<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


HAJDUKI

Kiedy już przyprowadzono do Kut Czupreja, Kudila i starców Szkindów, widać było, że się nie wydostaną. Naokoło, na carynkach biwakowało wojsko, sami madiarscy i niemieccy żołnierze, z którymi nie można się było dogadać. Wszędzie po górach przy watrach siedzieli gazdowie, zegnani z wielu wsi do ścigania opryszków i pilnowania płajów pod przewodnictwem strzelców i żandarmów. Ścieżkę cłową patrolowali na koniach strzelcy wraz z białymi dragonami. Późną nocą właśnie przyprowadzono Kudila i Czupreja, którzy widzieli całe to pogotowie i teraz opowiadali towarzyszom.
Znajdzie się może gdzieś taki człowiek, który wielu przyjaciół pozyskał wśród ludzi statecznych, ale gdy przyszła pierwsza błaha próba, nadzieja wykłuła się ze skorupy nieświadomości na to, aby od razu zatchnąć się i zmrozić lodowatym zimnem małoduszności. Taki, słuchając tych opowieści, może znaleźć choć tę pociechę, że pośród ludzi lasowych, nazwanych rozbójnikami, brak chwiejnych i dwuznacznych, tak mało zdrajców, wiernych tak wielu. Tę pociechę, że są jeszcze ludzie z lepszej gliny od statecznych.
Z początku byli więźniowie dzień i drugi wszyscy razem, w jednej przestronnej, ale niemal ciemnej piwnicy, związani i zakuci w kajdany, lecz nie przykuci do ściany ani do podłogi. Tyle było choć dobrego, że przez niezbyt wysoko umieszczone okienko szło świeże, chłodne powietrze z sadu. Nie wiedzieli jednak, czy ich nazajutrz będą sądzić i wieszać, czy też naprzód męczyć i trzymać w katowni. Prawo szubieniczne! Żywo i gwarno zrobiło się w tej piwnicy. Jak płomień gasnący jeszcze raz wybucha jasnością, tak głowy ich i serca jeszcze raz zawrzały i zakotłowały. Całe towarzystwo hałasowało, ciągle alarmując tym straże i żołnierzy. Nagadali się tej nocy jakby przed końcem świata. A jednak o Ołence nikt nie wspomniał. Oszczędzali swego watażka. Po co mieli rany jego urażać.
— Oho — śmiał się i żartował Czuprej, choć był pokaleczony i pobity z niedawnego zmagania się z puszkarami, że ledwie mógł się podnieść. — Przysiadło nas. Potop przyszedł na nas. Wygubią nas jak te ptaszki-jednorogie, co były przed Noem. Już nawet na rozpłodek z rodu tego nie zostało.
I stary Klam leżał zmęczony, pobity. Podniósł się. Mówił powoli:
— Śmiałyś ty, Czuprejku, tak, nie ma co mówić, ale jeszcze durneńki. Pępek swój widzisz. Oni nam nic nie zrobią. Rodowi naszemu końca nie masz. To, że nas kilku jutro może powieszą? Oto ci ważność. He? Ale nasz ród róść będzie wciąż w górę jak ten las. Nastanie jeszcze inny, Doboszowy porządek.
Rozgadał się Klam tej nocy. Zawszeć on taki się robił rozmowny podczas niebezpieczeństwa. Opowiadał, jak Pyłypka wieszali. Klam sam to widział. I tak powiastował w piwnicy:
— Pyłypko był rodem z Kosmacza. Jakiś panek zabrał mu siostrę, potem sprzedał ją, czy oddał komu innemu. Pyłypko chciał się mścić. Ale panek usłyszał pogróżki i oddał go w kamasze, do wojska. Pyłypko uciekł z wojska i zabił panka, przybiwszy go do ściany. Potem jeszcze niemało grabił. Zabijał, tak po prostu. Toporem rąbał i ścinał naokoło. Delikatności takich jak Dmytryk i sumienia, co prawda nie znał, ani mądrości głębokiej nie miał. Ale i tak godny był człek. I pieśń to zaświadcza. Śpiewają o nim:

Ony jeho ta hubyty za toporec jasnyj.
A lude sy diwowały, jekij że wyn krasnyj.
Tak lude sy diwowały, jekij wyn choroszyj.
A pany sy cziudowały kilko u neho hroszej.

— Ej, ha — przerwał Czuprej — słuchajcie uważnie, bratczyki. My do tej szubienicy jeszcze nie całkiem praktykowani. To może już jutro nam się przyda jak dobra szkoła.
— To widzisz tak — powiada stary Klam sapiąc — śmierć śmiechu jest warta jak i życie samo. Straszna tylko temu, kto patrzy. Może smutno i ciężko umierać w chacie, na łóżku, staremu, schorowanemu, a tu płacz naokoło, a tu w chacie dzieci. Skaranie boże! Ale na szubienicy, haj!
Ten co patrzy, tak się stracha: „Ojojoj, Boże, Boże, jakby to było, gdybym ja teraz tam stał pod tą linewką.“ — A to puste dumanie! Bo takiego, co tam się gapi i stracha, na pewno nie powieszą. Wieszają takich jak my. I mnie niech jutro powieszą, a święty Eliasz w niebie mnie zapyta: Hajże, Klamie! cóż? Chcesz być wojakiem, i jeszcze raz być powieszonym? To mu powiem: Ej-ha! dawajże świątku jasny ta wszechwiedzący choć dziesięć razy być junakiem. I niech mnie ciągle wieszają, jak tylko mogą.
Tak i ten Pyłypko. Mówię wam: inny człowiek do ślubu idzie, a jest mu trochę markotno czy nijako. Niby to, że na całe życie. A Pyłypko koło szubienicy gwarzy sobie, uśmiecha się, z katem żartuje i lulkę kurzy. Bo tak się umówił z całym swoim towarzystwem, że którego mają naprzód powiesić, ten lulkę wykurzy i poda drugiemu.
Stoi tak Pyłypko wystrojony, pyszny, taki świecący, że sam pan katek z lubością nań patrzy i jakoś mu trochę pochlebia. Ogląda sobie Pyłypko ludzi naokoło. A tu każdy przerażony, blady. Myśli widać Pyłypko: biedny naród. I dalej dym z fajki wypuszcza. Ale nie spieszy się nic. I pan katek jakoś się nie spieszy, bo widzi, że tamten się nie boi. Ludzie dzwonią zębami. Żołnierze jeden na drugiego patrzą, karabiny im ciążą. Pocą się, skrzywieni jacyś, jakby ich wszystkich brzuch bolał. Jeden tylko młodziaczek różowy, żołnierzyna wyprostowany, stoi jak smereka i patrzy ostro. Widać że junak, jak nasze junaki. Tymczasem któryś tam z tych brzuchatych panków, ten co to wielki, śmierdzący papier w rękach trzyma, daje znak. Chce coś mówić, ale sam chrząka, łyka słowa i dławi się słowem. Co chwila pot wyciera.
— Sczeźnij, biedo kaluchata!! Czego się trzęsiesz?! Ciebie nie powieszą. Medal swój dostaniesz.
Pan katek stanisławowski, wcale grzeczny człeczek, ale cóż? Widzi, że tamten grubas tak papierem macha. Już i sam zapraszać zaczyna Pyłypka. Koło katka dwóch takich ot psiołupników, co mu pomagać mają. Tęgie chłopygi, ale prędzej to jakieś wieprze niż ludzie. Mordy niemrawe, zamazane, bezzębne.
— No, Pyłypku! proszę panie watażku, kończcie fajkę. Do roboty, panowie naglą...
Pan katek malutki, stary, pomarszczony, z nosem długim, mruży oczy jak kot, fartuch ma czerwony, wytarty. A Pyłypko ogromny, wystrzelisty. I młody, młodziutki! Pas na nim błyszczący, nabity gwoździami. Patrzy z góry na katka. Od śmiechu się wstrząsa, dym puszcza gęsty, uspakaja go:
— Nicziò, nicziò, panie katek, szubieniczka cierpliwa, nie ucieknie. I na panów poczeka. Stara ona babunia, a nas wszystkich przebędzie. — Zagląda wreszcie powoli do fajki Pyłypko. Woła towarzysza Miszka: Haj, pobratymie! Czasu biedaki nie mają, trzeba kończyć fajkę. — Odprowadza tedy Miszko wolno Pyłypka aż do szubienicy, a kiedy wstępuje na drabinkę Pyłypko, podaje fajkę Miszkowi. Rozgarnia raz jeszcze jasne włosy Pyłypko, patrzy prosto na ludzi śmiałymi, siwymi oczyma. Raz jeszcze zapatrzył się Pyłypko daleko, gdzieś bardzo daleko. Uśmiechnął się czemuś. Już koło niego katek z chytrym licem, jak golarz usłużny majstruje. I już wypalona ta lulka, nie ma Pyłypka. Któryś tam ochnął w tej czeredzie. Jakaś młoda baba krzyknęła: Ne daj Hospody!
I dalej teraz pali fajkę Miszko. Nogi rozkracza szeroko, bary ma jak sam Hołowacz. Włosy jasne, takie jasne aż białe, a dym puszcza jak z komina. Już zaraz i Miszko uspokoił się. I choć nie było drugiego takiego pięknego jak Pyłypko, każdy z nich palił tę lulkę z honorem, spokojnie oddawał następnemu. Z katkiem każdy z nich gwarzył uprzejmie, bez złości, jak sam watażko. A kiedy ostatni z tego towarzystwa wypalił fajkę — rzucił ją w tłum, krzyknął: A no, chrześcijanie, podpalcie nią tych brzuchaczy!
Powiadają, że na pamiątkę Pyłypka i tej fajki ludzie tam na podgórzu koszulę wstążką czerwoną spinają. Jeden patrzy na drugiego, widzi: czerwona wstążka jest. Nic nie mówią, rozumieją się.
Niejeden dziwował się wtedy, co tam tak Pyłypko daleko widział i czemu się uśmiechał. A ja — powiadam wam — wiedziałem. To było jesienią. Czasem tak jesienią późną Czarnohora przyprószy się śniegiem, dolinami ciepło i sucho, a kiedy zajdzie słońce, księżyc wzejdzie i chmury się podniosą, z daleka widać zaśnieżone skały, berda i chmury. Jakby widma, wojska wielitów pancerne. Ot, takie miał widzenie Pyłypko. Temu się uśmiechnął szczęśliwie...
To znaczy, że nasz ród junacki, z wielitów krwi, róść będzie. I cóż tam jedna szubienica...
Widzisz, Dmytryku, nawet i ten Pyłypko, choć nikogo nie oszczędzał, choć zabić było mu tyle jakby splunąć, dobrze wiedział to. Był dzieckiem słobody.
Ale ja, ot tak, już w tej furdydze na powiastuna się wypraktykuję, a ty nam nic nie powiesz, Dmytryku?
Czekali wszyscy. Dmytryk milczał długo. Ważył coś w myślach. Powiedział w końcu:
— Udałe powiastowanie twe, Klamku. Na Kamieniu Pisanym by je wykarbować — i dodał: — Bądźcie spokojni. Jeśli żyje cesarz, w drodze już patenta, w drodze pomoc. A jeśli nie, to chociażbym dobył molfarskich sposobów najbardziej krzepkich i ostrych — takich od których pękają głowy, a samemu molfarowi schnie język, schną płuca, jakby od madryganu — wezmę na siebie to wszystko, a wyzwolę was. A kiedy — da Bóg — wyjdziemy stąd zdrowo, powiem wam i o rodzie naszym.


