<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAGADKI

Kiedy najlepsi gazdowie tak się starali i uwijali na to, by nie zmarniał ród górski, by dzieci i wyrostki nie rozeszły się po świecie, zjawiła się nagle wieść przedziwna, zanadto dobra, przeto straszna:
„Cesarz posyła swą córkę, pannę cesarską, co się zwie Barabola. Ona to narody z biedy wybawi, raz na zawsze! Odtąd już nigdy głodu nie będzie. Nowy wysłannik cesarski zjawił się w Kutach. Do niego czy razem z nim przyjechała sama panna Barabola.“
Plątały się także wieści o zagadkach cesarskich: już-już lada dzień wyruszą wraz z Barabolą w góry.
Wieści zagrały jak dzwon świąteczny, wszyscy nadstawiali uszu.
Dmytro Wasyluk o żadnej pannie cesarskiej nie słyszał, ani jednej panny w całym dworze cesarskim nie widział, sam cesarz o żadnej pannie swojej nie wspominał. Pobratymstwo z cesarzem, słoboda nowa? To nie przez urzędy ma iść, tylko wprost od cesarza! Z gubernium człapać mają wraz z urzędnikami brzuchatymi, zagadki, o których mu pobratym najjaśniejszy do ucha naszeptał? Niedoczekanie!
Tymczasem bukowinki i płaje hołowskie zaroiły się ludźmi, co zewsząd przychodzili z coraz to nowymi wieściami na naradę do Wasyluka.
Wszystkie te wieści rozpowszechniał w Kutach głośno towarzysz z watahy Dmytra, Gienyk zwany Kwiatkowskim, który od czasu wyprawy na Kuty kręcił się koło spławów, handlował i szukał czego nie zgubił. Był rodem z osady szlacheckiej Berezowa, niegdyś pomagał grabarzowi, a potem praktykował długo jako sługa księży. Zżył się z tym, szeptał na ucho ludziom, że właściwie jest księdzem. I naprawdę chodził ubrany tak jakoś jak półgrabarz, półkleryk. Czarność i bladość biły odeń, strój miał czarny a lice wybladłe. Kucharzył majsternie naprzód u księży dobrodziejów, potem z biegiem lat w towarzystwie rozbójnickim Klama Bojczuka. I wreszcie w towarzystwie Wasylukowym. Klam Bojczuk sławił, jakie to delorne gotowanie Gienyka, że i sam metropolita nie nasmakowałby się jego potraw. Księża w Jabłonowie i w Pistyniu trzymali go dopóki mogli, aż zawisły nad nim groźne kondemnaty. Wówczas Dmytro przyjął go do swego towarzystwa, ale nie żądał od niego przysięgi. Po wojnie kuckiej Gienyk zajął się handlem wodnym, rzekomo nie tylko jeżdżąc do Czerniowiec, nawet do Mołdawii. Za jego przechwałki że właściwie jest księdzem przezwano go ministrantem, zaś Czuprej mniej poczciwie popichwostem.
Powiadał jednak Andrijko: może Kwiatkowski przeraził się kiedyś jakiego nieboszczyka, bo dusza jego nie trzymała się mocno ciała, luźnie jakoś na ramieniu przykucnięta, jak kura przestraszona przez jastrzębia. Ale cóż? Trudno znaleźć mądrzejszego człowieka od tchórza. Kiedy w jakiejś dziurze schowany portkami trzęsie, ma czas myśleć, kogo się bać i jak się zabezpieczyć. Wiedząc to Dmytro, zaprawiał ministranta do ustawiania wart, rozumiejąc, że trzęsiskóra potrafi najlepiej pilnować, a taki zuchwalec jak Czuprej nawet pod szubienicą zaśnie. Pilnując własnej skóry, Gienyk pilnował towarzystwa, rozstawiał, zmieniał i kontrolował warty, a zawsze miał najlepsze wiadomości o puszkarach, o routach, o wojsku.
Gdy przyjechali nowi wysłannicy, krajskomisary i różni urzędowie do Kut, Gienyk zgłosił się do nich, ofiarował swe usługi, co dnia nowe, a najdokładniejsze wieści znosił im z gór. I dla nich stał się niezbędny. — Poprawiając się w tym miejscu Andrijko powiadał.
— Widać, że tchórz tylko na początek najmądrzejszy, a w ostatecznym rachunku głupszy od najbardziej zatkanego durnia. Nie może postanowić kogo się bać najwięcej, boi się wszystkich razem i za porządkiem.
I oto zaszumiała z Kut wieść niesłychana. Nie kto inny ino ministrant wzywał wszystkich w imieniu cesarza. Wzywał junaków i watażków, wzywał ich dawnych prześladowców policjantów wiejskich, atamamów, puszkarów. Wzywał duków i biedaków, wszystkich w imieniu cesarza tak jak niegdyś zapowiedział Dmytro w Dziadową sobotę. Wzywał by każda gromada wysłała ludzi z końmi do Uścieryk, bo tam się zjawi Barabola cesarska, aby wszystkich nakarmić.
Wieść niesłychana, wieść szalona. Ministrant w imieniu cesarza! Głód zaledwie ucichał w kraju, a tu nowa jakaś bieda zbliżała się jak zawsze, od miast, od Kut. Gubili się w domysłach: niektórzy, że urzędy wszystko sfałszowały, inni że panowie zastraszyli starego cesarza. Ci co najbardziej świadomi szeptali, że księżniczka fałszywa albo zbuntowała się przeciw cesarzowi. Byli i tacy co uwierzyli, że księżniczka Barabola nakarmi lud, potem zagrzmi groźnie, zagadeczki wstaną, a biedacy zejdą na doły, zamieszkają po dworach i miastach i będą odtąd żyć w dostatku.
Tak czy inaczej, zewsząd śpieszyli ludzie do Uścieryk na wezwanie. Ściągali się i tacy, co biedowali długo, głodowali do niedawna. Bo usłyszeli, że ma być na zawsze koniec głodowi. Z daleka nie poznałbyś, że przebyli głodną wiosnę, bo każdy, kobieta czy mężczyzna, ubrał się jak mógł najświetniej. Dopiero z bliska widać było twarze sine, blade lub żółte, oczy zgorączkowane. Tak wyssał ich głodny czas. Niegłośne były rozmowy, niegłośne rozprawy, nawet kłótnie.
Powoli napełniały się Uścieryki przybyszami ze wszystkich stron. Tam, gdzie rzeki się schodzą poniżej łęgów, na piasku, na ławach, przy stołach umyślnie zastawionych, zasiedli w mundurach urzędowie, wysłannicy gubernialni. Wokół roili się żandarmi, żołnierze, hajduki, same szarapatki. Główny Urząd, choć urzędowym zwyczajem tęgi brzuch sobie wyhodował, trzymał się hardo, nie odzywał się, czasem nadął wąsy niecierpliwie. Obok niego jak czarny słup stał wysoki żandarm. Oni to byli, słynna dwójka: Brnek i Brnatzik. Naokoło siedziały i stały mundury i sutanny. Wielka parada. W gronie młodych księży kręcił się i zwijał sam ministrant Gienyk Kwiatkowski. Co tu mówić, nie ministrant, a ksiądz, tylko po rękach go całować. Z tyłu uwiązane do płotów stały osiodłane wierzchowce, dalej nieco wielkie wozy na kołach, dotąd Uścierykom nie znane. Po łęgach kręcili się różni podpankowie kuccy i służba. Coraz więcej ludzi górskich gromadziło się wokół stołu, niektórzy przystępowali wprost do Kwiatkowskiego, inni witali się z siedzącymi dostojnikami. Główny Urząd na powitanie ledwo nosem kiwał a wciąż wąsy nadymał. Ludzie przypatrywali mu się ciekawie.
Gdy zobaczono, że z daleka zbliża się orszak hołowski, zaszumiało naprzód w tłumie, a potem nagle ucichło. Dostojnicy wstawali z ławek, kręcili się koło stołu, spoglądali ku swym wierzchowcom, spoglądali ku drodze, gdzie za mostem stał nieduży oddział wojska. Powoli jechali Hołowcy. Sztefanko ojciec na samym przedzie, a syn Dmytro za nim. Gdy zobaczyli tak dobrze im znane złocone galony i mundury, zatrzymywali się na chwilę. Tym bardziej stropili się urzędowie. Wówczas Kwiatkowski podbiegł naprzód ku Hołowcom. Czapkował Sztefankowi, czapkował Dmytrowi. Dmytro odpowiedział grzecznie, oglądał go badawczo. Kwiatkowski zmieszał się, skręcił się, zajął się rozmową ze Sztefankiem. Wzniósł oczy do nieba: „Dzięki Bogu, dzięki Bogu, że jesteście“. Dostojnicy siedli na chwilę, przecie zniecierpliwili się i znów wstali. Dmytro grzecznie, w milczeniu witał się z urzędami. Główny dostojnik usiłował nadąć wąsy, lecz usta mu zadrgały, skrzywił się jakoś żałośnie. Tak gwałtownie zeskoczył Czuprej z konia, aż kilku dostojników uskoczyło na bok. Śmiech przeszedł przez tłum. Stary Klam Bojczuk popatrzył zezem na Dmytra, potem wbił oczy w Kwiatkowskiego. Kwiatkowski odwrócił się. Pan Oświęcimski, z drwiącym mrozem na twarzy, mroził naokoło. Urzędom zrzedły miny, długo czekali wszyscy, jakby nikt nie wiedział, po co przyszli. Wreszcie wystąpił stary, zawiędły, lecz wąsaty pisarczyna. Trzymając papier w ręku zaskrzeczał do Dmytra dobrotliwie:
