Prawda starowieku/Poczynacze i molfary
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prawda starowieku |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1980 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Tak to w całym życiu pokoleń i rodów wszystko zależy od potęg wielkich, od ich życzliwości lub wrogości, a ubezpieczone jest lub zagrożone przez zdarzenia i oznaki na pozór błahe i nieznane. Te bowiem moce wszystkie, chociaż na co dzień zapamiętale milczą, chociaż chowają się skrzętnie przed okiem człowieka, mają wszędzie — wśród zwierząt, wśród roślin, a także wśród ludzi — swe służki, swych szpiegów, krewniaków i dzieci. A wszystko, jakże niepozorne nieraz i nikłe! Nieoczekiwane pokrewieństwa, związki, sploty i wspólnoty! Moce różne sprzymierzone ze sobą dziwnie i nieoczekiwanie. Często łączy je nazwa lub podobieństwo nazwy. Słuchaj tylko, odgaduj!
W większych skupieniach ludzkich powstaje pewien habitus bezpieczeństwa i kontroli. Jakby jakaś potężna tama. O nią rozbijają swe wały spienione gdzieś daleko poza człowiekiem szalejące burze. Ta zapora nie umocowuje się w duszach ludzi górskich. To uczucie bezpieczeństwa nie może się w nich zadomowić. Widzą ciągle jakby z bezkresu płynące fale ciemne, całe ich hufce, legiony istot, bądź groźnych, bądź przyjaznych, ale zawsze potężnych i tajemniczych.
Człowiek, co odbył szkołę samotności, nie tylko uczłowiecza potęgi, upiory i choroby, także ludziom, nieznanym duszom ludzkim daje znaczenie ważkie, tajemnicze. Gdy dostaje się między ludzi, ma już i na ludzi inne oko. Taki, co bronił się od różnych mocy ciemnych lub zmuszał je życzeniami, przemówkami, znakami, praktykami, i wobec ludzi będzie je stosować. Dla mieszkańca samotnej kiczery czy połoniny obcy człowiek i przybysz bardziej dziwny i niezwykły niż dla ludzi miejskich lub nawet wiejskich. To bardziej miły i godny serdeczności, gościnności niezwykłej, to znów bardziej podejrzany i groźny. Żaden rys nieznany, żadne spojrzenie nie uchodzi uwadze samotnika. O wszystkim rozmyśla, czasem także głośno rozprawia z najbliższymi sobie. Nieznaczna, niezrozumiała przykrość, czy może tylko dziwaczność długo pozostaje w pamięci. Gdy zaś potem zjawi się choroba czy nieduha, smutek czy nawiedzenie, przypomina sobie różne spojrzenia. Rozważa, które było badawcze, ostre, nieżyczliwe. Wie, że to boła — nasłana, choć nie jest jeszcze pewny, kto ją nasłał. Wtedy trzeba odwrócić te nasłania przez zaklęcia lub czary. Trzeba znaleźć przemówników dobrych i życzliwych albo, jeśli nie można inaczej, usposobić dobrze i tamtych najętych czy jakoś podmówionych przez wrogów. Najlepiej samemu posiąść właściwości czarowne, samemu przepędzać nasłania.
Wśród tylu chat porozrzucanych po górach niejedna chlubiła się poczynaczem lub przemównikiem świetnym. Przemównik, wypędzając nasłania z ciała chorego, odgaduje: „Czyś z czarnych oczu, oczu ponurych? Czy z wytrzeszczonych oczu, wyłupiastych? Czy z oczu przenikliwych, oczu złośliwych, czy z oczu kaprawych, oczu łzawych — ty boło durna! Ja cię wyzywam! Ja cię wyklinam!“
Ten, co zna poczynanie, może też posłać obertyn, odwrócić nasłane czary z taką siłą, że temu, co posłał, żyły pękają. Niektórzy ludzie posiadają dary czarowne od urodzenia i sami nieraz o tym nie wiedzą. Nieraz człowiek dowie się o tym nagle, niespodzianie, sam z przerażeniem doświadczy swej mocy. Inne właściwości można nabyć przez posty, przez wtajemniczenia i praktyki.
Uzyskiwanie i objawianie się sił czarownych otoczone jest wielką tajemnicą. O wielkich poczynaczach, takich co byli wieszczunami, tyle wiadomo, że długo wędrowali po puszczach, nypali po zaklętych komorach. Między poczynaczami są dobrzy, może święci ludzie, a są na pewno i czartowscy. Inny jest wieszczun, co zna przyszłość, co może samym spojrzeniem uzdrowić, a inny molfar, co samą myślą i czarownym działaniem niszczy i zamęcza.