∗             ∗

Trzeciego ranka straże wyciągały więźniów po jednym z piwnicy. Jednak nie odprowadzono ich od razu do katowni. Mandator urządził całe przedstawienie, by Kuty widziały buntowników i rozbójników w kajdanach. Małymi gromadkami przeprowadzano ich przez całe miasteczko na widowisko, na ukaz, jak powiadali ludzie. Mandator stał daleko, lubował się. Powiadał tak do Brnatzika: mamy tu leśny zwierzyniec, fajny! nie gorszy niż sam najjaśniejszy cesarz ma we Wiedniu. Po jarmarkach warto by to pokazywać. Można by i za pieniądze — rechotał zwycięsko mandator. Kuccy posiepaki, ilu ich tam było, a było ich jak chwoi ta listowia, podziwiali za porządkiem Dmytra, Kudila i pana Oświęcimskiego. Na tę okazję, zbiegli się i ludzie kuccy, wszyscy gęby rozdziawiali, gdy w biały dzień zobaczyli słynnego Czupreja. Dzwoniąc kajdanami, jak gdyby ostrogami i retizami, stąpał tak olbrzym, zdawało się, że ziemia drżała. Mimo woli wykrzyknął ten i ów kucki człowiek: „gdzieżeś się uchował, łeginiu wielikański, czymżeś się wyhodował!“ Dzwoniąc groźnie kajdanami, zaśpiewał im Czuprej starą pieśń:

Czarnohora nie chleb rodzi, nie jarą pszenicę,
A hoduje łeginyków serem i żętycą.

Choć tak w kajdanach szedł, choć otoczony był strażą, strachu im nasypało, gdy usłyszeli dziką pieśń.
Wreszcie zaprowadzono ich do nowej katowni. Katownia była drewniana, izby i cele poodgradzane nie bardzo szczelnymi ścianami. W górze umieszczone były długie zakratowane, wąskie okna bez szyb. Uwięzionych zrazu umieszczono w dużej piwnicy, przykuwając bądź do ścian, bądź do podłogi. Tylko Dmytra, Czupreja, Klama zapakowano do osobnych cel.