— Mój panie deputacie! Pan cesarz z miłości dla swoich poddanych przysyła Barabolę, by ich nakarmiła. Ale, aby mógł wiedzieć, czy masz być deputatem do Baraboli, przysłał ci trzy zagadki. Gdy zgadniesz, to dobrze, będziesz nadal deputatem. Kto zgadnie, będzie deputatem do Baraboli... Posłuchajcie, poddani cesarscy, zagadek! Posłuchaj i ty, panie deputacie, w posłuszeństwie dla cesarza, bo jeśli odgadniesz, musisz ślepo słuchać, co nakażą zagadki...
Otworzył papier. Papier był zwyczajny, żółty, nawet brudnawy, bez żadnych znaków cesarskich, bez złotej laski. Ludzie szeptali to sobie. Wąsacz-pisarczyna nałożył na nos druciane okulary, zmarszczył się jak stary papier, to znaczy, nałożył minę urzędową. Wśród głębokiej ciszy dobył z siebie głosu najmocniejszego i odczytał:
Cóż to za gad, co sam siebie zjadł?
Te słowa padły w tłum oniemiały, co teraz o świecie zapomniał. Pisarczyna kręcił sobie rude wąsy, poczekał chwilkę, Dmytro milczał, a urzędowie po cichutku posuwali się ku Gienykowi.
Pisarczyna chrząknął, aby dodać sobie odwagi. Znów odczytywał z żółtego papieru, powoli składając litery i słowa:
Niższe — od — psa — wyższe — od — konia — zdatne — dla — człowieka. Choć raz sczeźnie — czeka — nie ma nadeń leka...
Szarpnął się Dmytro niecierpliwie, zmarszczył się, lecz milczał. Wszyscy ludzie, nie rozumiejąc, co się dzieje, spoglądali uważnie na Dmytra. Z ulgą kończył pisarczyna:
Szczęście ptak przyniesie, co w ziemi się niesie.
Skończył czytanie pisarczyna:
— Takie są trzy zagadki cesarskie, odgadnijcie je, panie deputacie.
Opowiadał Andrijko:
— Nigdy tak smutnego milczenia nie było, ni tak ciężkiego. Lice Dmytra zbladło, spłótniało, a wyciągnęło się jak płótno na wichrze. Jakby samo jedno sterczało na świecie. Jedno oko dla siebie patrzało osobno, a drugie osobno, oba zgasły nieruchome. Żadne nie widziało nikogo. Warga odchyliła się od wargi. Nos zastygł i nie oddychał, jakby nie potrzebował powietrza. Jedna ręka osobno zwisała, a druga osobno. Każda inaczej zwiędła. Od zgasłej twarzy wiatr odszarpywał kędziory tak gwałtownie, jakby chciał je porwać. Gugla polatywała wysoko nie trzymając się ciała. Każda część oblicza, każdy człon ciała osobno tkwił w świecie, nie wiązał się z drugim.
Skrzepił się wreszcie Dmytro, zakrył ręką oczy, trwał tak bez ruchu: gada, co sam siebie zjada, nie widział. Ptaka, co pod ziemią się niesie, nie mógł sobie wyobrazić. Zobaczył w myśli siodło mniejsze od psa, wyższe od konia. Zrozumiał drugą zagadkę-pułapkę. Krzyknął jak ze snu: niewola! Wraz z nim cały tłum krzyknął coś niewyraźnie. Dmytro zobaczył już w myślach ludzi osiodłanych, a na nich jechali posiepaki. Zgarbił się.
Wyprostował się przecie, świdrował oczyma dostojników. Podniósł swą laskę patentową, z orłem cesarskim. Pisarczyna spod oka przyglądał się Dmytrowi. Kwiatkowski spuścił oczy i gładził się po połach czarnej kurtki, Brnek uważnie zapatrzył się w swe wąsy, a Brnatzik, jak zawsze, stał jak słup graniczny, pomalowany na czarno. Tłum wtłoczył się ławą, by zobaczyć Dmytra. Dmytro zapytał:
— Jaki macie znak cesarski?
Pisarczyna stropił się, odwrócił się ku pankom, młody ksiądz dogadywał coś cicho Brnekowi. Ten wydreptał parę kroków naprzód, lecz znów się cofnął. Wówczas ksiądz zawołał:
— Słuchajcie ludzie tego pana.
Wówczas Brnek stojąc przemówił krótko:
— Mnie żaden znak niepotrzebny. Cesarz posyła posłania czyli mandaty. Jam jest wysłannik cesarski czyli mandator. Nic sam od siebie. Czy stoję, czy chodzę, czy śpię, czy kicham, wszystko w imieniu cesarza.
Postąpił trzy kroki naprzód.
Jakby pomruk wichru przeszedł przez tłum: „Zdrada, zdrada“. Potem jakieś niewyraźne jęki wyrzeczenia. I jak przedtem tłoczyli się ludzie, tak teraz zaczęli się cofać, wysuwać powoli, oglądać naokoło i wymykać. Opuścili Dmytra wszyscy, prócz Hołowców i dawnych towarzyszy. Dmytro wciąż był blady jak nigdy dotąd, oczy jego świeciły bardziej jeszcze niż zazwyczaj. Zawahał się.
Czyżby cesarz?... Ale nie!
Znów zwrócił się ku stołowi:
— Ja chcę mówić z tą panną cesarską, którą wy nazywacie Barabolą.
Śmiech i rechotanie bezwstydne zatrzęsło całą gromadką urzędników i szarapatków, a dreszcz ogarnął tłum. Któryś z Hołowców zawołał: „Któż tu kłamie? Któż naśmiewa się z cesarskiej rodziny?“
Młody ksiądz z Kut łagodził grzecznie, politycznie:
— Panie deputacie, naprzód odgadnij zagadki, o których tyle opowiadałeś ludowi. Obwieść je wszystkim! A potem pytaj o znaki cesarskie, o barabolę.
Pomruk przeszedł przez tłum. Dmytro rzekł w końcu spokojnie, lecz donośnie:
— To nie są zagadeczki cesarskie. Nie słuchajcie tego ludzie!
Mandator zeskoczył z ławy, oglądał się gorączkowo. Gdy zobaczył, że nic osobliwego się nie dzieje, uroczyście dał znak wąsatemu pisarzowi.
— Proszę, ludzie, poddani cesarscy — skrzeczał pisarzyna — i wy, panie deputacie. Pan deputat, co był panem deputatem, już nie jest panem deputatem. Może ktoś inny odgadnie zagadki, zechce być deputatem.
To powiedziawszy pisarczyk wymknął się na palcach, skrył się za gromadką szarapatków i już nie było go widać. Wtedy to wystąpił Gienyk Kwiatkowski. Stanął za plecami mandatora tuż obok Brnatzika, poprawił długi czarny kubrak, spoglądał długo ku niebu, po czym wygłosił gładko, uroczyście, nabożnie:
— Ten gad, co sam siebie zjadł — to słoboda, górska słoboda. Widzieliście, do czego doprowadziła... — Przymknął oczy, odczekał, mówił dalej:
— To pierwsza zagadeczka odgadniona. A co mniejsze od psa, jednak wyższe od konia najwyższego? — To siodło. To i dla człowieka najlepsze, aby dał się osiodłać, aby się poddał władzy prawowitej. To posłuch, to lek na słobodę. To druga zagadeczka cesarska odgadniona. A co w ziemi składa jaja? To nasienie cesarskie, to barabola, na to posłana, by nigdy już nie było głodu, by trwało szczęście. To trzecia zagadeczka odgadniona.
Jakby na znak dany, najemnicy kuccy zaczęli przenosić na plecach z niedaleko stojących wozów ciężkie worki z barabolą. Wśród milczenia całego tłumu zaczęli układać worki wokół stołu, przy którym siedział mandator. Mandator wstał, zwrócił się do Kwiatkowskiego:
— Deputacie cesarski, zacznij urzędowanie swe w imieniu cesarza!
Znów przemawiał Kwiatkowski, nie tak gładko jak przedtem, jąkał się nieco.
— Teraz niech każda gmina wybierze swego deputata, czyli atamana. Ten w jej imieniu podpisze posłuszeństwo wieczne. I za to dostaniecie nasienie cudowne. Odtąd już nigdy nie będzie ni głodu ni niedostatku. Nigdy żadnej słobody nie będzie i ciasnego roku też nie będzie. Wybierajcie teraz deputatów, wszystkie gromady!
— Dobrze, sławnie! — zakrzyczał mandator, za nim słabo powtórzyli okrzyk szarapatki.
Nie wytrzymał Dmytro, wpadł na Gienyka z bardką:
— Zmykaj stąd, popichwoście! To nie cesarskie, święte zagadki, to fałszywe, mandatorskie, archijudzkie. Pędźcie ich stąd! Precz z barabolą mandatorską!
Zaledwie dokończył Dmytro, a już pankowie, machając drobniutkimi krokami, pobiegli ku koniom. Na czele biegł mandator, z trudem, lecz troskliwie i bardzo prędko unosząc przed sobą brzuch, obok niego biegł wielkimi krokami Kwiatkowski. Rozsypali się na wszystkie strony szarapatki, barabole z rozsypanych worków rozsypały się na ziemię. Na samym końcu, nie śpiesząc się, dreptał poczciwie stary, wąsaty pisarczyna. Na niego nie było złości.
— Precz z barabolą! Śmierć zagadkom fałszywym! Niech zdechną mandatory! — ryczał tłum.
Z początku niewielu, potem coraz liczniejsi zaczęli doganiać uciekinierów. Na przedzie Czuprej, rozkudłany, groźniejszy niż zwykle, z bardką wzniesioną, z pistoletem w drugiej ręce. Okrążył uciekających, zabiegał im drogę, pędząc wprost ku koniom uwiązanym u płotu. Dmytro wspomniał słowo dane cesarzowi. Zatrzymał się, głośno wołał za Czuprejem, zatrzymywał go i zaklinał. Czuprej nie słuchał, nie słyszał. Groźna była chwila. Wtem ozwała się fłojera. To Kudil zagrał Wasylukową pieśń. Zatrzymał się cały tłum, jak burza wybuchła pieśń:

Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Jako w naszych bukowinkach zielonego lista.

Tymczasem bez przerwy gnali, uciekali mandator i szarapatki. Dostojnicy wsiadali na konie, okładali konie harapami. Za nimi leciały gradem, rzucane przez tłum, barabole. Lecz dalej dudniły i grały fłojery, falowała pieśń. Pod jej osłoną uciekł szczęśliwie oddział mandatorski.


∗             ∗

Uzbroiły się, trwały w pogotowiu oba obozy.
Nowy mandator, obsadził Kuty i wyloty dróg wojskiem. Powoli, nieznacznie wojsko udawało się do najbliższych wsi na obozowanie, na manewry i znów wracało do Kut. Nie zaczepiało nikogo, wygrywało na trąbkach, czasem także muzyka wojskowa coś zagrała, a ludzie wiejscy przysłuchiwali się. Czasem wojsko biwakowało na tołokach i piekło przy watrach barabolę. Jak kuleczki czarowne z bajki, toczyły się powolutku z Kut do Tiudiowa, z Tiudiowa do Rożna i z Rożna dalej w góry — barabole. W ślad za nimi wślizgiwali się i toczyli się powoli szarapatkowie, pankowie, żydkowie. Rozsypała się wszędzie barabola, dotarła do ujścia Riczki pod Krasnojylą, tam zatrzymała się. Bowiem Jasienowo obsadził swoimi ludźmi dziad Foki Szumej, a Krasnojyli i Hołów pilnowali pan Oświęcimski i Kudil. Zatarasowali płaje zasiekami, poustawiali warty i cziuhy gotowe do zapalenia. Nie puszczali nikogo. Tak trwały bez zwady dwa obozy, kucki i górski. Nikt nie śmiał zaczepić, nikt nie śmiał przekroczyć patentu.
Jednak, choć przepędzono niesławnie dostojników, a barabola bez podpisów i ślubowań stała się łupem tłumu, cios mandatorski, celnie wymierzony w Dmytra, ugodził go. Samotnie siedział pod Kremenicą. Tam to na tołokach Wasylukowie wypasali dużo młodzi końskiej. Tam była chata sianowa. Z jednej strony wznosił się grumyk Medweżyk, gdzie do niedawna były legowiska niedźwiedzi, a z drugiej strony nieco niżej, w gęstym lesie, główny trakt wilczy i do dziś dnia zwany „wowcziwka“. Dmytro zakazał, by nikt nie przychodził do chaty sianowej. Rozumiano, że pościł tam, nawet suszył, a nocami puszczał wieści do Wiednia molfarskim szlakiem, rozmawiał z cesarzem chrześcijańskim. Dzień i noc Kremenica przesłonięta była mgłami, niesamowicie dudniły płynące z niej potoki.
W kraju tym, do którego nikt nie przychodził, którego nikt nie opuszczał, trudno się było dowiedzieć, co dzieje się choćby tylko o kilka mil dalej. Zanim wieść jaka dotarła, chociażby tylko z Pistynia czy z Kosowa, już zmieniała się jak chmura barankowa, niesiona wichrem. To czerniała, tężała groźnie, to świeciła z głębi niebios, jak jasne widziadło i już znikała. Tutaj Dmytro był zatarasowany lasami, mgłami i kordonami wojsk, a tam w Wiedniu cesarz wartami i urzędami.
Lecz już w niedługim czasie, gdy wiosna wybuchła, przez cały Halicki kraj przeszły dziwne echa. Ciężkie chmury gromowe płynęły, wieści o zagadkach. Z daleka huczały, w łonie swym niosły błyskawice i pioruny, straszne dla urzędów, zapewne i dla panów, a miłe dla ludzi niewolonych, radosne dla więźniów:
„Szymbałe idą. Trzy zagadeczki, trzy posłaneczki cesarskie są blisko. Pan cesarz już się uporał z wrogami, już zwolnił się od Francuzów bezbożnych. Już Pan Bóg wejrzał nań okiem łaskawym. Z wdzięczności, jak gaździe cesarskiemu przystoi, cesarz przyjął posłanki z nieba. Już już miał im dać dostęp do narodów chrześcijańskich. Był stary. Starość nad nim ciążyła, a śmierć krążyła koło niego, jak wartownik służbisty: co się trochę oddali, to znów wróci. Miał już dość życia, myślał tylko o innych. Rozmyślał, jak by wyleczyć wielką chorość, która toczy Państwo, tak jak mu doradzał pobratym. Podciąć, odrąbać konary spróchniałe, a korzenie odkarmić, by pędy puściły świeże. To ci był czarownik potężny a śmiały. Ledwie mu trochę życia zostało, a brał się do tego, by światem potrząsnąć, choć wiedział, że nie przeżyje tego. Musiał swoje zrobić. Niech się dzieje co chce! Zbudził zagadki, wyposażył je, drogi im wyprostował, dał im błogosławieństwo cesarskie i pchnął je w dalekie góry. Jak gdyby lonty podłożył pod całe Państwo! Sam rozchorował się jeszcze więcej. Idą zagadki, zbliżają się. Gdy młody pobratym cesarski odgadnie ich słowa, gdy maski i przyłbice opadną z lic dziewic błogosławionych, ziemia zadrży, popękają mury więzień, puszczą podwaliny koszar i urzędów.“
Długim roztoczystym gromem szły takie wieści. Teraz zaczęto rozumieć, po co gubernatory i mandatory wypuścili kukły niewoli, zagadki fałszywe, czemu chcieli złapać głodny lud na barabolę i niewolę. A potem minami niby to spokojnymi nakryli swój niepokój i strach, swoje złe myśli, złe czyny. Pewnie zahacili drogę zagadkom cesarskim, przynęcili one gołąbki cesarskie i zapakowali je pod papiery. Może w papierowej pościeli dusznej, w wielkich skrzyniach, zaryglowane kłódkami żelaznymi, spały posłanki niebieskie, przed którymi sam cesarz czoło chyli? Może drzemały zatrute papierami? Chyba dusiły się, bo czasem jęczały, na cały kraj ich jęk się rozlegał. Nocami niosło się to nad rzeką, w lasach płakało i w wichrze, jakby małe dzieci zanosiły się płaczem i zawodzeniem. I nawet najdalszą połoniną pojękiwało, sumno się robiło na połoninie najweselszej. A nikt nie ujrzał oblicza zagadek.
A tam może w tej Widni świetnej stary pan cesarz, gdy ocknął się z gorączki nie mógł zrozumieć czemu mu nie odpowiadają pobratymy?...
Tak to wiele wiedziano, opowiadano szczodrze, lecz o samych zagadkach nikt nie zdołał opowiedzieć nic pewnego.
Tylko ojciec Dmytrowy, stary Sztefanko miał pierwszy jaką taką wieść o zagadkach. Tak mu się wyśniło.
Szły trzy dziewczyny ubrane w ryzy, jak na obrazach świętych, szły dziarsko a godnie. Naprzód gościńcami, drogami cesarskimi, a gdy weszły na płaje górskie, już pląsać zaczęły. Na licach miały przyłbice; jedna żelazną, druga srebrną, trzecia złotą przyłbicę. Tylko oczy ich — śmiałe-jasne jednakowo — błyskały spoza przyłbic rycerskich. Za pannami płynęły rzesze ludu, narodów gromady, jak chwoi, jak listowia. Całe doliny górskie wypełniały. Szumiały-grały te rzesze jak bukowinki hołowskie. I zawędrowały zagadeczki aż pod Kremenicę. Stanęły przed Dmytrem poważne, lecz słobodne.
Powiada panna-zagadeczka, ta, która żelazną ma przyłbicę, twardym mocnym głosem, aż po górach poszło:

