, jako pątnik niebieski, ze skrzypcami i cymbałami złotymi. O tamtych psiołupów na Bukowcu zabitych nie pogniewali się świątkowie. Tylko o tego psa wściekłego zrobili sprawę. Niech za to sobie Dmytro na schodach niebieskich przesiaduje. Niech czeka, aż tam Kudil z fłojerą przyleci. Dość mu będzie tymczasem. — Przyzwoliło na to Dzieciątko. I sam Dmytro to uznał. Wcale nie miał tego za ujmę dla honoru swego, by na schodach niebieskich pobyć i poczekać.
Bo czyż wy myślicie gazdowie chrzczeni, że takie schody niebieskie to tak nic sobie? Tak jakbyś w dworze w Krzyworówni, czy w Stanisławowie marzł tam na schodach, czy na ganku, czekając aż państwo z łaski wyjdzie? Nie! to jest wielka krasa, tajemnica wielka.
W dół ku najwyższym górom schodzą te ogromne schody-ogrody. Pośród puchu śnieżystego tak się idzie ciągle, w puchu iskrzącym się ciągle się brodzi. Słońce ciągle świeci tam, nocy nie ma. Drzewa, krzaki i krzewy puszyste pozawijały się w ten śnieg, kąpią się w nim. Ale nie śnieg to, to kwiaty, co z dworów niebieskich spływają, z nieba modrego lecą, a grają wszystkie razem jak szklane dzwoneczki. Gdy w taki zagajnik zajdziesz, puchy i zawoje śnieżyste drzew zakryją ci wszystko. Te schody nie strome, broń Boże! Każdy stopień to ganek z białego, świecącego kamienia, tak szeroki, że prawie końca nie widać. A wśród ogrodów, wśród śniegu tego, tysiące ptaszków: czerwone, modre i srebrne. Uwijają się, świegocą, albo naradzają się, gwarzą szczęśliwie. Hej, i pustują, zabawiają się, nabywają się, ile mogą.
Siedzi sobie tam Dmytryk. Wśród kwiatów ma łoże, chodzi po tych gankach, ogrodach, kwieciem zawianych, ile chce, jak niegdyś po Babie Lodowej.
Upodobał sobie Dmytryk te schody niebieskie. W dół spogląda ku Rachmańskiej krainie. I w dal — ku rodzonej Wierchowinie zielonej.
To jest wielka krasa, wielka tajemnica. —
Nawet ja nie mógłbym wiedzieć tego, sam z siebie, choć mądry taki jestem, jak widzicie. — —
Ale przecież nic jeszcze nie rzekłem — prędko i ostro dodał Andrijko, oglądając każdego ze słuchaczy badawczo i podejrzliwie. — Nie jestem gaduła jakiś. Wiem, że każde słowo dla innego ucha przeznaczone. Dość już wam będzie!
Skończone dzieje słobody. Koniec opryszkom. Koniec! —





  1. Arabskim.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.