Wychylając nos poza ciasny, odcięty od świata zakątek górski, dodać musimy do opowiadania Andrijka swoje trzy grosze, z różnych moszenek powyciągane.
W Kutach rozkazodawcą z ramienia gubernii i dysponentem katowni był nowy mandator, którego nazwaliśmy — Brnek. Pieśń powiada o nim nieżyczliwie: „Brnek czech nimeckij, taj leckoji wiry.“
Brnek był niegdyś majorem od bombierów i saperów. Popadł w niełaskę i za to przeniesiono go w dzikie przestrzenie nowo okupowanej Czerwonej Rusi, nazwanej odtąd Halicją albo Galicją. Z początku Brnek był komisarzem uzdrowieńczym od cholery. W tym czasie budował — może pierwsze w naszych miasteczkach — ustępy. Później praktykował w krajsamtach, wybierając rekrutów, tłumiąc bunty urojone i prawdziwe. Mianowany mandatorem górskim po okresie słobody, nie wiadomo, czy przez gorliwość starał się odzyskać łaskę wysokich władz, czy też znienawidził ten przeklęty kraj, będący dla niego miejscem zesłania. Jako mandator zapisał się od razu zgłoskami krwawymi. Chciał poskromić anarchię i swobodę górską, a zasłynął, nie tyle jako prześladowca buntowników, ile raczej ludzi niewinnych, schwytanych i uwięzionych przypadkowo. Wszystko po to zapewne, by nauczyć ten dziecinny i swawolny lud, co to jest państwowość, co znaczy państwo. Był pierwszym z szeregu srogich nauczycieli. I jeszcze jedno słowo poznały wtedy całe góry (nawet dzieci w kołyskach), słowo co dotąd napawa je przerażeniem: uspokojenie czyli pacyfikacja. Pomocnikiem i wykonawcą rozkazów Brneka był wysłużony żandarm, sławny wówczas Brnatzik, zwany Kostjem, czarny, suchy, ponury, wcielenie okrutnego posłuszeństwa. Od lat używano go jako nastawnika w katowniach. Wieść mówiła, że stał się już tak zacięty i tępy, iż nic innego nawet nie potrafiłby wykonać, oprócz męczenia i torturowania ludzi. Brnek i Brnatzik! to były dwie pochodnie, które w radosnym pochodzie wiodły okupacyjną, silną władzę w kraje okupowane. Przywiodły ją i na Wierchowinę. Jak słońce i księżyc, jak rękojeść i ostrze, jak drzewce i sztandar — jak szubienica i pętla — maszerowali razem ci chorążowie silnej a oświeconej władzy państwowej, Brnek i Brnatzik!
Podług tak zwanej „Czarnej Księgi“, za dawnych polskich czasów, w sądzie mieszczańskim w Stanisławowie, w tak zwanym „sekwestrze“, pierwsze badanie opryszków było dobrowolne, a drugie dopiero opierało się na torturach. Jest stwierdzone, że nawet ci opryszki, którym dobrowolne badanie po wypuszczeniu z ciemnicy rozwiązywało języki, na torturach milczeli zapamiętale. Jednak te tortury w „sekwestrze“, te tak zwane „konfesaty korporalne", były legalne, niemal biurokratyczne. Mistrz katowski, niemłody, flegmatyczny urzędnik, poza tym — jak opowiadano — zajmujący się ogrodnictwem, miał dokładne wskazówki i przepisy, ile razy ma naciągać kości, ile razy przypiekać boki. I to wszystko. Poza tym nie miał wcale wysokiego wyobrażenia o swej misji, ani nie był przejęty państwowymi sprawami. Jedyną troską jego musiało być, jak wynika z aktów, że żona jego „nie unikała potajemnych konferencyj“ z żołnierzami. W sekwestrze nikomu nie przychodziło do głowy bić lub znieważać opryszków. Także uzasadnienia wyroków, przez sekwestr wydawanych, są biurokratyczne, niezgrabne, tu i ówdzie same usprawiedliwiają i tłomaczą rozwlekle konieczność srogich kar.
Co innego było wówczas w Kutach, gdzie pionier nowego państwa, mandator, mając tak potężne ramię, jakim był dlań Kostj, od razu na miejsce przestarzałych, biurokratycznych tortur, wprowadził już w owe odległe czasy wolną inicjatywę, poczucie misji, gorliwość i osobistą zawziętość w torturowaniu. A może był entuzjastą tortur? Może wierzył, że tak ugruntuje nową państwowość, a nawet cywilizację, lub chęć do pracy na dzikich i rozbójniczych ziemiach okupowanych?
Od razu niemal wszystkich ludzi przykuwano leżąco do podłogi. Była to pozycja zasadnicza. Godne pamięci, że nie opryszków, czy byłych opryszków, najsrożej torturowano, lecz właśnie ludzi niewinnych, przypadkowo pojmanych, albo takich, od których chciano się dowiedzieć całej prawdy o opryszkach. Miał swój, swoisty rozumek główny mistrz katowni, wiedział dobrze, że opryszki nic nie wydadzą. Wiedział, że katowanie nie bardzo bezpieczne dla samych oprawców, i że dlatego robili to niechętnie. Wiedział, kogo bić można, a zatem trzeba. Codziennie sam Kostj bił harapem drucianym, od którego od razu pękała skóra, codziennie walono pałkami, a niesfornym poprawiano czasami te lekcje uderzeniami obuchem topora. Ale najwymyślniejszą torturą, która na długie lata weszła do inwentarza władz pacyfikacyjnych, było tak zwane jabłuszko, nazwane później jeszcze, jak Andrijko przekazuje, ostatnim ogniwem. Kostj sam pokazywał z początku, znalazł pomocników pojętnych i dokładnych. Od dawna byli w Kutach (co może związane z handlem skórami) liczni łupiskóry, a także psiołupy-oprawcy, tak zwani „obłupikotiuhy“. — Człowieka zwijano w kłębek tak, że stawał się okrągły jak jabłuszko. Ręce związywano z przodu, a potem łokcie ściągano liną z tyłu aż się zeszły. Związywano tak łokcie, nogi zaś wsadzano przez plecy na szyję i związywano. Tak zwiniętego „w jabłuszko“ człowieka przykuwano do podłogi. Nieraz jeszcze wsadzano serdak wąskim rękawem na głowę, że człowiek ledwie mógł oddychać. —
I dalej, trzymajmy się tego, co opowiadał Andrijko.
Z początku posiepaki kuccy próbowali zaprowadzić dla nowych więźniów egzecyrkę wojskową. Zapowiedzieli, że będą gwizdkami komenderować, a na te znaki więźniowie winni kłaść się albo wstawać. Ale hou! hou! to nie katownie naszych czasów, gdzie po kazamatach ludzi przerażonych, gwizdkami jak psy uczono i ćwiczono. Kto ból ma za nic, a bicia się nie boi, i może jeszcze jego się boją, takim nie będą komenderować posiepaki ani kuckie hycle, choćby państwowe. Musiano od razu rozpocząć od mocniejszego wina, sięgnąć od razu do mąk surowszych.
Przed katowaniem i po katowaniu przyprowadzano więźniów do protokołu, albo przychodził do cel sam justicjarjus, jak go wówczas zwano ciuciureusz. Bez przerwy przyprowadzano z wszystkich wsi świadków do protokołu i od razu między słobodnym ludem rozeszły się w najdalsze zakątki wieści o nowej katowni, o prawie szubienicznym.
Dużo było posiepaków obrzydliwych, na których wspomnienie później spluwali i żegnali się górscy ludzie. Ale najśmieszniejszy chyba był, znany wszystkim z protokołu, stary ciuciureusz. Po lewej ręce górę papieru miał, tak opowiadano, aż strach brał, a po prawej ręce kilka kart. Dniami i nocami ciął pióra gęsie, cięgiem skrzypiały pióra, on smarował wciąż a smarował, a ta góra papieru z lewej strony nie umniejszała się. To jakby piekielna kara jaka. Nie przepisać mu, nieszczęśnikowi, tego całego stosu papierów do końca życia, ani chyba na tamtym świecie.