Szymbałe — szymbałe!! Gdy trzech się położy, którzy trzej będą czuwać?

Ustępuje na bok.
Rzecze panna-zagadeczka ze srebrną przyłbicą głosem jasnym wesołym, aż źródła grają tam wysoko:

Szymbałe — szymbałe! Jakiż to ptak, dotąd latał tylko ku ziemi, odtąd nie ruszy się z gniazda hardego?

Odchodzi na bok. Przystępuje trzecia panna-zagadeczka ze złotą przyłbicą. Słodkim głosem zaśpiewa:

Szymbałe — szymbałe! Który deszcz przejdzie, który wiatr przewieje, które słoneczko nigdy już nie zajdzie?

Przeszły panny-zagadeczki. Sztefanko zbudził się ze strachem, odpowiedzi Dmytrowych nie dosłyszał, nie doczekał aż spadły przyłbice, lic posłanek nie ujrzał.
Był świt zaledwie. Sztefanko wstał, migiem zebrał się i poleciał w górę ku chacie sianowej pod Kremenicę. Niósł ze sobą wieść o zagadkach, tak nabożnie jakby sakrament święty. Opowiedział Dmytrowi dokładnie swoje widzenie. Zadumał się Dmytro, wzniósł oczy ku szczytom. Tak odpowiedział leliowi swemu powoli, dobitnie.

Trzech położy się spać: panowie, księża, urzędy. Trzech będzie czuwać nad światem: wieszczuny, śpiewacy, majstrowie.

To pierwsza zagadeczka odsłoniona. Sztefanko śmiał się szczęśliwie. Dmytryk mówił dalej.

Ten ptak — to kresania. Latał on dotąd ku ziemi, spadł do stóp. Odtąd nikt czapkować nie będzie, nie będzie ludzi niewolnych, każde czoło chrześcijańskie wzniesie się wysoko.

To drugiej zagadki lice odsłonione, a teraz słuchajcie, mój leliu:

Przejdzie ten deszcz, co teraz świat zalewa, deszcz dukatów. Przewieje wicher, co wojny niesie, rzezie-pomory. A nasze słoneczko nie zajdzie nigdy — Słoboda!

To trzeciej zagadeczki wzniesiona przyłbica. Tak ci jest. Poznaję, iście, leliu jedyny, wieszczy wasz sen. Sam on posłał już te dziewice święte czarodziejskie, on, mój pobratym cesarski Józef, dziad szlachetny. Już są w drodze. Ale widać czas nań przyszedł, starość go gniecie, śmierć się nad nim schyla.
Wspomniał i powtórzył Dmytro słowa cesarskie: „świat zakołysze się, albo i przewróci. Wszystkie ustanowy pójdą na nice, wszystkie patenty zgasną, gdy je odgadniesz, te zagadeczki, mój junaczku...“ Tak sam mi powiadał mój honorowy pobratym, chrześcijański cesarz, pomazaniec Boży.
Z troską pytał Sztefanko:
— Czemuż nie przychodzą ku tobie zagadeczki, synku, aż tu na połoninę pod Kremenicę? Czy błądzą gdzieś lasami, czy drogą znużone, chorują, czy ktoś im drogę zagradza?
Dmytro nie odpowiadał. Silny wicher szarpał drzewami, zdzierał liście, niósł je daleko, jęk szedł po połoninie.
— Znak cesarski — rzekł Dmytro — nasza chwila blisko. Możemy się zbierać. Rzucimy okrzyk doboszowy.
Opuścili chatę sianową, spędzili konie na dół. Zeszli ku zagrodzie ojcowskiej.