Dawniej bywały całe groźne i zacięte wojny między samymi przemównikami, poczynaczami i czarownikami, nie o jakąś korzyść prowadzone, ani nawet nie tyle dla odwrócenia szkody, co dla sławy, dla pokazania swej siły czarodziejskiej, dla pokonania przeciwnika. Między tymi wojownikami czarodziejskimi bywali ludzie oględni, a nawet rycerscy. Ale bywali i tacy, co nie cofali się przed żadnym sposobem, choćby jak czortowskim. Nieraz po zaciętej długoletniej walce, jeden przemównik zegnał ze świata drugiego jakąś nieznaną straszną chorobą. To jednak pewne, że żaden z nich nie używał ani topora, ani strzelby, ani trucizny, słowem, żadnych innych sposobów oprócz duchowych. Przeto niejeden taki, co świadomie i umyślnie posługiwał się czortami i sposobami czortowskimi i przez to miał na sumieniu śmierć przeciwnika, poszedł po śmierci do wnętrza Czarnohory i dotąd pewnie tam pokutuje, dźwiga na plecach lód z jezior czarnohorskich, gdy słudzy cesarza gromowego każą mu sypać grad na ziemię.
I nie dość tego. Choćby ktoś wcale nie mieszał się do walk takich siłaczy, molfary-złoczyńcy, czarodzieje, czarodziejnice i wiedźmy — poddani złemu od urodzenia, czy też z własnej woli i ochoty — czyhają nań, nie próżnują. Zaprzęgają wszystkie moce do służby, zyskują wśród nich sprzymierzeńców. Wciąż nasyłają złe prądy, choroby, szkody. Postępują nieraz z siłami czarownymi i z własnymi darami tak jak ci ludzie, zwani cywilizowanymi, co owładnąwszy siłami przyrody używają ich dla męczenia i niszczenia innych. Molfary czynią to za jakąś drobną obrazę, z zemsty za czyjeś niedopatrzenie, czasem dla jakiejś drobnej nawet korzyści, i na to, by tamten się wykupił, a „cywilizowani“ nawet bez tego. Nie mamy dokładnych dowodów, że huculscy molfary nasyłali naprawdę duchowym sposobem na ludzi męczarnie i śmierć straszną. Ale to jedno poznali górscy ludzie, że jeśli istnieją molfary, najgroźniejszą zbrodnią jest zbrodnia duchowa, jest ściśnienie, skupienie całej potęgi ducha i woli pod komendę nienawiści, dla szkodzenia bliźnim i istotom żyjącym.
Może jest i tak, że z powodu oddalenia osiedli wiele wrogości pozostaje tylko w zamysłach i w zamiarach? Może przy spotkaniu przeciwników rozgorzałyby w wielką groźną zwadę, wybuchnęły srodze? A ta wiara czy wiedza o molfarach pokazuje, jak wiele złych i wrogich uczuć trwa i działa dalej, chociaż nie wyładowane, chociaż zduszone. Gdy molfar lalce drewnianej lub glinianej, przedstawiającej jego przeciwnika (albo jego krowę) — a zawierającej włosy lub cząstki ubrania wroga — wbije szpilki lub kołki w język, przeciwnik choruje na język albo oniemieje, gdy wbija w głowę — szaleje, gdy w oko — ślepnie, gdy kładzie lalkę do komina — wróg schnie i ginie powoli. Czasem robi to jeszcze inaczej. „Zwiąże“ w „jakiś“ sposób — myślami i czarami — jakieś zwierzę z wrogiem. Chwyta np. wiewiórkę i zadaje jej męki lub powoli zabija ją. To jest najpewniejszy sposób męczenia. Molfar nasyca się męką wroga.
Chociaż molfarowi wszystkie prawie zamiary ziszczają się jakby we śnie, zwłaszcza wobec ludzi bezbronnych, nie przeczuwających napaści, chociaż każde niemal życzenie złe staje się rzeczywistością jak u dzieci, jednak musi się napracować niezmiernie, natężyć się, by tak skupić złość i nienawiść jak strzałę gromową. Molfary różne sztuki znają, różne choroby nasyłają, przeróżną władają mocą, by „obcęgami szczypać i łupać, kazić, wykręcać, morzyć, rozpinać i palce naciągać“, jak rzecze przemówka. Molfary mają klucze od skrzynki z męczarniami. Pośród ciemnej zachmurzonej nocy, o północy lecą te strzały zawzięcie, niestrudzenie szukają po chatach, po kolibach, po lasach i połoninach swej ofiary, zdzierają z niej zdrowie i szczęście, jakby łupiły skórę z żywego, naładowują na nią brzemiona trosk i mąk. Oprócz samego molfara grzesznego, nikt, nikt nie może wiedzieć, ile cierpień i męczarni zostało zadane z umysłu. Jeśliby nawet zdarzyło się, że molfarowi nie udały się niektóre praktyki, nawet jeśli to wszystko nieprawda, to pozostaje on najgorszym mordercą, odciętym od wspólności z życiem ludzi i zwierząt, zdziczałym fłudowatym upiorem-wilczyskiem w ludzkiej skórze. Byłoby niepojęte, gdyby Bóg i Słoneczko chcieli mu to wybaczyć.