Mandator, wojskowa osoba, od razu jądra zamierzał wyszarpnąć buntowi, wyrwać z korzeniem na zawsze. Dlatego sięgnął po Dmytra. Ten hołowski knieź, który przechwala się pobratymstwem z cesarzem (włosy stawały dęba mandatorowi), ten czarownik, od którego groźby nieuchwytne płyną — to zbój zwyczajny, który napada na karawany, wiozące ziarno w czasie głodu! To było przemądre oskarżenie mandatorskie. Spodziewał się zyskać świadków na wszystko. Kwiatkowski tak go zapewniał. A on cudów spodziewał się po Kwiatkowskim.
Przymusowo sprowadzono i przesłuchano niezliczonych świadków. Okazało się, że Dmytra otacza powszechna życzliwość, współczucie, a nawet podziw, że wszyscy go mają za pobratyma cesarskiego. Nikt nic przeciw niemu nie chciał świadczyć, prócz jednego Kwiatkowskiego. Żałował może bombier Brnek, że tak szczupła nowa katownia w Kutach, że nie rozporządza całą siecią katowni w górach. Cóż za nędzna pacyfikacja?! Oprócz starszyzny dawnych opryszków niewielu więcej niż stu gazdów, znanych, jako bardziej niezależnych, bądź z tych, którzy chadzali dawniej na tołoki opryszkowskie i gardłowali za słobodą, bądź nawet przypadkowo spotkanych, siedziało w podziemiach kuckich po pamiętnej obławie. A głośne to już było, że nikogo nie schwytano z watahy Tomaniuków, których niby to szukano. Gdy nie dało się tak urządzić, by męczyć całą ludność górską, postanowił przynajmniej tych pojmanych za wszystkich pouczyć. Kostjowi nie trzeba było dużo mówić.
Naprzód z wielką paradą zabierali się do Dmytra posiepaki. Do małej katowni wszedł sam mandator, główny żandarm Kostj i stary, wyschły ciuciureusz z całym orszakiem strażników. Dmytro siedział na wąziutkim stołku, przykuty łańcuchem za jedną nogę do ściany. Nie wstał, gdy weszli. Mandator, zakrywając lice papierami, ogłosił:
— Dmytrze — Ponepaleku, zwany Wasylukowym, vulgo knieziu, laboriose dóbr cesarskich! Dawne winy darował ci patent majestatu, teraz na nowo oskarżony jesteś: o napad na karawanę z żywnością w czasie głodu! To jedna szubienica. Ponadto winien jesteś obrazy majestatu, że podajesz się za pobratyma cesarskiego, kniezia górskiego, przysięgi odbierasz należne Majestatowi, podatki, daniny ściągasz, Jego własność. To druga szubienica. Ponadto — przewracał kartki mandator, zerknął na Dmytra — jesteś winien, że roje zbierasz, dawne towarzystwo rozbójnicze, o słobodzie głosisz wieści, o zagadkach słobodnych innych niż nasze cesarskie. Zagadkami narody buntujesz, świat wywracasz. To trzecia szubienica. Przeze mnie, wysłannika cesarskiego, daruje ci Najjaśniejszy Pan życie — które odtąd przepędzisz w więzieniu — daruje, jeśli odwołasz te brechnie i plotki. Oto jest pismo, które masz zaświadczyć pod przysięgą: ja Dmytro, syn Stefana, Ponepalek, laboriosus Dóbr cesarskich, przysięgam, że nigdy u cesarza nie byłem, pobratymstwa z Majestatem nie ważyłem się zawierać. Zrzekam się uzurpacji, zagadek i słobody. —
Podał papier Dmytrowi, Dmytro przeglądnął pismo, po czym upuścił je na ziemię. Milczał długo. Podniósł głowę, wstał, zaśmiał się, uderzył jasnymi oczyma w posiepaków. Czekali w naprężeniu. Mówił głosem tak donośnym, że słychać go było w całej katowni i aż na podwórzu.
— Mandatorze nie z łaski cesarskiej, chyba z łaski takich jak ty sam posiepaków! Winny jesteś, depcesz słowo cesarskie jak śmiecie. Korzystasz z choroby pana cesarza. Zamiast rozbójników i rozbijaków, chwytasz, napadasz zdradliwie przyjaciół cesarskich. Zatajasz rozkazy i znaki cesarskie. Coście zrobili z zagadkami? Co z cudzoziemskim Grafem? — krzyczał Dmytro.
Gdy tylko zasłyszał mandator o zagadkach i o Grafie, zamachał rękami, zatupał nogami, poczerwieniał, wyłupiły mu się oczy, wylazły na wierzch. I tak się wił, jakby go kto węgierskim sposobem na haku ostrym, przez tułów przebitym, powiesił. Zawrzeszczał z rozpaczą: Milczeć!
Dmytro mówił dalej spokojnie:
— Ile szubienic ci patrzy, nie moja to sprawa, lecz katów. Nie będę im chleba zabierał. To ci powiadam i wy słuchajcie wszyscy. Zadzierasz się ze mną, molfarem? chcesz zwady? Dzień jutrzejszy dosięgnie cię. — Odwrócił się do ściany, szeptał coś, wznosząc oczy.
Na skinienie mandatora strażnicy zamknęli drzwi i jeszcze mocniej związali więźnia. Nikt go jednak nie poszturkiwał, nikt nie śmiał go trącić.
Z kolei przyszli do pana Oświęcimskiego. Żandarm Brnatzik pytał go dość grzecznie, bo wiedziano, że jest szlachcicem: Herr Polack! cóż to i waćpan należysz do zbójeckiej bandy Wasyluka? — Pan Oświęcimski przekrzywił jeszcze bardziej twarz w uśmiechu wzgardliwym: Łżesz, psia chamska podlizo — wycedził, i huknął na żandarma — Zbrechałeś, nie należę, lecz cześć mam należeć, do świetnego rycerstwa, do towarzystwa i bractwa junackiego pana Dmytra, kniezia górskiego.
Wtedy i pana Oświęcimskiego zamknięto do małej, ciasnej piwniczki, ale nie przywiązywano go do podłogi.
Od reszty więźniów starali się wymusić zeznanie, że Dmytro nakazał napad na Wołochów i że wciąż bluźni cesarzowi.
Gdy próbowano dopytywać Kudila, ten nie wstawał wcale, nie odzywał się, nawet głowy nie odwrócił. Przykuto go do podłogi.
Martyszczuka, że był najmłodszy, męczyli najdłużej. Myśleli, że od niego przynajmniej wydobędą, co im potrzeba było. Martyszyna jedno tylko wykrzykiwał: Zabijcie mnie prędzej, bo ja was potem pozabijam!
W innych celach lano także więźniom smołę gorącą na brzuch i na stopy. Tak też męczono Czupreja. Pytał go sam mandator, czy nie ma przecież czegoś do powiedzenia, bo potem pożałuje. Czuprej odpowiadał jakby niezmiernie chętnie i wesoło: Mam ważną rzecz! Abyście nas wszyscy za porządkiem w tyłki całowali. I pocieszcie się, jeśli Dobosz warzony w solance przygrywał pankom na fłojerze, to i my możemy się pomęczyć. I jak ci zaczniemy przygrywać... — Ciasno, bardzo ciaśniutko związano i przykuto do podłogi watażka Czupreja za tę wesołość. Klam nie znał żartów, rzucił się z kajdanami na mandatora. Pokaleczono go w czasie obezwładniania i zwinięto w jabłuszko. I innych ludzi słabszych i mniej znacznych zwinięto w jabłuszko. Raz jeszcze przyszli do celi Dmytra z powrozami, łańcuchami i skałuszami, jak gdyby z groźbą, że go przykują do podłogi. Gdy zobaczył Dmytro mandatora, zaczął śmiać się głośno.
— Czemu się śmiejesz? — zapytał Brnek.
— Powiem ci, skoro pytasz — odpowiedział Dmytro. — Pomyślałem sobie, mandatorze, jak ty będziesz wyglądać z brzuchem w jabłuszko zwiniętym. Strach twój także warto zobaczyć — długo i przenikliwie patrzał na mandatora.
Kostj potrząsnął harapem, ale nie dotknął więźnia. Mandatorem dreszcz wstrząsnął, kazał hajdukom opuścić celę i sam wyszedł. Po odejściu Brneka z celi, Dmytro przykuty za jedną rękę i jedną nogę, dziwną się zajął robotą. Zgartywał z podłogi błoto pozostałe z butów mandatora, uzbierał tak sporą grudę, plunął na nią i zaczął ją miesić w rękach.
A gdy oddalili się posiepaki, cała katownia zagrzmiała pieśnią taneczną. W kajdanach śpiewali wojacy, synowie Wierchowiny.