∗             ∗

Spóźniona wiosna wybuchła, wystrzeliła bujnie. Długo trzymana w furdydze zimowej wyrwała się naprzód szara, wystrzępiona, połatana. A w kilka dni potem kroczyła już kosmata, jaskrawa, w całej świetności.
Wtedy to niemłody wdowiec, emigrant francuski, skoligacony przez żonę z naszym krajem, pan Charles François Joseph de D. itd. itd., uczony człowiek, doktor medycyny, chirurgii i botaniki wyruszył z Kosowa w góry. Przyjechawszy wczesną wiosną z Wiednia, wstrzymywany zamieciami, zimnem i śniegiem czekał w miasteczku Kosowie, kręcił się jak kot nad wodą. Wreszcie mógł wybrać się w góry. Dziecko, z którym się zazwyczaj nie rozstawał, zostawił w Kosowie, a sam w towarzystwie chudogębego asystenta wiedeńczyka wyjechał.
Zawsze wygolony gładziutko, z żabotem białym, w bialutkiej peruce, w białych spodniach i niebieskiej kurtce, po pańsku, wytwornie wyglądał. Twarz doktora nakryta była stałym uśmiechem dobroci, czy uprzejmości, ale oczy patrzały jasno, bystro, przenikliwie. Czasem zapłonęły gorąco. Ręce bezwładnie, jakby bezczynnie zwisały, a nagle ściskały się mocno. Pan doktor przyjechał z Wiednia, mając papiery zagadkowe, wysoce tajne a surowe polecenia z samego Dworu, dokumenty, co wzbudzały strach w gubernium, padanie plackiem po krajsamtach, a dygotanie kolan po mandatoriach. Rozmawiał mało, mało używał tłumacza, a patrzył dużo, nie słuchał, co mówiono, a wciąż notował. Ciarki szły po urzędowych plecach, rany karbowały się w sercach lojalnych urzędników od każdego skrzypnięcia ołówka pana doktora. W pakach i kufrach wiózł liczne zielniki, z kieszeni wyjmował szkła, nie znane nikomu narzędzia i różne pieczęcie. W notatnikach — podpatrzono to — zapisywał znaki niezrozumiałe, widocznie tajne, na to, aby nikt nie odczytał. Z niedużym kuferkiem, opieczętowanym i zaryglowanym, nie rozstawał się ani na chwilkę. Sam go wszędzie nosił. Urzędy dawały mu, co chciał, dawały mu także, czego nie zażądał: ochronę dla przejazdu i wędrówek przez niebezpieczne góry, w rzeczywistości szpiegów i obserwatorów gubernialnych. Gdy wyruszył z Kosowa, gruchnęła wieść w górach, że jedzie Graf cudzoziemski, cesarski, prosto z Wiednia.
Kipiała wiosna po puszczach. Po graniach i grzbietach jawory górowały ostrą, pyszną zielenią. Na stokach bukowinki sławiły słoneczko, świeciły tysiącami zwierciadełek, w każdym listku odbijało się lice słonkowe. Ze smerek świeczniki gorejące tryskały — szyszki czerwone, całe procesje płomiennych świeczników puszczowych chwiały się w wietrzyku wiosennym, kłaniały się ognistemu Panu, gaździe Wierchowiny — Słoneczku. Niosły zapach leciutki, co zapewne umierającemu by ulgę przyniósł ale może na pożegnanie z życiem i żal ostry, tnący serce, że świat tak piękny i boży, a człowiek w tak krętą norę swej doli zaryty. Dołami wokół carynek leszczyny oblepiły się słodziutką, mdłą spadzią. Pszczoły gazdowały tam, dudniły leszczynami. Leśne krzewy, maliny, z patyków zeschłych jak słoma, wydzierały listki soczyste. Odnawiały się, nabierały blasku żywego liście ożyn, co w pokorze, przy ziemi, pod śniegiem zimę przetrwały. Wśród trawy różowiły się szafrany, a na przełęczach w ukryciu spod resztek śniegu wyzierały mirty górskie. W bukowinkach na stokach północnych bezkreśnie płynące ludy i rzesze białych i fioletowych storczyków wiosennych. Czerpiąc życie i świeżość rosistą z wilgotnej, zimnej jeszcze podściółki zaschłych liści bukowych, błyszczały niewinnie, tylko dla wiosennego bytowania stworzone, lękały się jednego promyka gorętszego trochę. To życie tak jedyne, tak krótkie, a tak pełne krasy: tydzień wcześniej za dużo śniegu, tydzień później za dużo ciepła.
Obłokami woni otaczały przybysza, przypominały mu o dalekiej ojczyźnie rozkwieconej, słodkiej Prowansji. Prawdziwie, ten dziki i pogański kraj w pięknie swym godzien jest stanąć prawie obok rozśpiewanej, chrześcijańskiej Prowansji.
Jaskółki krążyły wokół chat i kolib. Jastrzębie szukały wronich gniazd, wrony goniły każdego rabusia jastrzębia, co jednym machnięciem skrzydeł wzbijał się ponad rozkrzyczaną hałastrę wron. Czarne bociany dolatywały do brzegu puszczy i wracały ku łąkom bagnistym. Połoniny rozśpiewane jak gdyby fletami. Bez przerwy grały tam kukułki... Ich granie przybliżało słuchaczowi niezmierzone przestrzenie górskie. I sprawiało, że przestawały być puste. Tam, na jednej wysokiej łące, ozwie się kukułka, a zaraz druga odpowie jej z jaru głębokiego. A zaraz jeszcze wyżej inna zagra słodko, gorliwie, z przejęciem. I bardzo gdzieś daleko, za bukowiną, jak echo znów inna wyśpiewuje. Potem grają trzy albo cztery równocześnie. Ucho i myśl polatuje za nimi. Wszędzie śpiew i miłość.
Bardzo żal było doktorowi, że nie ma ze sobą swego pięcioletniego jedynaka, któremu zawsze wszystko pokazywał, wszystko tłomaczył a wciąż opowiadał o słodkiej Prowansji.
Gdy wędrowiec wjechał w jaworową puszczę, wzrok jego zajęły olbrzymie szare kolumny wiekowych jaworów. Pień obok pnia kolumnadą biegły wśród ziołorośli. Kościół potężny, jakiemu równego nie widział nawet w swej ojczyźnie. W tym kościele rajski gwar, szczebiot i śpiewy ptaków. Zdziwione ptaszki nawoływały się, zlatywały się coraz liczniej, by mu się przypatrzeć. Na skałach lekko trzaskały brzozy, sok z nich spływał, słodycz wiosenna. Gdyby wytoczyć ten sok i wypić, silniej od wina zaszumiałaby wiosna w żyłach człowieka. Radość pierwowiecznego rajskiego lasu zewsząd ogarniała wędrowca.
Tymczasem ciche były i smutne osiedla ludzi. Jak daleko byś ponad te puszcze i szczyty wysłonecznione przeleciał okiem, a chociażbyś w nie koniem zanurzył się, ścieżynami wszędzie myszkując, przedzierając się przez gąszcze i jary, pełne wilgoci, przez debry ciemne, zieleniejące stoki i urwiska, pełne jeżyn zielonych, nie znalazłbyś nic, co by zgłodniałego człowieka mogło nakarmić i pokrzepić.
Żył tu ród myśliwców górskich, ale od lat już wszedł w używanie ziarna. Niewielu żyło z puszczy.
Powiadali przewodnicy panu doktorowi: — Gdyby nie było tuhego roku, inne jeszcze widowisko mielibyście. Ihrowyszcza, wysokie łąki między siołami i zarośla pełne by były chichotów i śmiechów wiosennych. Migałyby wszędzie białe koszule, czerwone zapaski i spodnie. Dziewczęta i chłopcy schodzą się tam i świętują wiosnę. Ale nigdy żaden chłopak nie porwie dziewczyny, która go nie chce. Długo razem śpiewają, gruchają, szczebioczą i pieszczą się jak ptaki, zanim zbliżą się do siebie.
W tym roku jednak zamarła radość wiosenna, zasnęły śluby. —
A nie tak żyli drapieżcy puszczowi, najtężsi myśliwcy tutejsi. Do nich nie doszedł głodny rok. Gdy wjechał pan doktor medycyny, chirurgii i botaniki w puszczę Bukowca, usłyszał uderzenia mocne po pniach, jak gdyby klepanie. Przewodnicy objaśniali, że to niedźwiedzica przygotowuje się do godów wiosennych, staje na tylne łapy, mocarnie wali po pniu i karbuje pień, by samce niedźwiedzie mierzyły z nią na tym drzewie swój wzrost.
Wkrótce potem, nie mniej ciekawe dziwo ujrzał pan doktor na własne oczy. Płaj był zatarasowany zasiekami. Gdy zbliżyli się, nagle nie wiadomo skąd, ukazały się postacie jaskrawe, nadmiernie uzbrojone. To ludzie lasowi, co tam trzymali straż, a nikogo z dołów nie puszczali do swej dzikiej krainy. Już przedtem przewodnicy uprzedzili pana doktora i zapewnili go, że dla niego, jako przybywającego ze stolicy cesarskiej żadnych przeszkód nie będzie. Zabrzmiały okrzyki radosne i strzały. Z gęstwiny wynurzyła się warta jasienowska, powiewając radośnie kapeluszami.
— Niech żyje Graf, wysłannik cesarski! — Ludzie lasowi, wcale nie dziko wyglądający, wyciągali radośnie i serdecznie dłonie do pana doktora, przypatrywali mu się z widoczną uciechą.
I pan doktor patrzał ze szczerym zainteresowaniem. Wciąż zapisywał w notatniku. — Jaskrawy lud, Saracenom chyba jakimś podobny. — Ludzie lasowi odwalili zawory, przeprowadzili ludzi i konie ledwie dostrzegalnymi krętymi ścieżkami wśród gęstwin. Znów słychać było z daleka, że inni jacyś poprawiają zasieki siekierami, walą drzewa...
Pan doktor przekroczył granice dzikiego, ciekawego kraiku. —