Z gospodarstwem i z życiem dawnym odmienne od dzisiejszych były związane wyobrażenia o dobrym i złym. Dla ludzi dawnych własność gruntu nigdy nie była określona zbyt ściśle. Na połoninach i pustkowiach cały świat należał do samotnika i śmiałka, co się tam wdarł pierwszy, czy inni to uznali czy nie. A jeśli uznali, to co z tego? Niejeden nie mógł obejść swego „własnego“ lasu, a mądry samotny człek i tak wiedział, że nie zabierze tego ze sobą. Zresztą las i tak był „Boży“ z pierwowieku. I powinien być Boży. Dopiero panowie przyszli tu, kiedy inni już utorowali drogę, pozagradzali i pozabierali co nie ich albo wyszachrowali od wójtów zdradzieckich stare patenty. Dlatego to i dotąd nikt nie chce uznać własności zwierzyny leśnej. O dawnej namiętności darzenia, o gościnności dawnej serdecznej, wylewnej jakby z bajki, różne wieści i historie opowiadają. Także w czasie głodów, w czasie kryzysów ci, co mieli coś jeszcze, całymi dniami naprawdę z uszczerbkiem dla siebie, a trudząc się niemało, karmili ludzi głodnych, choćby i nieznajomych. O bijatykach, pojedynkach, rąbaniu głów i kości wiadomo, że tego nigdy bardzo za złe nie miano. Tylko zawziętość w zwadzie jest zła, ale nie sama zwada. Byleby się pojednali ludzie w końcu według obyczaju, to wtedy i złość znikała. A co z przypadku w bójce się zdarzyło, to właśnie z przypadku. Kradzieży drobnych rzeczy, nie bardzo potrzebnych do życia, nie brał sobie nikt zbytnio do serca ani nie uważał za grzech. Ale kradzież krowy, to już grzech taki jak porwanie dziecka od matki. Za grzeszną bardzo i godną pogardy uważano kradzież w czasie pielgrzymek i wędrówek cerkiewnych.
Lecz największy grzech, to krzywdzenie bydląt, a czarodziejska kradzież mleka, której dopuszczają się właśnie molfary i wiedźmy-wydojnice, co to, czasem doją krowę z daleka, tak że krew cieknie z wymion, to grzech nad grzechy. Sam Pan Jezus, gdy usłyszy ryczące i płaczące krówki-błahunki, schodzi na ziemię, by je pocieszyć. I wszystkie istoty bezbronne taką krzywdą dotknięte! Przychodzi wraz ze świętym Jurijkiem, słuchają, skąd płyną jęki, słuchają westchnień bolesnych. Tam idą i razem zwalniają od czarów złych modlitwą-przemówką, dobrym słowem, czerpanym z wody. A czemuż tak się trudzą? Bo bezbronność zwierząt, to Boża próba. Próba, czy świat potrafi żyć samą przyjaźnią i jak długo. A któż inny troska się o to, jak nie sam Jezus, co tu na ziemi bezbronny był jak jagnię, łaskawy jak źrebiątko, czuły dla świata jak krówka dla cieląt... A molfar taki, co z zasadzki ukrytej nasyła męki bezbronnemu bydlątku, taki wróg wyzywa moce święte, że schodzą na ziemię.
Ale z ludzi któż odnajdzie molfara samego? Takie zbrodnie właśnie pozostają w ukryciu. Ciemna, nieprzenikniona, dusza ludzka. Wiedzą o tym ludzie samotni.
Jedna rzecz przecież, co stanowi korzeń grzechu molfarskiego, jest także jedyną cnotą molfara: to hardość i pycha górska. O czarownikach tamtędy na dołach opowiadają, że gdzieś na Łysej Górze w święto czortowskie czortu biją czołem, a o wiedźmach, nawet o paniach mówią, że dokładnie tyłek czortowski wycałowują, jakby muchy lizały miskę po miodzie. Tfu! To dopiero śmiech i obrzydzenie dla molfara górskiego! On tak powiada: „Tu na ziemi moje królowanie, moje rozkazywanie. Ja czortem pomiatam, ja nim podłogi szoruję i stajnie czyszczę, ja nim tyły i podogonia końskie do glancu pucuję! A jak będę mu musiał odsłużyć, to prędzej niech mi wątrobę szczypcami rozpalonymi rozedrze, niech mi w gardle watrę smolną rozpali, niżby mógł czołobitność wycisnąć od duszy, choć i molfarskiej, ale hardej — chrześcijańskiej!“
Za taką dumę coś niecoś ludzie górscy skłonni wybaczyć molfarowi.