Hoj, Huki my Huki!
Krokiem — rysim skokiem!
Rozwalim, strzaskamy
Lody, skały, tamy,
Hoj! wałem-przegonem —


∗             ∗

Pięćdziesięciu sześciu ludzi zwinięto w kłębek pamiętnego wieczoru. Oprócz Dmytra i pana Oświęcimskiego wszystkich prawie przykuto do podłogi. Mandator pilnował tego osobiście, Brnatzikowi z ożywienia błysk jakiś dziwny na twarzy zaświtał. Dla dodania otuchy mandator wciąż biegał do swego mieszkania, by łyknąć sobie gorzałki, którą już w owe czasy odbierano przemytnikom.
Dla uwięzionych, przed kilku dniami jeszcze słobodnych i hardych Hołowców, zaczęła się dola nowa, jakby sen jakiś w gorączce. Któż mógł wiedzieć, jak długo tak żyć będzie do podłogi przykuty, albo zwinięty w jabłuszko. Stara pieśń o mandatorach, którą przekazał Andrijko, groźnie zapowiadała:

Oj, na dobre uczysz!
Po sim nedil do pomostu
Prykowanych muczysz.

Ślad to widoczny, że śledztwo w mandatorii trwało co najmniej siedem tygodni i tak długo co najmniej trzymano ludzi przykutych do podłogi. Tym razem miało być inaczej.
Gdy jęki związanych na ostatnie ogniwo, wycie bitych chłopów i wrzaski przerażonych wyrostków dochodziły jeszcze z katowni, major-bombier siedział w swoim pokoju w szlafroku i palił długą fajkę. Delektował się fajką, uśmiechał się do drewnianej, rzeźbionej berbeniczki, w której była wódka-przemycanka, dozwolona tylko dla samego mandatora. Było już późno. Pękaty mandator, wpadając w słodkie znużenie, spoglądał z podziwem i rozczuleniem na wiszący na ścianie duży portret jego cesarza i władcy. Cesarz groźnym wzrokiem spoglądał z portretu i mimo woli wspomnienia dawnych grzeszków, rozpalone wzrokiem cesarskim, zaczęły tlić w głowie mandatora. Nie mógł spojrzeć w oczy cesarzowi. Dla zdławienia niemiłych myśli zaczął przemawiać półgłosem:
— Najjaśniejszy Józefie — widzisz, co ja dla ciebie wyrabiam? źle mówię? Aha — to dla Państwa, taki twój rozkaz, tak się to teraz nazywa — Etátsrezon! — krzyknął głośno i wstał. Wyobrażenia zaczęły się mieszać z rzeczywistością.
Dla uspokojenia siebie samego próbował mandator przemawiać poufale i cicho:
— Gardzisz tym ludzkim plemieniem? Mierzi cię to bydlę? A lubisz je wyszukać — ha? Aby splunąć — co? Ach, za to nam każesz wywąchiwać! Wszyściutko dla Państwa — znów krzyknął mandator — etátsrezon!
Cesarz milczał. Brnek zrobił się dziwnie niespokojny.
— Odezwij się! nie milcz tak straszliwie. Bo mogę pomyśleć — —
Skurczył się Brnek i zerwał się. Dreszcz nim wstrząsnął. Otulił się lepiej w szlafrok, bo pomyślał, co by się z nim mogło stać, gdyby się jeszcze więcej rozgniewał cesarz. Brrr! A przecież on Brnek jest tylko grubym, biednym poczciwcem. No cóż? kapinkę tej pociechy z berbeniczki. Tak, tak, ten Brnatzik — to fe...
— A ja ci jestem oddany całym, całym — zaraz, ale czym? Majestacie, milczący majestacie!
Rozczulony, nie patrząc w oczy cesarskie, z tchem zapartym przez uczucie strachliwego oddania, sapiąc wdrapał się na stół, a choć brzuch mu przeszkadzał, przytulił się do ściany, chcąc obłapić portret Najjaśniejszego Pana. Nagle dotknęło go groźne spojrzenie. Jak gromem rażony stoczył się ze stołu.
— Milczący majestat! A on śmiał pchać się ze swym brzuchem, tulić się do majestatu? Taki zeń żołnierz? — Znów głowę spuścił, nie patrzył w oczy pańskie. W pośpiechu alarmowym znów łyknął kieliszek przemycanej. Nie wiedział, czy klęknąć, czy stuknąć łbem o podłogę. Jakiś krótki, przeraźliwy jęk od strony katowni oprzytomnił go na chwilkę. Poprawił znów kieliszkiem. Wpadł w końcu na właściwy pomysł. — Obrócić obraz! Przeprosić! Pocałować z odwrotnej strony! To może dogodzi cesarzowi. To będzie na pewno po jego myśli — — tej — jakże tam? Państwowej... Etats...
Przypasawszy swój pałasz oficerski, z paradnym, białym kutasem, wdrapał się ma stół, sapiąc, stękając. A odwróciwszy portret Najjaśniejszego, krzycząc: Habet Acht! wyprostowując się, waląc ręką w złocone czako i przymykając w uspokojeniu oczy, ucałował niejasną odwrotność Najjaśniejszego.
Usnął potem na stole, jak gdyby w jabłuszko zwinięty, przy pałaszu, w czaku na głowie, u stóp odwróconego do ściany portretu. We śnie zobaczył, że sam cesarz zstąpił z obrazu. Z początku kroczył ku niemu odwrotną stroną, potem odwrócił majestat twarzą właściwą. Mandator chował głowę, by nie patrzeć w mocne oczy. Nie widział twarzy cesarza, ale pocieszał się, jak to zawsze ten i ów posiepaka:
— Ach! raduje się władca, cieszy się — bydlęctwem prawdziwym. Ma wtedy pole do popisu. Może sobie pluć, policzkować, czegóż chce więcej? — Ależ on o to prawo nikogo nie pyta. Robi swoje i milczy, więc — Brnek zerknął spode łba, łypnął jednym okiem na Pana — Aha! Teraz cesarz patrzył z jakimś zadowoleniem pogardliwym. Wreszcie dał wyraz uznaniu — za bydlęctwo. Odwdzięczył się. Tęgo, siarczyście, a zarazem uroczyście wymierzył mandatorowi policzek dłonią uświęconą. Odwracając się na drugi bok i zasypiając głębiej, Brnek usiłował zdać sobie sprawę z tego, co zaszło. Marzył:
— Jego Majestat, Najjaśniejszy Pan raczył mi dać po pysku... Brnatzik! Herstellt — słyszysz? Uznanie za pacyfikację... Spełniony ten tego Etats — doczekał się... Wyszczególnienie na piśmie, ordery, spokojny urząd pocztowy na stare lata...
Brnek rozpłynął się w błogości snu. — —
Trzeba tu właśnie z żalem przyznać, że są na szerokim świecie sprawy, których wcale nie rozumiał Andrijko. Nie rozumiał, bo nie przeczuwał, że opowieści jego na papierze będą karbowane i odbite, dla obcych ludzi, z obcej kości, obcej krwi... Jemu się tedy zdawało, że wszyscy ludzie szczerzy, jak to mówi, prości, będą współczuć z Dmytrykiem, a gardzić mandatorem. Tymczasem w dzisiejszej dobie tylu ludzi jęczy po katowniach, a tylu jeszcze jęczeć będzie przez długie lata, że widzi się tylko liczebny rozchód zamęczonych ludzi, w ubytku ścierających się potęg. A o jakiegoś tam śpiewaka przykutego do podłogi nikt dbać nie będzie. Prędzej już ten i ów zrozumie Brneka — co choć po pijanemu — — jednak, jak to mówią, fundamenty zakłada państwowe. A cóż znaczy taki samotny człowiek, chociażby zamęczony, a do żadnej fury nie przyczepiony?