Powiedzmy od razu smutną prawdę, że doktor nigdy już nie wrócił z tej krainy. Że nigdy już nie opowiedział nic swojemu małemu jedynakowi ani o tej krainie, ani o słodkiej Prowansji. Jedynak ów, a później jego potomkowie, na zawsze pozostali w Kosowie. Potomkowie ci zapomnieli najzupełniej o słodkiej Prowansji, a nie byli nawet poinformowani o planach i celach podróży doktora w dzikie góry.
Pamiętali jednak o uczonym i wytwornym przodku. Opowiadali, że dzicy ludzie lasowi przyjęli go jak króla i że wskutek niezrozumiałych niezgrabnych matactw ówczesnych urzędów, czy źle zrozumianych poleceń i akcji nazbyt gorliwych szpiegów, nieoceniony doktor stracił życie w górach, przepadł, nikt nie wiedział gdzie, jak i kiedy. I że z tego wiele narobiło się zamieszek i biedy.
Andrijko wiedział więcej. Opowiadał, że gdy przyszły znaki cesarskie, z wielką paradą przyjmowany, wjechał w góry sam Graf cudzoziemski, zaufany pobratym cesarza, przyjaciel narodu, wróg mandatorów. Wszyscy o tym wiedzieli, błogosławili go, gdy przejeżdżał. Starcy na piecu leżący, kazali się wynosić przed chatę, by, jak powiadali, przed śmiercią zobaczyć brata cesarskiego. Mandatoria złotem płaciła za każdą wieść o każdym ruchu cesarskiego wysłańca. Kwiatkowski przebierał się za żebraka, łaził po górach, najmował sobie szpiegów, by łazili krok w krok za Grafem. Naprzeciw Grafa wyjechał pan Oświęcimski. I choć przewodnicy, dani Grafowi przez urzędy, wciąż wciskali się między nich, by im przeszkadzać w rozmowie, Pan Oświęcimski rozmawiał z Panem Grafem różnymi pańskimi językami. Graf mówił mało, słuchał przeważnie. Pytał wciąż o Hołowy, wymawiał to z cudzoziemska, ale każdy słyszał i mógł zrozumieć. Na koniach było dużo kufrów, których wciąż pilnował i doglądał pomocnik Grafa. Graf zawsze przy sobie miał jedną skrzyneczkę. Gdy dojechali na Hołowy, wyciągnął zza pazuchy list z czerwonymi pieczęciami. Pytał o Dmytra, kniezia hołowskiego. Mówił, że ma do niego z Wiednia trzy słówka. Że chodzi mu o ziele rzadkie a ważne. Pan Oświęcimski tak to wytłomaczył, a wielu ludzi słyszało. Graf czekał na Dmytra i na Sztefanka. Odpoczywał i chodził tak sobie tymczasem po bukowinkach. Zanim Dmytro i Sztefanko nad wieczorem wrócili z Kremenicy, znikł gdzieś Graf cudzoziemski. Szukano go całą noc, szukano i dzień następny. Pomocnik Grafa lamentował, wznosił ręce do nieba, tłomaczył panu Oświęcimskiemu, co tamten i bez niego wiedział, jaka to ważna, światowa osoba. Odnaleziono tylko kilka śladów, idących ku puszczy, wraz ze śladami dwu ludzi w postołach. Więcej nic nikt nie mógł odnaleźć... Stary Klam wybadał, że tejże nocy znikł ze wsi Pletień. Czyhano nań, gdy wróci. Kiedy po kilku dniach wrócił, Klam, Czuprej i Kudil schwytali go, przyprowadzili do jego własnej chaty, przywiązali do ławy, rozebrawszy wprzód. Grozili, że będą mu lać smołę na brzuch. Wzywali go, aby się przyznał. Pletień płakał jak małe dziecko, wylewał łzy, ale nie przyznawał się do niczego. Siostra Pletienia poleciała po Dmytra. Dmytro nakazał puścić Pletienia. Tymczasem w chacie jego znaleziono wiele rzeczy Pełecha. Teraz zrozumiano wszystko. Sztefanko od dawna mówił, że należy strzec się Pletienia. Wypędzili Pletienia, zakazali mu wracać do wsi, pod grozą śmierci. Wkrótce potem przyszła wieść z Kut, że Pletienia powieszono aż w Stanisławowie. Zrozumieli wszyscy, że Kwiatkowski nie chciał mieć świadka. Wszystkie rzeczy Grafa odwieziono do Kut. O skrzyneczce ani o liście z czerwonymi pieczęciami nikt nigdy nie słyszał.


∗             ∗

Bojowe powietrze jak chmura zawisło nad Hołowami. Z oddalonych komór w skałach przyniesiono zapasy prochu i kul. Przyniesiono rzekomo i złoto do bukowinki Wasylukowej. Dniami i nocami po chatach, jak przed wielkim polowaniem, przygotowywano kule, naboje. Z góry na górę nawoływali się junacy, w bukowinkach i gąszczach siedzieli sobie młodzi ludzie przy watrach, obozowali jak wojsko. Z wszystkich wsi, aż spod Kut przedzierali się na Hołowy młodziaki i wyrostki. Głód ustał, szyszki czerwieniły się, bukowinki świeciły się, zatem i rój wiosenny, junacki zaszumiał, jak szumiał co wiosny. Dla junackiego roju nie ważne były przyczyny czy wymówki. Huczały roje po bukowinkach i po połoninach, huczały tak, że całe góry wiedziały. Niecierpliwiły się już. I Dmytro niecierpliwił się. Tak to, za głośne były Hołowy dla Dmytra, a Dmytro dla nich za ostrożny, niezrozumiały. Z innym watażkiem już by napadli na mandatorię i już by skryli się w Wierchowinie pustynnej. Przecież i Dmytro to potrafił, ale teraz czekał jeszcze na jakieś znaki. Klam doradzał starej praktyki lasowej: napaść co prędzej, wywołać zamieszanie u wrogów, odbić zagadki, wycofać się w góry. I jeszcze jedna zwada wybuchła ze Szkindami, którzy z powodu zwlekania Dmytra przypomnieli sobie wszystkie oskarżenia przeciw niemu. Zamiast ponowienia swatów wiosną, jak się spodziewano, niewiele brakło, by Dmytro porąbał starego Szkindę za pyskowanie.
Dmytro i starszyzna radzili tymczasem, jak odbić zagadki. Nie wątpili, że zostały porwane wraz z Grafem. Dmytro czekał jeszcze na znak tajemny (zapewne cesarski), zanim rzuci okrzyk doboszowy ku Podolom dalekim, ku halickim krajom, by wstały rzesze luda jak chwoi i listowia.
Tymczasem do wsi bliżej Kut położonych toczyły się bez przerwy barabole. I jak gdyby na barabolach, tuż przy ziemi siedząc, wślizgiwali się powoli urzędnicy. Powoli odnawiano puszkarstwo, zwoływano puszkarów, atamani i dziesiętnicy z bliższych wsi, znad Dolnej i znad Białej Rzeki cięgiem wzywani, wciąż chodzili na odprawy do Kut. Ministrant ciągle do nich przemawiał. Oni podpisywali krzyżykami papiery różne, które im dawał, a mandatoria miała co posyłać do gubernium. Nawet delegacje do mandatorii umiał urządzać ministrant, a o tym wszystkim szły meldunki! Powoli Dolna i Biała Rzeka aż po Dołhopole coraz bardziej dostawały się w zależność baraboli i mandatorii. Ministrant, niestrudzony, ruszał się, słał ciągle w góry szpiegów przebranych za dziadów, jakby pocztę rozstawną. Wiedział wszystko, co się dzieje w górach, wiedział prawie o każdym kroku Wasyluka. Do Jasienowa zaś i ma Hołowy wieści przychodziły spóźnione lub przekręcone.
Jednak patent cesarski trwał jakby długa, stała pogoda, której byle chmura nie zaszkodzi.
Mandator głowił się wciąż jak wyrwać się z pęt patentu. Po powieszeniu Pletienia nabrał nadziei, zobaczył jak mądrą głowę polityczną ma ministrant. Czekał.
Opowiadał Andrijko:
— Chociaż Słoneczko święte to groźny mocarz, chociaż nikt mu niezdolen spojrzeć w lice, to jednak jak gazda rodowy grzeczne dla wszystkich na świecie. Zapewne jednej myśli jest z nasieniem swoim, chrześcijańskim, jednak wszelkiej, nawet pohanej wierze daje miejsce na świecie. Patrzy na wszystko równym okiem. Nikogo nie czerni, chyba że kto sam w czarną ciemność się schowa.
Patrzyło długo na plemię swoje: to kraśne, zbyt rozhukane, to znowu zbyt głupie, za barabolę z wrogami jednać się gotowe. Patrzyło z wozu ognistego na mandatora: nędzny, brzuchaty żywot pędzi, zwyczajnie jak posiepaka. Zobaczyło z góry jak kupcy wołoscy, co handlowali zbożem — a tam za Czarnohorą sprzedawali je biedakom za krowy, za grunta, za ubranie — szli płajem uhorskim, wiodąc czterdzieści koni, objuczonych zbożem. Zobaczyło, jak Tomaniuki kryli się w zaroślach, czyhając na kupców.
Zaśmiało się Słoneczko, dalej koniska smokowe pognało, ucieszne i jasne.
Gdy ciężka wiosna dopiekała niedostatkiem także tam za Górą, zaczęli jeździć Wołochy bukowińscy karawanami dobrze uzbrojonymi. Wozili ziarno przez góry na Węgry. Wtedy to Tomaniuki (nic im nie zaszkodzi, gdy opowiemy to głośno, bo i tak niejedna przewina na nich zaciążyła), podpatrzyli Wołochów.
O Tomaniukach i to jednak rzec trzeba, że dla swoich, dla hołowskich ludzi byli uczciwi i szczerzy, niech Bóg broni, by komu krzywdę wyrządzili. Stary Toman był to nawet człek wielkoduszny, serdeczny, co przebaczył Palijowi, który kiedyś, nie wiadomo za co, z głupiej złości czy przez złośliwość oddał go do katusza. Gdy wrócił wypuszczony z katusza Toman, to zamiast ściąć łeb donosicielski, zaraz się z nim pojednał. I tańczył przez całą noc do rana. Tacy to byli Tomaniuki dla swoich.
Ale dla obcych to już byli inni. Wyśledzili wtedy, ile koni wołoskich poszło płajem uhorskim, rozpytali to i owo przez wyrostków, wyprzedzili Wołochów, zsiedli nad jeziorem Czuriekiem. Tam czatowali. Przybyli i Wołosi na noc nad jezioro. Rozjuczyli konie i puścili je na paszę. I już chcieli się ułożyć do snu, gdy nagle z gęstwiny rozległy się strzały i okrzyki. Gromada Tomaniuków wyleciała i dalejże tłuc Wołochów. Wołochy, napadnięci znienacka i zmęczeni drogą, nie bardzo po junacku się spisali. Na darmo mieli krisy, na darmo nakupili sobie prochu. To jest nie całkiem na darmo, bo wszystko zagarnęli Tomaniuki. Sami Wołosi rozbiegli się jak zające. A który nie uciekł zaraz, to jeszcze i trzos musiał oddać. Tomaniuki nie zabili nikogo, poznać, że nieźli ludzie byli. Co kto z napadniętych w pierwszej chwili dostał po łbie, to już było jego. Ale potem nikogo już nie ścigali, dali się rozbiec po lasach.
Tomaniuki odpoczęli trochę przy watrze wołoskiej, pokosztowali sobie wołoskiej gorzałki i hajda do pracy! Częściowo na koniach, a potem na plecach zabrali cały łup po Wołochach, porozdzielali wszystko sprawiedliwie. Porozchodzili się po połoninach i po kolibach. Bo choć i słoboda była jeszcze, wiedzieli, co w patencie cesarskim stało, że za nowe rozboje przyjdzie prawo szubieniczne.
Rano znów widziało Słoneczko, jak Wołosi wyłazili z nór leśnych i zarośli. Wystraszeni, zgłodniali i zbiedzeni zwoływali się, znów się chowali w lesie i znów wynurzali się. Dali w końcu jakoś znać do Mandatorii.
O tym wszystkim zaraz wiedział Kwiatkowski, przez szpiegów za żebraków przebranych, przez atamanów znad Białej Rzeki, przez Żydków, przez Ormian. Wreszcie zjawili się Wołochy sami. Ministrant przyprowadził ich przed oblicze mandatorskie.
I wtedy to właśnie Słońce, co przyglądało się dostojnikowi, błysnęło przez okno nowej mandatorii. Wdarło się i do ciemnicy tej, do głowy mandatorskiej. Powziął myśl mandatorską. Bo ciemność ma swoje prawo, a dla słoneczka nie wszędzie jednakowy dostęp. W kancelarii zapajęczonej, piwnicy stęchłej ani w kryminale nie jest tak jasno jak na połoninie wysokiej. Z głowami tak samo.
Rad był niezmiernie mandator. Uśmiechał się do swej myśli. Już gotów był sądzić, że sam Kwiatkowski umyślnie posłał Wołochów z ziarnem. Miał go za czarownika, za cudotwórcę. — Tak czy inaczej traf nadzwyczajny: Hołowcy złamali patent cesarski. I jeszcze jak! W czasie głodu napadli na karawanę z żywnością. A któż ma w małym palcu władzę nad Hołowami jak nie Dmytro, na bluźnierstwo i urąganie majestatowi knieziem wybrany? Może sam napadł, by rozdzielić zboże, by zjednać sobie ludzi? Wołosi świadczyć będą, że Hołowcy napadli na nich w czasie głodu. A Kwiatkowski świadczyć będzie, że Dmytro mieni się knieziem Hołów, że wciąż bluźmi cesarzowi. Kwiatkowski setki świadków znajdzie! Na kilka szubienic. Precz z pętami patentu! Dość polityki, co urzędy poniża i władzę krępuje. Górą urzędy! Górą prawo szubieniczne! —
Padły ostre rozkazy, przed wieczorem żandarmi wyruszyć mieli, zebrać wszystkich puszkarów dawnych, wszystkich atamanów i dziesiętników znad Dolnej i Białej Rzeki. Razem z nimi, przy pomocy wojska, mieli ściągać ze wszystkich wsi po drodze routy. Mandator zawezwał nowe wojska z Kołomyi. Tymczasem dragoni mieli pocwałować naprzód. Był rozkaz, by obsadzili wszystkie płaje i przejścia naokoło Hołów od strony Białej Rzeki, od pustynnej Wierchowiny, od Skupowej, skąd się nikt nie spodziewał najścia.
Chełpił się mandator przed Kwiatkowskim: Setki żołnierzy pchnę, tysiące ludzi do rout ściągnę! Wszystko w imieniu cesarza!
Wir junacki ogarnął głowę mandatorską: Hurra, koniec Hołowom!
Nadaremnie szukało go rano po płajach Słoneczko, pośród wojska i rout. Pamiętał o losie poprzednika w wojnie kuckiej. Ukrył się w domu jakimś i czekał.
Tego samego wieczora, gdy mandator wysłał swoje oddziały, Dmytro spał na Kremienicy. We śnie usłyszał cichą śpiewkę. Przenikliwa śpiewanka Pełechowa obudziła go. Komarową muzyczką śpiewała stara strzelba. Zapalił kaganek, strzelba grała jeszcze jak tętno serca. Obszedł zymarkę. Konie spokojnie parskały w zagrodach. Noc była ciemna. Raniutko poleciał ku wsi.
Czy stary cesarz umarł? Czy też znak to, że czas najwyższy? Są przecież gotowi. —