Ludzie jednak nie są źli. Szczątkowo przejawia się, nieobce ludzkiej naturze współczucie i w nasze czasy, przynajmniej w stosunku do zwierząt. Szczególnie do dzikich zwierząt, bo ich już nie ma. I choć mało kto zastanowi się nad tym, jak to tysiące bydła codziennie ze stepów idzie na ubój, a tak jest wszystko świetnie urządzone, że każdy wół ledwo mrugnie, a już jest konserwą, to jednak ochrona tego, co wyginęło albo niechybnie wyginie, czasem zajmuje umysły i serca. Zapewne też i niejednego jeszcze nawet wzruszy, gdy mu się opowie o pojmaniu i ujarzmieniu dzikiego bawołu, o jego dzikiej rozpaczy, o niedźwiedziu w kleszczach rozognionych, o orle w łańcuchach na nogach.
Spójrzmy na Dmytryka jako na zwierzę z ginącego rodu, na dziwotwór puszczowy starowieku, pojmany i przykuty do klatki. I to otworzy nasze serca dla opowieści Andrijkowej.
Tej dziwnej nocy letniej Dmytro otrzymał molfarską wieść, że znaki cesarskie już nie przyjdą. Wiedział już na pewno, że nie żyje stary cesarz. Płakał w samotni piwnicy, że rozbite wielkie poczynania, zniweczone nadzieje słobody wielkiej, że i jego życie całe zniweczone. Już tylko wisiała nad nim i nad jego bractwem pętla szubienicy, a dla rodów jego, dla górskich rodów, otwierał się mrok katowni.
Ale nie da się hajdukom, psiołupom. Hajduckiej wierze w prochu leżeć, nie naszej! Jutro im koniec. —
Przykuty do ściany, z nadziei ziemskich odarty i obłupiony jak ze skóry, Dmytryk wzdychał wówczas w ciemnicy do innego mocarza milczącego, do jasnego władcy. Zasnął.
Gdy sen zmorzył Dmytra, widziało mu się, że jechał z wielkiej góry, na wozie bez koni, wozie samojadącym, który sam sobie wymodował. Nie umiał jednak zatrzymać wozu, koła rozgrzały się w biegu i zapaliły tak, że przypiekały Dmytra. Daleko, na górze stała szubienica, wysoka jak góra. Wielkim cieniem kładła się na całą kotlinę. Powróz jej był tak długi, że sięgał poprzez góry na cały kraj. Wóz pędził dalej pod górę, zawiózł Dmytryka aż pod szubienicę.
Spętany Dmytro wzdychał przez sen:
— Tę właśnie jedną malutką chwilę człowiek musi przejść sam jeden.
Zakiwała się przed nim szubieniczka stara, chuda, długonoga. Zagrała, zapiszczała cieniutko i skocznie kołysankę Pełechową, w sen utulającą. Takiego grania mistrzowskiego, takiego śpiewu przenikliwego nie słyszał jeszcze.
— Hooj — hooja — junaczku! Będziesz ty tańczyć, ejhahaha! podskakiwać będziesz do mojej muzyczki. Nauczę ja cię piosnek nieznanych, jakże śmiałych, podszepnę wynalazek tajemny, jakże nowy. Zawiodę cię ja, drużka stareńka, na gody weselne, jakże pyszne, z kniehinią lodową bialutką, jakże białą, ochłodzę ci głowę za gorącą, łoże wyścielę, jakże chłodne. —
Grała tak stara szubieniczka. I patrzcie: oto Baba Lodowa stroi się w śnieżną guglę weselną. Już leżała obok niego. Ha! Jakżeś piękna, Pani Odokio! — Otworzyły się nagle nad nim wielkie, stalowe, chłodne oczy. Usta wąskie, zaciśnięte a zimne dotknęły jego ust. Spod gugli białej ukazały się gładkie kolana i uda. Dotknęły go. Dotknięcie sparzyło jak lód. Mrozem powiało nań od Baby Lodowej.
Chłód porankowy zbudził Dmytra. Był świt, zbrudzone światło wchodziło do katowni.
Wtedy Dmytryk, półprzytomny, jeszcze z widzeniem ogromnej szubienicy pod powiekami, z jej śpiewaniem w uszach, ze wspomnieniem pocałunku lodowego i uścisku, zaczął wzywać słoneczka. Rąk nie mógł złożyć, jedną rękę tylko i głowę podnosił. Naprzód szeptał modlitwę, którą niegdyś w zimowiku witał słoneczko. Potem śpiewał już jakby pieśń czy litanię cerkiewną.
— Lelio-słoneczko. Chodzisz w pancerzach złotych — końmi rwiesz smokowymi. — Miotasz buławy ogniste.
Zadzwoń pancerzem! Strąć jedną strzałę, choć iskrę z kopyt smokowych! Usłysz mój głos. Lelio!
I stało się dziwo. Nie mogło dojść słoneczko do okienka piwnicy, pół ku zachodowi a pół do północy zwróconej, ale błysnęło i odbiło się naprzeciw w oknach mandatorii. Stamtąd ukosem posłało swe strzały. Uderzyło do bólu w oczy więźnia. Zaśmiało się, zadzwoniło. Pewnie też, gdzieś tam wysoko, zarżały rumaki smokowe, zarechotały, błyskając oczyma, wierzgając złotymi podkowy.
Teraz mógł zadać Dmytro uderzenie wrogowi słobody. Podniósł, jak mógł wysoko rękę nie przykutą, trzymając w niej właśnie kukłę z błota i z gliny na postać mandatora urobioną. I choć mroczno było w katowni, każdy by od razu poznał po kształcie brzucha, butów i czaka, czyją figurę przedstawiała kukła. Urobił ci ją wczoraj jeszcze Dmytryk, ale sam nie mógł jej przebić promieniem gniewu. Nie miał fłojery, nie mógł uderzyć w nią mocą pieśni. Nie mógł go dosięgnąć.
Teraz gdy raziły strzały ojcowskie, słonkowe, podniósł ku nim kukłę mandatorską. Nie śpiewał, nie modlił się, krzyczał jak orzeł bijący zdobycz. Krzyczał aż cały katusz się zbudził.
— Uderz nią, poraź oprawców ród! złodziejskie szczury norowe, ciemności plemię. Usłysz mój głos, słoneczko!
Słyszano te słowa w więzieniu. W niejednym pobratymczym sercu budziła się trwoga: czy zwyciężą czary, czy też sumna durijka czarną płachtą ogarnie jasną głowę watażka...
Tymczasem grały struny, raziły strzały słonkowe. Raz jeszcze uśmiechnęło się słońce, odbite w oknach mandatorskich. Coś jeszcze do ucha szepnęło omdlewającemu molfarowi. I on uśmiechnął się. Słońce odeszło, znów było ciemno w katowni. Opadł z sił Dmytryk, rzucił kukłę. Wiedział już, że w tej chwili skończyła się Brnekowa śpiewanka. Raz jeszcze zerwał się, krzyknął, aż cały katusz się wzdrygnął: Huki, moje Huki! — Zabiło słoneczko kukłę... Omdlał i długo tak leżał zemdlały.