Na wieczór zebrał starszyznę w chacie Palijowej. Cóż nowego? — A cóż? Pilnowali wciąż przejść i zasieków gorliwie, ale nie mieli żadnych wiadomości. Jakiś mały pastuszek mówił, że widział żołnierzy na Skupowej. Tyle było wieści. I tyle chyba jeszcze, że strzelba stara zadrgała i zaniepokoiła się. Koniecznie trzeba było zaraz wysłać na zwiady ku Uścierykom.
Zostali jednak tak przez noc w chacie Palijowej, bo straszna burza ogarnęła Hołowy. Chmury czarne szły ze wszystkich stron. Strumienie lały z nieba, nikt nie mógł się ruszyć z chaty, nikt nie mógł myśleć o tym, by przejść Białą Riczkę. Pioruny grały i biły naokoło tak, że chata Palijowa wstrząsała się.
Razem z burzą, wśród burzy i ciemności przypłynęły wojska mandatora, wojska niewoli. Od samych Kut kierował porządkiem bojowym wachmistrz Brnatzik. Doglądał też ściągania rout wiejskich. Gdy jeden z gazdów opierał się, tłomacząc, że niepogoda, Brnatzik z miejsca kazał hajdukom powiesić go na drzewie. Pod grozą szubienicy ściągały się routy i szły połoninami i grzbietami, za nimi szli dragoni, trzymając w pogotowiu pistolety. Już od Dowhopola pioruny biły naokoło przez całą drogę, niejednego ogłuszyło.
Tak zbliżyli się do chaty Palijowej.
Czuprej, który miał sprawiać wartę w bramie grażdy, zasnął. Nikt nie słyszał, jak zbliżyły się czarne rzesze, wojska i routy, nikt nie wiedział, gdy już otoczyły chatę. Dopiero gdy wśród łoskotu piorunów zaczęły dochodzić strzały, krzyki i uderzenia kołów po dachach grażdy, zbudził się Czuprej, a reszta towarzystwa wewnątrz chaty zmiarkowała, że są oblężeni.
Gdy spostrzegli się, jak liczne są tłumy oblegających, Dmytro postanowił, że muszą się przebić z bronią. Tymczasem powyrębywali przeciosy, powsuwali do dziur strzelby i tak razili napastników. Strzelby mieli suche, ukryci poza potrójną ścianą grażd i chaty, dogodniej walczyli niż oblegający, co znajdowali się wśród burzy i ulewy. Gromy ogłuszały świat, a całą chatę ogłuszały nieustanne strzały broniących się. Już zapomniano o strasznej nocy, burza bitewna porwała wszystkich. Zdawało się, że walka tak nierówna nie może trwać długo, jednak trwała całą noc. Kule napastników dziurawiły chatę, koły ich rozwalały powoli ściany grażdy, ale sami napastnicy mieli strat niemało, a z obrońców chaty jeszcze nikt nie był ranny. Dmytro rozumiał, że tylko nocą można się przebić, jak długo ciemno. Przygotowali się, wzięli długie noże, topory krótkie i długie, a strzelając gwałtownie w jednym kierunku, rzucili się nagle całą garstką w stronę przeciwną. Przeskoczywszy grażdę znaleźli się wśród tłumu. Wasyluk na czele. I to był błąd. Bo rozkaz surowy był dla wojsk i rout, jeśli nie możliwe inaczej, wszystkich puścić, a Wasyluka żywym dostawić. Skoro go tylko poznali przy blasku błyskawic, wszystkie koły i topory zwróciły się ku niemu. Z tyłu, za szeregami rout chłopskich, hajduki kuccy i żołnierze wykrzykiwali i szczuli routarów jakby psy gończe podczas polowania. Dmytro przedarł się przez kilka szeregów, uderzając to nożem, to toporem i znikł na chwilę w kotłowisku. Znów błyskawica zajaśniała, znów poznali go. Znów nożem przebijał, toporem rąbał, roztrącał, gromił. Ale nakryły go dziesiątki kołów długich, padł tak pod kołami, jakby pod rumowiskiem leśnej koliby. Podobnie schwytano Klama, pana Oświęcimskiego, Martyszczuka i innych. Wiązano ich łańcuchami i skałuszami, a w zdobytej chacie katowano i bito starców i kobiety. Pojmanych, spętanych przykuwano do koni. Walka ucichła i gromy ucichły. Świtało.
Tylko Kudil, Czuprej i Łyzun wymknęli się jakoś; siedzieli w bukowince Szkindowej, w jamie na dnie jaru. Naradzali się, jak by odbić Dmytra. Pomyśleli równocześnie o Ołence.
Nad rankiem wypogodziło się. Mgły opadły, pozasuwały się w jary i zwory. O kilka kroków nie było nic widać. Gąszczami przedzierając się, czołgając się wśród ziołorośli leśnych, dostali się za chatę, do wgłębienia koło źródła Szkindowego. Już świtało, gdy wywołali Ołenkę z letniczka.
Ołenka czuwała. W blasku świtu widać było wyciągniętą jej chudą twarz, nos zaostrzony, jeszcze ciemniejsze niż zazwyczaj oczy. W ciężkich chwilach nie szarpała się Ołenka, była spokojna. Nieraz narzekali na jej babskie zawadiactwo i na upór. Teraz milczeli i czekali. Ołenka w jednej chwili miała postanowienie: — Każde z nas weźmie po kilka koni z naszego stada. Tak uderzymy z Prosicznego na łaciarzy, jakby konnicą.
Łapcie konie, migiem! — wskazała na tołokę za lasem.
Bez słowa pognali ku tołoce. Ołenka czekała w lesie. Tymczasem po chatach wszystkich wciąż jeszcze plądrowali żołnierze i hajduki. Wyciągali z chat tych ludzi, którzy nie zdążyli uciec, okładali ich harapami, wiązali i wlekli ze sobą.
Gdy cały pochód gotowy, wyruszył jak długi wąż, a idąc od chaty Palijowej skręcał obok granicy Szkindowej, na lewo ku Prosicznemu płajowi, już wszyscy trzej watażkowie przycwałowali na koniach do bukowinki. Każdy przywiódł po cztery konie. Ołenka odszukała mężczyzn swego rodu, poukrywanych w bukowince. W chacie nie było już nikogo z napastników. Weszli do chaty. Ołenka ubrała wysoki pas stryjowy, założyła za pas pistolety i bardy. Stary stryj ojcowski i wuj Ołenki także zbierali się. Przygotowali całe tajstry pełne pistoletów jakby na wesele. Inni siodłali konie. Ołenka wcale nie czekała, wsiadła na białego konia, drugiego wiodła obok siebie. Ruszyła. Tym bardziej spieszyli się inni z siodłaniem, zbrojeniem i wsiadaniem. Dopędzili Ołenkę, od razu szarpnęli z kopyta. Pognali tak ostro, że ten i ów koń przysiadł na zadzie i tak na zadzie posunął się kilka kroków na stromym płaju. Dognali tylną straż pochodu nad samym urwiskiem nad Prosicznym. Nie mogli rozwinąć się, ale jadąc tak kupą końską postrącali strzelców z brzegu i wdarli się w sam środek pochodu. Wielki biały dragon zagrodził Ołence drogę i klnąc niezrozumiale, palnął do niej z pistoletu, chybił raz i drugi. Nim zdołał nabić, Ołenka wychyliła się z siodła, rąbnęła go bardką po głowie. Upadł, konie Ołenki stratowały go w pędzie. Duży i mocny koń dragoński zaplątał się i z kwikiem zsunął się w berdo. Ołenka rwała dalej. Zatrzymał się pochód, wszystkie lufy zwróciły się ku górze. Ołenka dalej przedzierała się przez tłum. Dmytro już był na dole, na miejscu Dubowem, przykuty do konia głową na dół. Tamtędy podążała, za nią przebijali się Kudil, Czuprej, Łyzun i obaj starcy, krewni Ołenki.
Potem Łyzun wysunął się najdalej naprzód, lecz konie jego splątały się na ciasnym stromym płaju. Z góry i z dołu zaczęli go ściskać wrogowie, chcąc go zepchnąć ku przepaści. Łyzun bronił się zaciekle, strzelał i rąbał na wszystkie strony. Jakiś strzał z tyłu powalił go. Stoczył się z konia nieżywy. Zatarasował drogę swoim towarzyszom, i tak rozpęd ich uderzenia zatrzymał się.
Tłum żołnierzy, puszkarów i routarów zgęścił się i stłoczył wokół Czupreja i Kudila. Nie mieli już możności strzelać ani machać bardami. Routary bili konie kołami, żandarmi i strzelcy zarzucili junakom powrozy na głowy. Pościągali ich z koni, Kudila obezwładnili od razu, a Czuprej rzucał się jeszcze, ciskał, kopał i miażdżył kułakami przeciwników. Za to okładali go kołami bez miary. Nakryli go kołami. Pokonała ich wszystkich kupa i ciasnota płaju. Po niewczasie żałowali, że zdali się na babską komendę, zamiast okrążyć pochód gdzieś na dole lub napaść z boku, z lasu.
Gdy już związano ich wszystkich, cała czarniawa zwróciła się ku Ołence. Ołenka posuwała się naprzód tuż nad samym urwiskiem. Po lewej stronie miała luzaka. Ten wierzgał i kąsał naokoło, nie dawał do niej przystępu. Ale dosięgły ją strzały z pistoletów. Po skroniach spływały strugi krwi, cała koszula była czerwona. Prawie mdlejąc, strzelała, miotała bardy. Routary opowiadali później, że niejeden krzyżem się żegnał, gdy patrzył na nią. Nie wiedzieli, czy mają żałować ją, czy postawić zaklęcia od wiedźmy. Gdy ustrzelili jej luzaka, gdy ścisnęli się wokół niej, jak Syrojidy niezliczone, gdy już mieli ją pojmać, ostatkiem sił pocisnęła wierzchowca. Skoczyła w dół, w gęstwinę przepaścistą. Nikt jej już nigdy nie zobaczył, ni żywej, ni martwej. —
Wzeszło Słoneczko, wleciało wozem ognistym. Ujrzało Hołowy rozgromione. Ujrzało, co przez noc nabroiła dziatwa ciemności. Zakryło się chmurami.
Pochód cicho i ponuro posuwał się naprzód. Cisza ogarnęła Hołowy.
Z dołu, z Krasnojyli Dziwo Górskie dzwoniło na trwogę. Daleko płynęły ciche i smutne dźwięki. Ginęły daleko. Jakby ptaszyny niebieskie rozsypały się po puszczach, pod uderzeniem czarnego ptaszyska, jakby stamtąd z ukrycia gwałtowały i kwiliły. Na rozkaz skoczyli żołnierze ku dzwonnicy, by pojmać dzwoniącego. Nie zastali już nikogo. I ci właśnie żołnierze luterscy pogruchotali kolbami Dziwo Górskie. Tak świat oddali Archijudzie bez sporu. Sami dzwonili sobie łyżkami. Cóż im to, że służki czartowskie mnożą się bez dzwonów...
Tak się skończyła obrona Holów. Tak opowiadał Andrijko.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.