Więźniowie uwierzyli słowom watażka. Kiedy przyszli dozorcy, po wschodzie słońca do cel, dowiedzieli się właśnie od więźniów, że mandator nie żyje. Zamieszanie i bezgłowie wielkie zapanowało w mandatorii, gdy rzeczywiście znaleziono mandatora na podłodze bez życia. Obok leżał przepalony i przedarty portret cesarza, odwrócony do ściany. Z przerażenia rozchorował się stary ciuciureusz. Brnatzik wybierał się do krajsamtu po rozkazy i zarządzenia. Znikł gdzieś bez śladu jedyny a nieoceniony świadek, ministrant Gienyk. Nikt go więcej nie widział. Był on grabarzem, znał się na czarach, a znów nie wiedział, kogo ma się bać.


∗             ∗

W tym samym czasie gazda z Hołów, Hrycio Bahàn, czekał właśnie w katowni na zwolnienie. Hrycio Bahàn był kumem Dmytra i jak całe Hołowy był z Dmytrem w przyjaźni. Ale nie tylko nigdy do żadnych spraw junackich się nie mieszał, lecz oprócz gadek i bajek zasłyszanych gdzieś zimą przy piecu, nic zgoła o nich powiedzieć by nie umiał. Od świtu do zachodu słońca bowiem zajmował się tylko krowami, myślał tylko o krowach, a jeśli kiedy mówił, to także tylko o krowach i cielętach. Całe dnie spędzał z nimi po lasach i tołokach, a zimą za dnia nie wychodził z kołeszni, chyba aby krowy do siana wypędzić. Prawda, wieczorami zimowymi uważnie słuchał nieraz opowieści dziadowskich o opryszkach, o smokach i latawcach falowych, o napadach i czarach Dmytra. Wszystko to mieszało się w jego głowie z Doboszem, z Hołowaczem, Bóg wie z czym jeszcze. Tyle już naprzędło, namotało się tych bajek o Dmytrze, że gdy raz zobaczył go podczas jakiejś tołoki, obchodził naokoło, dotykał go ostrożnie i po cichu, nie dowierzając, czy sławny watażko i knieź to ten sam jego kum Dmytro. Kiedyś przed wiekami, przodka Hryciowego nazwano Bahanem, tzn. potworem. Widać, że groźny musiał być człek. A kto patrzał na niedużego i łagodnego człowieczynę, jakim był Hrycio, mógł pomyśleć, że jakoś zbytnio wyrodził się od strasznych przodków. Bo jeśli nie, to chyba kpiarz jakiś nadał temu rodowi takie nazwisko.
Po napadzie watahy Tomaniuków na karawanę wołoską nad jeziorem, nieszczęście, jak ten pustak, co to zawsze szkodliwe i napastliwe myśli ma w głowie, włóczyło się po górach i lasach i tak ot, z braku zajęcia, przyczepiło się do Hrycia Bahàna. Wołosi nie zadowolili się polityką mandatora. Nie poznawali nikogo ze schwytanych do katowni ludzi, których im stawiono do oczu. Uparli się, aby odzyskać zboże, bo inaczej pójdą do gubernium. Tak latali jak oparzeni wraz z puszkarami, szukając Tomaniukowych opryszków, którzy ograbili ich karawanę. Właśnie Bahàn wyszedł był z kołeszni po cielęta. A tu jakiś czarny, wysmarowany sadzą Wołoch przechodził płajem tamtędy z puszkarami. Może Bahàn podobny był do któregoś z napastników, trudno było rozeznać, bo Wołochowi i tak ludzie w tych przeklętych, strasznych górach wydawali się jakoś podobni. Wszystko to zbóje, stąd przecież ich nazwa: hotci — hoculi. Więc wskazał z miejsca puszkarom na Hrycia, że to właśnie ten napadł ich nad jeziorem, nad Czuriekiem. — O, to jest ten opryszek — krzyczał Wołoch — wiążcie go, bo lecę do mandatora. — Puszkary uszom nie wierzyli, boć przecie byli między nimi ludzie pochodzący z sąsiedniej wsi, znający Hrycia. Ale im mniej pewny swego był czarnooki, rozpełechany, przerażony i trzęsący się Wołoch, tym więcej wrzeszczał na Bahàna, że to ten opryszek. Bahàn znudził się wreszcie tą komedią, chciał iść do cieląt. Ale wtedy puszkary związali go i popędzili przed siebie. Zostawić musiał wszystko — biedna jego głowina — i krowy i cielęta, nawet nie pozwolono mu przekazać nic nikomu. W katowni zaś od razu miano go już za opryszka. Poczęstowano go ołowianym harapem, a gdy chciał coś tłomaczyć, przykuto łańcuchami do ściany. W jeden mig zrozumiał wszystko, czego mu przedtem nikt i za miesiąc by nie wytłomaczył. Choć i nie opryszek, ale widać że opryszek. Takiego już rodu. On myślał, że wie swoje, a to nie tak. Pańskie prawo wie lepiej. Tylko myśląc o losie osieroconych cielątek, łzami się zalewał.
Umieszczono go obok Wasyluka, w sąsiedniej celi. Porozumieli się od razu, uradowali się sobą. Dmytryk nie mógł się nadziwić, skąd Bahàn tu się wziął. Hryciowi zaś, jak tylko usłyszał głos kuma w katowni, nie tylko od razu weselej się zrobiło, ale w miarę, jak się rozgadał, przyleciało doń coś z tych gadek, których zimą się nasłuchał; odtąd coś mu się zaczęło wydawać, że katownia to jakby brama do czegoś czarownego — Bóg wie do czego. Hrycio przecież i na chramy nie chadzał, a od urodzenia nie był w miasteczku. Częściej oglądał tańce i harce cielątek niż wiejską tołokę z tańcami.
Dmytro miał niejedną wesołą i wdzięczną chwilę z rozmowy z tym niewinnym piastunem cielątek. Z początku dopytywał się Hrycio pilnie, kiedy ich już będą wieszać i jaki to ten pański porządek z wieszaniem. Bo przecież na to jest nasłany pan mandator na chrześcijan, jako jastrząb na kurczęta. I wszystko to niechby było, i nieszczęście ma swoje prawo, tylko ta jego Biłania znów coś niezdrowa. Pewnie porykuje, banuje za gazdą, serce się rozsadza, gdy o tym pomyśleć. Z trudem wytłomaczył mu Dmytro, że przecież nie jest zamieszany do walki z mandatorami, że musi powołać świadków z Hołów i że w tym celu trzeba się zgłosić do protokołu, do pro-to-ko-łu!
Tak też zrobił Hrycio. A w międzyczasie, gdy Hrycio czekał na świadków, a Dmytro nie wiadomo jeszcze na co, zapewne na zasądzenie, gwarzyli sobie szeroko. Nieźle im było razem w katowni. Dmytro opowiadał mu o świecie szerokim, o cesarzach, o zagadkach ognistych i o czarach. A Hrycio o każdej krówce, o dziejach jej i nawyczkach, najwięcej o Biłani, co to ciężkiej zimy się urodziła. Chorowała bidulka, Hrycio trzymał cielątko przez całą zimę pod hrubą. Z tego troskliwego piastowania wyhodowała się krowa delikatna i najmądrzejsza. Mądrość nie krowa, szukać takiej chudobiny! Na każde słowo odpowiada inaczej, wszystko po swojemu. Za gazdą ogląda się, woła go, wita. A gdy znów zaraza przyszła — niech sczeźnie — chudoba ginęła wszędzie — kryj Boże. Zachorowała i Biłania, a Hrycio spał koło niej, uciszał ją, by nie stękała. Do ucha trzeba było szeptać, bo ledwo dyszała.
— Przecież i Bóg ma tu słowo, nie bój się, Biłaniu. Nie widzisz Go? i ja Go nie widzę. Za to On oko ma, haj! nie naszemu para. Ma On oko i na ciebie...
Tak opowiadał Bahàn Dmytrowi w kaźni mandatorskiej, a wciąż wzdychał: — Oj, Biłaniu, chudobino serdeczna i wy wszystkie maleństwa zapaszne, jest to oko boże, na gazdę patrzy i na was.
Pocieszony przez kuma, pocieszony rozmową czekał tak Hrycio na świadków.
A kiedy ataman puszkarów przyprowadził świadków, okazało się najniezawodniej, co zresztą każdy w Hołowach wiedział, że Hrycio ani tego dnia, ani od lat już poza pastwisko i las najbliższy nie wychodził.
Każdy uśmiechał się po trosze, patrząc na tego poczciwca o niebieskich oczach i wejrzeniu cichym. Wreszcie mandator kazał go zwolnić, zostawiono go tylko jeszcze w celi na noc. Hrycio wrócił do katowni, rad, że krówki swoje i cielątka już jutro zobaczy. Dziękował serdecznie Dmytrowi, że dobrą radą wybawił go od szubienicy. Dmytro śmiał się z Hrycia i także się cieszył.
Właśnie tego wieczora wszystkich siedzących w śledztwie męczono i stosowano do nich „jabłuszko“. Hrycio już nawet o swej doli i uciesze zapomniał, tak serce bolało go o tych biednych, męczonych ludzi, jak gdyby o własne cielęta, jak o tę Biłanię delikatną. Następnego zaś poranku zerwał się ze snu Hrycio Bahàn zbudzony okrzykami. Troskliwie i ostrożnie wypytywał teraz kuma, ale ten, zemdlony nie dawał odpowiedzi. Wszyscy więźniowie uwierzyli słowom Dmytra o śmierci mandatora, tylko jeden Hrycio myślał, że kum cierpi na zmorę senną, że pewnie gdzieś z puszczy przyleciała ogoniasta biesica i dręczy nieboraka. Dmytryk zaś kiedy ocknął się z omdlenia, od razu wspomniał, co mu przedtem, uśmiechając się, szepnęło słoneczko. Przez ścianę katowni zaczął ważną rozmowę.
— Ty dzisiaj, Hryciu, idziesz na wolę, a nam szubienica pisania. A kum twój rodzony pierwszy z linewką się zapozna. Ale patrz: dziś rano zabiło mandatora słoneczko. I słoneczko, słyszysz, samo słoneczko nakazało, że ty masz nas zwolnić.
Hrycio nie od razu odpowiedział. — Jawna rzecz, że biesica dalej termosi kuma. —
Nie śmiał mu się sprzeciwiać, a szczerze chciał mu pomóc. —
— No, to chyba trzeba pójść nad Riczkę, dzwonami cerkiewnymi wszystkie sioła zwołać. Powiedzieć im, że sam Dmytro nakazuje iść z toporami na katusz. Idę zaraz, biegiem, niech tylko mnie puszczą. Sam w dzwony bić będę.
— Hrycuniu, nie tak to. Gdy tylko zaczniesz bić w dzwony, puszkary pierwsi się zlecą. Złapią cię, zwiążą i znów tu przywloką. Nie wszyscy wiedzą jeszcze, że mandatora już nie ma.
— Cóż tu robić, kumie słodki? — powiadał Hrycio.
— Słuchaj dobrze: masz pójść do miasta, biegiem. Kupić miodu i szpirytusu. Wymieszać to dobrze. Wrócisz tu potem do dozorcy wartowni. Zaprosisz go. Upijesz go dobrze, a tych psiołupów-posiepaków także. Niech tak do wieczora żłopią. Ale ty sam nic nie pij, bo nieszczęście! Przed wieczorem, gdy już dobrze zaczną chrapać, wykradnij dozorcy wszystkie klucze. I otwórz mój katusz. Z resztą my sami damy sobie radę.
Dmytryk mówił szeptem, coraz ciszej, aby nikt nie słyszał. A Hrycio zobaczył, że biesica popuściła, że Dmytryk już całkiem chrześcijańskie, rozumne dumki ma w głowie. Nagle ogarnął go strach, jakby się przepaść przed nim otworzyła.
— Toż, bracie, pan mandator się pogniewa na mnie i co będzie z moją chatą, z moją chudobą? — zawołał Hrycio zbyt głośno.
— Mów cicho! bo ja się pogniewam i na ciebie i na twoją chudobę, ja i całe towarzystwo moje. Wybieraj, ty zagnojony wałachu, kogo masz się bać: zdechłego mandatora, czy mnie — molfara Dmytra, ze słonkowego rodu ognistego! I sławnego Czupreja! I twego sąsiada, starego Klama, co to niejeden dwór, niejedno domostwo — nie takie jak twoje — z dymem puścił. Idź zaraz, co do słówka wszystko spełnij. A nie, to za chwilę całe towarzystwo zakrzyknie, żeś ty nasz wspólnik. I za godzinkę będziesz przy protokole, na gwoździach żelaznych siedzieć razem z twoimi świadkami. W dodatku pojutrze już — kto wie — może nawet już jutro — spadną tu mrowiem syrojidy pohane. Krowy i cielęta twoje w mig spałaszują, jedno za drugim; chatę ci rozniosą i rozdziobią, a ty na drzewach będziesz przebywać wysoko: Taki ot gazda, co na gałęziach ma siedlisko, z wiewiórkami i sowami w pobratymstwie.
I któż was obroni, jeśli junactwa nie stanie?
Zatem pamiętaj: miodu z mocnym szpirytusem cała berbenica! A nieustannie bardzo dziękuj temu psu dozorcy! —
Oniemiał Hrycio. Jeszcze wczoraj posiepaki hojnie częstowali go harapem i kijem. Bez nagany. A tutaj kum rodzony i to taki łaskawy i szczodry człek, sam Dmytro, teraz, jakby po głowie, szczodrze zdzielił go nie jednym kołem od worinia ale trzydziewięcioma[1] naraz.
— Gnębi go ona widać, rozpustna biesica, ssie sierotę, jak pająk go oplata — tyle tylko zrozumiał.
Postanowił w końcu: Nie ma co, z opryszkami dobrze żyć trzeba. Tu żartów nie ma. Co tu można wiedzieć. Jak tu gazdować? Tam te protokoły pańskie, tu opryszki, a tam trochę dalej znów te syrojidy czortowskie. Tak czy inaczej, trzeba będzie kuma swego wybawić. Ten pan mandator to wcale nie kum i pohanej wiary. Tak już trzeba będzie zrobić, jak każe watażko. —
Wkrótce potem zazgrzytały klucze w zamku katusza Hryciowego. Zgrzytały te klucze zardzewiałe, zgrzytały długo, radośnie. Wtedy Dmytryk raz jeszcze szepnął: Wielka berbenica jak pół miecha. Otwarły się wreszcie drzwi i wszedł z hałasem dozorca, głośno gadając.
— No, idź już wreszcie, Hryciu, na wolę. — Zapomnieliśmy prawie o tobie. Oj, tak, bo dzisiaj naszego pana mandatora śmiercią poraziło. Nie doczekał biedak wieszania tych zbójów.
Światło słonecznego dnia olśniło oczy Hryciowe, a wieść ta olśniła go radością. Wychodząc z mroku na jasność, chciał krzyknąć: Niech się teraz gniewa mandator! niech sobie prawnuki swoje wiesza, tam u Archijudy! Wyzwolę ja was, Dmytryku, pójdę z wami, choćby przeciw syrojidom. — Ale to tylko głośno powiedział: Twoja wola, święte słoneczko!
Wszystko tak zrobił, jak mu nakazano. Poszedł do miasta, wziął sobie parę czerwonych od kupca ormiańskiego, powiedział mu, że może iść brać byki czy woły, a nawet krowę, którą zechce. Wrócił do wartowni z zapasami. Słodko przemawiał do dozorcy, poufale a dziarsko: Panie najstarszy, wyście dla mnie byli jak rodzony ojciec (a ten właśnie dozorca najlepiej łupił Hrycia). Ot, zginął mandator, choć pan, duszę jakąś miał, a kto wie, co z nią teraz. Pominanie mu sprawmy, posiedzenie pogrzebowe. — Słodko przemawiał, słodkim miodem go poił, ale i krzepkim. Na opryszków i buntowników klął, co wlazło, a psiołupów śmierdzących, jak brać rodzoną, ściskał. Wszystkich uraczył, żadnego nie zapomniał. Tylko on sam, niby to pijąc, lał do rękawa, albo też brał do ust, potrzymał i wypluł. Tyle się wtedy tej smacznej gorzałki zmarnowało! A tylko sobie język poparzył.
Tak to zanim wieczór przyszedł, każdy leżał tam, gdzie się położył. Hrycio zaś pomagał się ułożyć każdemu z taką dbałością, jakby swoim gościom chramowym — aby nie upadł który, aby się nie zbudził, aby nie przerwał odpoczynku.
Czy na Hołowach, czy na Riczce, czy na Perechrestnym i w Jasienowie, a zapewne nawet tam na Żabiu, między tą żydowską i cygańską wiarą, każdy niemal starszy człowiek jeszcze teraz dokładnie to umie opowiedzieć, jak to Hrycio Bahàn[2] napoił strażników, jak nakrywając czule liżnykami i układając troskliwie do snu dozorcę, wykradł mu klucze, obcęgi, młoty, nożyce. Jak wreszcie wyzwolił Dmytra i junaków, łamiąc obcęgami kajdany. Jak to prostaczyna niewinny pokrzyżował wszystkie plany urzędów. Wyśmiał całe prawo szubieniczne, on, Hrycunio głupiutki. Temu to o świcie uśmiechnęło się słoneczko, szepcąc Dmytrowi do ucha.
Wieczór już zapadał, kiedy Dmytryk rozkuty, w towarzystwie Hrycia, trzymając pęk kluczy, wchodził do głównej katowni, gdzie była większość towarzystwa. Otworzył drzwi jak najciszej, popatrzył przez chwilę i szepnął:
Huki! gdzież wy, moje Huki. —
Nikt z więźniów nie spał. Czekali na wieczorne jadło, ale dziś go nie było. Strach jednak przeszedł wszystkich mrozem, gdy w mroku zobaczyli wysoką postać Dmytra. Niejeden pomyślał, że to durijka czy gorączka i jego ogarnęła i sam watażko mu się przywiduje, czy też może duch jego krąży tu w tej krwawej, zaczarowanej katowni. Dopiero Kudil pierwszy otrząsnął się i zaśpiewał z cicha:
Hej! Huki, my Huki, my jare młodysze. —
I już prysł lodowy czar strachu. Ale groźna była chwila. Bo mogło się rozśpiewać i rozhałasować junactwo od tej radości. I wszystko byłoby na nic. Wtedy Dmytryk jednym czarownym podniesieniem palca przykuł ich do ziemi, zamurował im usta. Każdy tylko do wewnątrz radował się, szumiał i śmiał się, jak to źródło doboszowe pod Gadżyną w skałach dudni, bulgoce i śmieje się.
Łamali kajdany, rozcinali więzy, rozkuwali jednego za drugim. A ci, co byli już wpół rozkuci, pomagali innym. Całowali się wszyscy, obejmowali się i płakali. Odszukali wreszcie Czupreja w jakiejś ciemnej dziurze, przykutego do ściany tyloma tak ciężkimi łańcuchami, że trudno je było podnieść. Odszukali i Klama pokrwawionego i poranionego. Inni już tymczasem wyszli pilnować śpiących strażników, aby się który nie zbudził i nie wszczął alarmu. Wszyscy snuli się cicho jak duchy. Jeden tylko Hrycio Bahàn, chociaż niby to przeważnie wypluwał wódkę, wykrzykiwał czasem za głośno, odgrażał się mandatorom i posiepakom mściwie, a ich matkom nieprzystojnie. Widocznie, jaka taka kropelka przeciekła przez ten sparzony język. Taki duch junacki weń wstąpił. — Jak opryszek, to opryszek, psia wasza wiara! — Widać, że jednak opryszek. — I Dmytro obiecywał mu wszystko, byle tylko nie robił hałasu. Ale niepotrzebne to były obawy. Dokładnie bowiem wykonał Hrycio nakazy kuma. Jeszcze nigdy w życiu nie spali tak twardo i słodko posiepaki jak dziś. Już noc zapadła, gdy Wasylukowi rozkuli wszystkich i wyswobodzili wszystkich ludzi, jacy byli w katowni. A potem tłumem, lecz cicho, poszli do wartowni zabierać swą broń i swoje ubiory tam złożone. Szept z szeptem wiązał się, rozkołysywał się, szum wzbierał, grał. Jak powódź Czeremoszu, co cichaczem nocą z gór dalekich wałem wysokim spłynie i niespodzianie zagarnie śpiących.
Klucznicy wciąż spali. Postanowiono wreszcie ich zbudzić. — Dość już sobie odpoczęli. — Nie było to jednak łatwe. Sam Czuprej wziął się do tej pracy. Potrząsał każdym co niemiara i dopiero, gdy ten i ów odemknął jedno oko a zobaczył nad sobą uzbrojonego olbrzyma Czupreja, w mig otrzeźwiał, jakby spirytus cały nagle wyparował. Jak podrzucił Czuprej tapczanem, na którym spoczywał dozorca, to ten od razu, jak małe dziecko, nabożnie na klęczkach błagał o życie. Towarzysze Wasylukowi nie robili nikomu żadnej krzywdy. Nikogo nie szturkali, nie naigrawali się. Kazali tylko wszystkim być cicho, zbierać się migiem i iść za sobą. Cała katownia opustoszała tej nocy. O świcie byli już na górze, na Sokolskim, nad przepaścią. Tam też poklękali i modlili się do słońca, odmawiając starą modlitwę Wasylukowego rodu. Tylko Kudil, na rozkaz Dmytra, poleciał naprzód, na Hołowy, a razem z nim Hrycio, aby się pożegnać z rodziną, z Biłanią, z krówkami i cielętami.
Po modlitwie zeszli w dół nad wodospad Sykawkę i stamtąd puścili wolno posiepaków, poważnie i ostro nakazując im, aby się dobrze sprawowali, aby dzień i noc uważali, by ludzi odtąd nie krzywdzić.
Posiepaki doszli na wierch Sokolski i stamtąd puścili się biegiem ku Kutom. Zaraz po ich odejściu zbiegowie przeprawili się przez Rzekę na wołoski bok.
Teraz ulewa przyszła z grzmotami i piorunami. Świat zaciągnął się chmurami, posiepaki mieli drogę do Kut utrudnioną. Rzeka i potoki wezbrały. Pogoń była niemożliwa. Słoneczko wiedziało, kiedy ukazać się, a kiedy się schować i chmury wypuścić.
Gdy wszystko na ziemi zawiodło, wiedział Dmytro, któremu mocarzowi mocnemu zaufać. Teraz wszyscy byli wolni. Towarzysze byli wolni, gazdowie byli wolni. Groźnie wezbrane wody chroniły od pogoni.





  1. Dawny sposób liczenia trójkowy.
  2. Według relacji zapisanej przez Petra Szekeryka-Donykiwa o Bahanie.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.